sobota, 22 grudnia 2012

Wesołych Świąt!



Serdeczne życzenia rodzinnych, spokojnych świąt Bożego Narodzenia oraz lepszego nowego roku, który niech będzie dla Was rokiem refleksji i dobroci. Nie zapominajcie o rzeczach ważnych, nie rezygnujcie z mówienia Waszym najbliższym, że ich kochacie, nie odkładajcie swoich marzeń na jutro!

Dziękuję za Wasze odwiedziny i komentarze!

Wesołych świąt!

niedziela, 16 grudnia 2012

Zwodniczy urok statystyk albo cud Bożego Narodzenia

Google na Blogspocie oferuje rozmaite statystyki ilości odsłon poszczególnych postów, odwiedzin, każdy, kto ma bloga, chętnie tam zagląda, bo nadeszły czasy, że trzeba być skutecznym i docierać do mas.

Mnie docieranie do mas raczej nie grozi, bo nie gotuję na pokaz ani się na pokaz nie przebieram, a to jest aktualnie najbardziej palącą potrzebą bywalców internetu, że o seksie nie wspomnę.

Ale wpadacie tu czasami, za co pięknie dziękuję, zatem i ja zaglądam do statystyk.

I otóż zdziwienie: Google liczy mi statystyki od maja 2008 roku, kiedy ani mi się jeszcze śniło zanudzać Was moimi wypocinami. Zaczęłam się zastanawiać, skąd ta hojność firmy, która na moje konto przypisała między majem 2008 a lipcem 2010, kiedy faktycznie zaczęłam tu publikować, kilka tysięcy odwiedzin?

To niedużo, wiem, ale taki mam już charakter, że nie lubię przywłaszczać tego, co nie moje.

W tym samym czasie okazało się, że w statystykach i postach ilość odsłon się nie pokrywa, a rozbieżności są całkiem spore.

Sunąc kursorem po wykresie Waszych odwiedzin dokonałam kolejnego odkrycia: po grudniu 2010 następuje od razu styczeń 2012. 2011 rok gdzieś wcięło.

To jeszcze nie koniec świata oczywiście. Można żyć z pokiereszowanymi statystykami, mamy to w tym kraju nieźle przetrenowane, zwłaszcza że nie o statystyki tu tak naprawdę chodzi.

Zabawne jest to, że największa niemal korporacja informatyczna świata daje nam kulawe narzędzie i nikt jakoś na to nie zwraca uwagi. Nosimy wodę w dziurawym wiadrze, zawsze się trochę do domu doniesie...

Dixi

czwartek, 13 grudnia 2012

Czy umiemy śmiać się z siebie, czyli serial, który nie powstał


wtorek, 17 listopada 1981, godz. 13:40


 

            Gnąc się w lansadach, jakby rozmawiał osobiście z samym Pierwszym Sekretarzem KPZR Leonidem Iliczem Breżniewem, a nie telefonicznie z Komitetem Wojewódzkim, Ludwik Martel odłożył słuchawkę telefonu na widełki. Wypuścił z płuc powietrze wstrzymywane przez cały czas rozmowy, wyprostował się i spojrzał na dyrektora Zbytka, który, wnioskując z miny Martela, spodziewał się iście hiobowych wieści.

            -  No, dyrektorze, za miesiąc, przy okazji manewrów wojsk Układu Warszawskiego, przyjadą do nas z przyjacielską wizytą towarzysze radzieccy. Myślę, że jako program artystyczny  pokażemy im waszą nową premierę. Macie niepowtarzalną szansę udowodnienia, że polska kultura stoi na stanowisku braterstwa i internacjonalizmu. Ten młody towarzysz reżyser... Jakże mu tam?

-  Biegalski.

-  Nie należy chyba do Solidarności?

-  Niech Bóg broni!

-   Zróbcie coś takiego, żebym nie musiał się za was wstydzić. A wtedy, kto wie, może przyznamy wam ten talon na malucha dla żony?

-  Och, dziękuję! – rozkleił się dyrektor.

-   A jeśli będzie dobrze, może i order chlebowy się dorzuci?

Order chlebowy był od dawna marzeniem Jana Zbytka. Do emerytury brakowało mu zaledwie kilku lat i dyrektor z nadzieją wyglądał każdej okazji, dzięki której mógłby zdobyć uznanie w oczach władz oraz jakimś odznaczeniem, orderem lub Krzyżem Zasługi zapewnić sobie godziwe uposażenie po przejściu na zasłużony odpoczynek.

-   Nawet nie śmiem o tym marzyć! – powiedział skromnie i spuścił oczy.

-   Pamiętajcie: tylko żadnych ekstremistów w teatrze! Rozumiecie, że nie mogę tolerować warchołów na moim terenie. A ten „Holsztyński”? Dobre to?

-   Klasyka.

-   Klasyka, nie klasyka. Pytam, czy dobre?

Dyrektor Zbytek, który oczyma duszy widział już order chlebowy, przypięty do klapy swego wyjściowego garnituru, zatroskał się nagle. Co powiedzieć? To klasyka, owszem, Słowacki, wielka polska sztuka romantyczna. Ale przecież nie może wyskoczyć z prawdą, że to sztuka antyrosyjska. Antyrosyjska znaczy również antyradziecka. Teatr na fali solidarnościowej odwilży sięgał po coraz odważniejsze tytuły. Zbytkowi się to nawet podobało, czuł się patriotą, jednak aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli Rosjanie zrozumieją „Horsztyńskiego”: ruina marzeń, grób dostatniej emerytury, może nawet dyscyplinarka i wilczy bilet?

Westchnął więc głęboko i wydukał przez zaschnięte gardło:

-  Bardzo na czasie.

Co było poza dyskusją.

-  Sprawdźcie go jeszcze pod tym kątem. No wiecie, czy się nadaje dla towarzyszy radzieckich. Stawka jest wysoka. Może zresztą zaprosimy sobie cenzora z Wrocławia?

Te słowa podziałały na Zbytka jak dźgnięcie rozżarzonym pogrzebaczem. Tylko tego brakowało! Wizyta cenzora mogła oznaczać wyłącznie kłopoty.

-    Ośmielę się zwrócić pańską uwagę, towarzyszu sekretarzu – szepnął ugodowo –  że mamy już pozwolenie, po co jeszcze fatygować cenzora?

-     Ale okoliczności są szczególne.

-     Będzie pan z nas jak zwykle zadowolony – Zbytek wysapał resztką sił. Czuł, że ciśnienie niebezpiecznie mu podskoczyło, schylił się więc po krople, przypomniał sobie jednak, że brał je przed niespełna pół godziną.

-      No, chyba nie macie innego wyjścia, dyrektorze! – powiedział Martel, myśląc w duchu, że i tak będzie musiał wszystkiego sam dopilnować, bo z tymi artystami, to nigdy nic nie wiadomo. 

 

 

środa, 12 grudnia 2012

Gdzie leży prawda, czyli znowu udostępniłam


Im jestem starsza, tym mam więcej wątpliwości.

W zasadzie wiedziałam, że to przyjdzie z wiekiem.

Ale tylko najwięksi filozofowie przyznawali się do tego, że nie wiedzą, co jest prawdą.

Nie staję w ich szeregu, o nie, ciągle jeszcze mam przebłyski świadomości i wydaje mi się, że wiem, a nawet formułuję jakieś opinie na ten czy inny temat.

Sformułuję, rzucę gdzieś komuś pod nogi, a potem zaczynam się zastanawiać, czy aby mam rację?

Oczywiście przyznaję sobie prawo do błądzenia, wszyscy je posiadamy. Dobrze czasem weryfikować własne sądy i mieć odwagę ich odwoływania.

To rzeczywiście dane jest niewielu. Nie każdy potrafi powiedzieć: Przepraszam, myliłem się.

Dziwny to czas, kiedy każdy może ferować publiczne wyroki i oceny. Wydajemy je bez poznania przyczyn, jedynie na podstawie części widzialnych skutków. Nie badamy sprawy, robimy zamęt, piszemy kąśliwy komentarz i czekamy na lajki.

Tymczasem nikła wiedza, jaką posiadamy na temat sprawy powoduje, że łatwo dajemy sobą manipulować. Mimo iż rozproszeni, każdy przed swoim komputerem, jesteśmy dostępni dla żądnych władzy nad tłumem, niczym stłoczeni na sali gimnastycznej w naszej szkole podstawowej i równie łatwi do manipulowania jak uczniowie klasy pierwszej.

Każdy komunikat umieszczony w przestrzeni publicznej jest próbą manipulowania twoim zachowaniem. Czasem jest to namawianie do odruchów humanitarnych, czasem do nabycia produktów, innym znów razem powstaje próba siania zamętu w sieci, aby ruch na łączach przyniósł dochód właścicielowi portalu społecznościowego.

Trzeba sobie z tego zdawać sprawę, bo bardzo łatwo manipuluje się naszymi uczuciami i odruchami.

Tak zwane udostępnianie, ostatnio lawinowa wręcz popularność obrączki z imieniem w środku i rzekomą datą ślubu, wcześniej niby-prawnicze pismo do właściciela portalu i wiele, wiele innych, szlachetne u swych podstaw (ktoś zgubił obrączkę, pomóżmy!), wywołujące odruch solidarności, jest najczęściej taką właśnie manipulacją.

Zdjęcie psa przywiązanego do drzewa przez rzekomego właściciela. Oczywiście napisałam odnośny, pełen wzburzenia komentarz. Znamy przecież cierpienia zwierząt wyrzucanych z samochodów, przywiązywanych w lesie do drzew i pozostawianych na pastwę losu. Nie mamy wątpliwości, co to zdjęcie przedstawia.

Dziś znowu widzę owo zdjęcie, ale myślę już trochę inaczej. Ja też mogłabym zrobić fotografię mojego psa w kagańcu, przywiązanego do drzewa. Potem odwiązać go, zdjąć mu kaganiec i wrócić w największej komitywie do domu. Wy, oglądając to zdjęcie nie pomyślelibyście przecież, że moim celem jest puszczenie w ruch łańcuszka.

Wasze myśli biegłyby stereotypowo: Dorwać tego potwora! Zabić go, przywiązać do drzewa! Zakuć, zakneblować, rozstrzelać i spuścić do klozetu.    

Ale nie wiecie przecież, co było przed, nie wiecie też, co było po.
Nie wydawajcie wyroków na podstawie poszlak.
Nie pozwalajcie sobą manipulować.

Dixi.

 

sobota, 1 grudnia 2012

Szkoła, jaka jest, każdy widzi, czyli coś z tym wreszcie zróbmy!


Prasa pieje nad wynikami polskiej szkoły, bo ktoś nam dał w Europie piąte czy siódme miejsce. Mamy najwięcej ludzi z maturą na sto tysięcy. Mamy być może największy odsetek młodzieży z wyższym wykształceniem.

Cyfry mówią swoje, cyfry nie mogą się mylić.

Tymczasem odczucie społeczne, a moje się z nim wyjątkowo zgadza, jest takie, że polska szkoła to sypiący się budynek, do którego strach wejść, a wyjść jeszcze większy.

Zdarza się, że młodzi ludzie, jak w minioną środę licealiści z jednej z warszawskich szkół, zaczepiają mnie po zakończonym spotkaniu i pytają, czy można coś z tym zrobić?

Można i trzeba, ale raczej nie liczyłabym w tej kwestii na Ministerstwo Edukacji Narodowej, z którego od dawna nie wypłynął żaden ciekawy projekt. Sądzę, że powinna powstać oddolna inicjatywa rodziców, bo państwo i jego urzędnicy są zdaje się w tej kwestii absolutnie ślepi.

Oddajemy do szkół  nasze największe dobro narodowe - dzieci i młodzież po to, by spędziły tam najbardziej twórcze lata swego życia, tymczasem trwonią je na nauce anachronicznej, dziewiętnastowiecznej (i to raczej z początku dziewiętnastego wieku), w wielu przypadkach w opresyjnym środowisku, ucząc się aspołecznych zachowań, które nieliczni tylko nauczyciele potrafią wyeliminować, a wielu po prostu toleruje lub taktycznie nie zauważa.

Generalizuję, owszem, ale też jest w tym dużo prawdy i codziennej obserwacji mojej, rodziców, uczniów, a także co światlejszych nauczycieli.

Czy szkoła może być fajna? Czy do szkoły można chodzić z radością? Czy szkoła może uczyć, nie zabijając w dzieciach i młodzieży naturalnej ciekawości świata?

Czy szkoła może pomóc uczniom słabym, w równym stopniu nie zaniedbując zdolnych i wybitnych jednostek?

Jaka zmiana potrzebna jest szkole? Czy administracyjna (likwidacja gimnazjów?), czy HR-owa - podniesienie płac nauczycieli tak, by móc poprzez konkursy wyłowić jednostki najzdolniejsze, dla których praca z młodzieżą nie będzie katorgą, ostatnim wyborem, jednostki zdolne oprzeć się naciskom rodziców, kolegów i władz szkolnych i realizujących autorskie programy, a co za tym idzie – likwidacja Karty Nauczyciela?

Czy uczniom NAPRAWDĘ potrzebne jest wkuwanie przeogromnego już materiału, z którego po krótkim czasie NIC nie zostaje?

Dlaczego wszystkie niemal programy zawierają anachroniczne treści?

A może raczej powinniśmy kształcić umiejętności poruszania się we współczesnym świecie? Zarażać młodzież miłością do tej fantastycznej planety, której dziećmi wszyscy jesteśmy? Kształtować w nich szacunek dla starszych, opiekuńczość wobec słabych i wykluczonych, zrozumienie dla konieczności poskromienia indywidualizmu i podporządkowania się dobru wspólnemu?

Dlaczego matematyka nie uczy inwestowania, biologia świadomości ekologicznej, historia ciekawości dla dziejów, język polski zabija chęć czytania, plastyka nie wspomaga rozumienia dzieł sztuki?
Dlaczego młodzież na wf-ie symuluje choroby, aby nie ćwiczyć?!

Dlaczego uczniowie nie odrabiają lekcji, korzystając z internetowych gotowców? Dlaczego kwitnie handel prezentacjami maturalnymi? Dlaczego sami nauczyciele biorą w tym udział?!

Czy naprawdę uczeń po dwunastu latach nauki nie może w ciągu kwadransa (jak to było podczas mojej matury) przygotować spójnej wypowiedzi na zadany temat? Po co mu rok przygotowań?!
Co on podczas tego roku pisze, doktorat?!

Dlaczego, żeby się dobrze przygotować do matury, uczniowie muszą uczęszczać na korepetycje?

Czy w szkole POWINNA być religia?

Czy nauczyciele powinni spędzać więcej czasu na wypełnianiu papierków niż na wychowywaniu uczniów?

Czy szkole nie jest potrzebny pakt nauczyciele-rodzice, by obie strony mówiły jednym głosem i dom nie obarczał szkoły wychowaniem, szkoła zaś nie umywała rąk, twierdząc, że to prawo i obowiązek domu? Czy uczeń MUSI mieć zawsze rację, a nauczyciel ma być sprowadzony do roli chłopca do bicia?


Dlaczego najlepsi nauczyciele odchodzą ze szkoły, nie mogąc znieść rozmaitych nacisków, a przede wszystkim ciągłego równania w dół?

Po co nam rankingi szkół?! Wiadomo, że prowadzą do demoralizacji środowiska i pracy na wynik szkoły, który nie zawsze jest wynikiem ucznia.

Te i setki innych pytań zadaję sobie raz po raz, choć ani ja już nie jestem nauczycielką, ani moje dzieci uczniami.

Dyskusja jest jednak potrzebna, dyskusja jak najszersza, z wieloma różnymi głosami, bo tylko poprzez ścieranie się racji możemy wypracować model nowej polskiej szkoły.

A kiedy ten model wypracujemy, zaproponujemy szerokie konsultacje i być może wykorzystamy wszelkie sposoby nacisku na władze, aby zmienić tę fantastyczną polską szkołę, która, jako żywo, absolutnie fantastyczna nie jest.


To jest wyłącznie moje zdanie i wiem, że w tej chwili generalizuję, krzywdząc wielu wspaniałych ludzi, których na co dzień poznaję podczas moich spotkań z młodzieżą.


Ci mądrzy ludzie wybaczą mi wejście w ich kompetencje wiedząc, że nie powodują mną niskie pobudki. Być może wspólnie zastanowimy się, czy szkole polskiej nie jest potrzebna nowa, prawdziwa, a nie kolejna reforma.  

Proszę o wypowiedzi moich młodych czytelników. Razem zmieńmy polską szkołę!

Dixi.

Z ostatniej chwili: Rzecznik MEN przyznał się do manipulowania statystykami, a o fatalnej wiedzy polskich dziesięciolatków przeczytacie tutaj:

Z ostatniej chwili 2: Testy PISA, które dawały nam wysokie miejsce w matematyce, wskazują że w rozwiązywaniu zadań w 2013 roku polscy gimnazjaliści są na dwudziestym ósmym miejscu w rankingu! Tak więc odczucie społeczne i chłopski rozum znów się obroniły. Niestety.