piątek, 11 marca 2011

Magister kładzie asfalt

Kilka lat temu, w zamierzchłej przeszłości, kiedy jak grzyby po deszczu powstawały licea w dotychczasowych zespołach szkół technicznych, gościłam w takim właśnie zespole szkół.

Jego dyrektorka, obecna pani poseł, czuła się bardzo dumna ze stworzenia klasy humanistycznej, a jeszcze bardziej z pomysłu na teatralny profil tej klasy. Prosiła o pomoc, mój-najlepszy-z-mężów napisał jej program, myśleliśmy już nawet o ludziach, którzy chcieliby uczyć teatru w małym podwarszawskim mieście, w zespole szkół budowlanych.

Plany były piękne, jednak wychodząc ze spotkania popatrzyłam na rozległe zabudowania, warsztaty, rozmaite pamiątki praktyk zawodowych w postaci kawałków muru, łuków tryumfalnych i temu podobnych i pomyślałam:

Jeśli wszyscy zostaną humanistami, kto wyleje na nasze drogi asfalt?

Zastanawiałam się też wtedy, skąd pani dyrektor weźmie młodzież do klasy humanistycznej, skoro nie tylko tradycja tej szkoły jest przeciwko niej, ale też - bagatela - demografia.

Dorastałam w tym mieście. Za moich szkolnych czasów było tam jedno liceum, kształcące przyszłe kadry kierownicze, czyli tych, którzy zamierzali pójść na studia. Wielu z nas rzeczywiście poszło. Jesteśmy lekarzami, prawnikami, nauczycielami, handlowcami, inżynierami.

Wielu, ale nie wszyscy.

Bo wśród młodzieży tego miasta i okolic nie było aż tylu młodych ludzi z możliwościami intelektualnymi pozwalającymi im dostać się i z sukcesem ukończyć studia wyższe.

W ciągu kilkudziesięciu lat od mojej matury niemal wszystko się zmieniło. Zmienił się ustrój, system oświaty, zmienił się nieco rynek pracy (powstało wiele nowych zawodów), mamy niż demograficzny, a jednocześnie znacząco zwiększyła się ilość młodych ludzi pobierających naukę na studiach wyższych.

W mieście, o którym mowa, funkcjonuje w tej chwili sześć liceów. Czy jest się aż tak bardzo z czego cieszyć?

Fakt, że powstało wiele nowych uczelni, na ogół prywatnych, na ogół płatnych, a tym samym nie mogących od studentów zbyt wiele wymagać, powoduje, iż - powiedzmy eufemistycznie - poziom intelektualny absolwenta zapewne nie wzrósł. Nie badałam tego fenomenu, jednak takie jest odczucie społeczne.

Dziennikarze biją na alarm, że uczelnie, zwłaszcza humanistyczne, kształcą ludzi na przyszłych bezrobotnych. Mamy prawdopodobnie nadmiar politologów, socjologów, europeistów, psychologów, nauczycieli i Bóg wie tam jeszcze kogo, brakuje zaś inżynierów i techników.
Jeszcze trochę a zabraknie fryzjerów, krawcowych, szewców i tych, co leją asfalt na drogi.

Czy wtedy dzisiejsi magistrowie wsadzą dyplomy do szafy, zakaszą rękawy i pozwolą się swoim dłoniom pobrudzić?

Wątpię.

Będą się domagać od państwa zasiłku dla bezrobotnych.

Czy zatem państwo powinno ingerować w wolny rynek kształcenia? A może pozwolić młodym ludziom samodzielnie przewidywać przyszłość, tak, jak dzieje się to teraz?

Problem polega na tym, że młodzież widzi świat i swoją przyszłość życzeniowo.

I, niestety, często jest w błędzie.

Oczywiście kwestia wykształcenia musi być pozostawiona każdemu z osobna. Jeśli ktoś chce mieć dyplom z uczelni bez renomy, która natworzyła egzotycznych wydziałów i wypuszcza absolwentów-specjalistów-od-niczego, jeśli chce sobie kupić nic już dziś niewarte "mgr" przed nazwiskiem, musimy mu chyba na to pozwolić.

Musimy się zgodzić na posmakowanie bezrobocia przez ludzi, których rynek pracy nie potrafi wchłonąć, bo są źle wykształceni, w niepotrzebnych nikomu zawodach, które zostały wymyślone tylko po to, aby dać możliwość dorobienia źle opłacanym pracownikom naukowym.

W zasadzie nie można nikomu zabronić, aby na własne życzenie zmarnował sobie życie.

Problem, że to my, pracujący, fundujemy im tę młodzieńczą niefrasobliwość.

A może jednak jest to niefrasobliwość oraz krótkowzroczność państwa i nie ma co odwoływać się do niewidzialnej ręki rynku, by za nas rozwiązała te trudne problemy?

Może powinniśmy zacząć od podniesienia poziomu nauczania?
Od tego, że:
* nie wszyscy uczniowie muszą przechodzić do następnej klasy, co dziś jest już prawie regułą,
* nie wszystkie licea są potrzebne, bo nie mamy aż takiej ilości młodzieży, która byłaby zdolna dostatecznie opanować materiał (swoją drogą też przydałoby mu się solidne przewietrzenie!),
* nie potrzebujemy aż takiego odsetka magistrów, bo nie o tapetowanie ścian dyplomami chodzi, tylko o rzeczywiste umiejętności.

Skończmy z hipokryzją i oszukiwaniem młodzieży, która kończąc byle jakie liceum, a potem byle jakie studia nie musi wszak zdawać sobie sprawy, że zmarnowała osiem lat.

To do nas, dorosłych, należy decydowanie o tym, jak będzie wyglądał nasz kraj za kilka lat, a dostarczamy mu coraz słabiej wykształconych pracowników, pozwalamy emigrować zdolnej młodzieży, przyklepujemy bylejakość.

Nauczanie to podstawa naszego przyszłego dobrobytu, źle wykształcona młodzież nie zbuduje innowacyjnej gospodarki, będzie nastawiona roszczeniowo i ja już dziś ją z tego rozgrzeszam.

Czy jest szansa na zmianę?
Nie, ponieważ paradoksalnie nie tylko o młodzież tu chodzi. Chodzi też o wielkie rzesze nauczycieli, którzy, od kiedy pamiętam, pracowali tak, jak im państwo płaciło. Czy pozwolą się ograbić z miejsc pracy?
Póki polityka będzie w naszym kraju nie sztuką rządzenia, a sztuką podobania się, z pewnością nie pozwolą.

Dixi.

3 komentarze:

  1. Co tu pisać...wszystko jest napisane...I to wszystko jest napisane świetnie...nic dodać..nic ująć..Poprostu...PRAWDA.

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę od wczoraj o tym tekście. Fragment tekstu "Polska klasowa" z ostatniej "Polityki": "Na kierunkach uchodzących za najbardziej atrakcyjne - medycyna, prawo, elektronika, ekonomia na SGH, architektura - 70 proc. studentów ma pochodzenie inteligenckie (zwykle rodzice z wyższym wykształceniem), 20 proc. to dzieci pracowników biurowych. Tylko 5 proc. przyjechało na te studia z małych ośrodków; udział dzieci robotników i chłopów nie przekracza tam 2 proc."

    Dlatego myślę, że wszelkie metody, które mogą zaaktywizować i wyrównać szanse dostępu do nauki i kultury dzieci z małych ośrodków i bez rodziców z wyższym wykształceniem są jak nabardziej pożądane. Być może nikt z tej klasy teatralnej nie zostanie potem aktorem, ale być może uda się w nim wyrobić zainteresowanie tą gałęzią kultury, być może raz do roku kupi sobie bilet do teatru, będzie zaglądał do książki - wszak ci ludzie mają być nie tylko pracownikami, ale również ludźmy, obywatelami, uczestnikami kultury.
    Pozdrawiam
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystko przez dawne myślenie, że wykształcenie to przepustka do lepszego życia. Magister po studiach humanistycznych nie ma tak naprawdę specjalizacji, tylko jakąś wiedzę, a jego inteligencja i zaradność nie muszą być wysokie.

    OdpowiedzUsuń