piątek, 29 października 2010

"Takie będą Rzeczypospolite..."

- kto z Was jest rówie wiekowy, jak ja, pamięta zapewne ten cytat ze Stanisława Staszica, uświetniający wiele uroczystości szkolnych, głównie Dzień Nauczyciela. Białe, wycięte z kartonu litery, przypinało się przy pomocy szpilek do kawałka czerwonego lub biało-czerwonego płótna, na którym obowiązkowym elementem dekoracyjnym bywały na zmianę: kałamarz z gęsim piórem lub gałązka oliwna.

Dziś, nawet jeśli hasło pozostałoby niezmienione, bo w końcu erozji nie uległo, rzucono by je na ścianę z komputera. Te litery i te szpilki bardzo długo trwały na straży naszych uroczystości szkolnych, kilka pokoleń wcześniej również tak dekorowano sale gimnastyczne, gdzie odbywały się uroczyste apele ku czci.

Zastanawia mnie ów kałamarz. Co prawda w ławce, w której zaczynałam edukację, znajdował się specjalny otwór, a w nim tkwił szklany kałamarz z atramentem (nie mogę sobie za nic przypomnieć korka), w moim drewnianym piórniku (miałam dwa, jeden zamykany jak drewniane pudełka na metalowy haczyk, drugi zasuwany) znajdowały się obsadki i stalówki, fajnie się nimi pisało. Jednak gęsiego pióra w dłoni nie trzymałam jako żywo nigdy, aż tak stara nie jestem!

Zaraz zresztą rodzice kupili mi wieczne pióro, przypominam je sobie ze wszelkimi szczegółami, ten kiosk dworcowy, kolor pióra (obrzydliwy brąz z jasnymi zamazami, ale mnie się podobało), a nawet jego cenę 80 złotych, chociaż może teraz fantazjuję?
Widać było to ważne przeżycie w mojej szkolnej karierze.

Kilka lat później przeprowadziliśmy się i w nowej klasie ja z moim piórem wiecznym byłam równie anachroniczna, jakbym pisała stalówką osadzoną na obsadce. Tu już wszyscy mieli długopisy.
Tak wyglądał postęp. W zasadzie w ciągu jednego pokolenia zniknęły bibuły (uwielbiałam je!), którymi suszyliśmy nieobeschły atrament z naszych stalówek, bo zawsze na początku ściekało go na kartkę trochę więcej i nie wszystek zdołał wsiąknąć. Te kleksy, wycierane, wymazywane, wywabiane na wszelkie sposoby... Kiedyś atrament wylał mi się do środka teczki.
Tej awantury wciąż nie mogę mamie zapomnieć.

Tak mi się to przypomniało, bo gościłam dzisiaj w bardzo pięknej, nowej szkole w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości. Gimnazjum olbrzymie, przestronne z salą widowiskową, o jakiej marzy niejedno dużo większe miasto, salą sportową i sympatyczną młodzieżą, co było nie tyle zaskoczeniem, co bardzo pozytywnym dopełnieniem całości. Wręcz chciało się do tych młodych ludzi mówić.

Jako gość wręczałam nagrody w comiesięcznym konkursie na recenzję książki, organizowanym przez bibliotekę. Zwycięska recenzja była napisana odręcznie na kartce papieru i dopiero teraz uświadamiam sobie, jak mimowolnie syknęłam z żalu, że nie mogę jej zabrać na pamiątkę. Taka jest skala postępu za mojego życia. Już pisanie tekstu na kartce papieru robi się anachroniczne. Teraz chcemy mieć wszystko zdigitalizowane, czy jak to tam się nazywa.

A wracając do mojej wizyty w Zielonce: to podwarszawskie miasteczko ma specyficzny klimat, ludzie są tu inni, czy też może władze widzą przyszłość miejscowości w przygotowaniu młodzieży warunków kształcenia?
Choć wiadomo, że pobliska Warszawa wyssie najzdolniejszych, nie wahają się wydawać pieniądzy na szkolnictwo, na którym opiera się nie tylko przyszłość tych dzieci, ale i nas wszystkich.

Piękny przykład. Chętnie tam jeszcze kiedyś wrócę.

czwartek, 28 października 2010

W żółtych płomieniach liści

W powietrzu zapach zgniłych liści, brodzę w nich podczas spacerów z psami, niczym przedszkolak, coraz częściej szarzeją poranne mgły i zaczęło się wstawanie przed świtem. Przyroda umiera, czy też zasypia, jednak budzi myśl o umieraniu.

Jak genialnie ktoś kiedyś wymyślił Święto Zmarłych!

Smutek natury przekłada się na nasz własny, tworząc go, dopełniając, pomagając zadumie.
Pamiętam listopady z mojego dzieciństwa i ten niesamowity wieczorny spacer po cmentarzu, na którym otwartym ogniem płonęło tysiące zniczy. Pamiętam zapach spalonej stearyny, dymu i chryzantem, jedynych kwiatów, które dawały radę przetrwać listopadowe przymrozki. Ich niewielka gama kolorystyczna: biel, żółć, rudy, fiolet, fantastycznie wpasowywała się w klimat cmentarza.

Jednak człowiek współczesny, ten najbardziej współczesny, oczywiście chce być od wszystkich mądrzejszy.
A raczej nie on, to chińscy producenci tandety i polscy handlarze spod cmentarza wymyślili, a glupi ludzie, idąc po tak zwany rozum do głowy, podchwycili i Święto Zmarłych zmienilo nam się w jakiś cholerny listopadowy karnawał!

Te bajecznie kolorowe sztuczne wiązanki wszelkiego kwiecia, które upodobniły cmentarze do wymiocin! Teraz możesz sobie i maki rzucić na nagrobek, przetrwają bez wątpienia do następnych Zaduszek.
Te obrzydliwe, niby-piękne lampiony z ukrytym ogniem, będą się palić aż do wypalenia, ale ciemnym, zduszonym płomykiem, prawie niewidocznym zza kolorowej szybki.

Komercja pożarła nam święto.

I co  z tego, że naturalne kwiaty zwiędną, że zetnie je przymrozek? Czy nie taki los czeka nas wszystkich?
I co z tego, że ogień zgaśnie? Wszyscy zgaśniemy.

Nie bądźmy tak głupio rozsądni, nie naprawiajmy tego, co naprawy nie potrzebuje.

Cmentarze powinny być miejscem zadumy nad naszym, wspólnym nam wszystkim, losem.
Losem, który równa nas bez względu na to, kim jesteśmy i co w życiu osiągnęliśmy, jedynym sprawiedliwym momentem w życiu, choć tak bardzo niesprawiedliwym, że wręcz niezrozumiałym.

Tymczasem tu, gdzie spoczywają szczątki naszych bliskich, a wkrótce spoczną i nasze, marność z człowieka wyłazi.
To znaczy wyłazi z żyjących.

Jak nisko trzeba upaść, żeby sprzedawać ukradzione na grobie kwiaty?
Nie sądzę, że ktoś to robi z głodu.
Jak nisko trzeba było upaść, by stawiać domy przy pomocy budulca pozyskanego na cmentarzu?
Wyobraź sobie, że ktoś to zrobił z grobem Twojej matki albo Twoim.

Czasem myślę, że moralność jest wypadkową posiadanej kultury.
Czasem trudno obdarzać wszystkich bez wyjątku kredytem absolutnego zaufania.
Czasami myślę, że to Hammurabi miał rację...

I tyle.

wtorek, 26 października 2010

Pierwsze: Nie eskaluj!

Nikt nie lubi być opieprzany. Zwłaszcza na ulicy, bez powodu  i przez obcych.

Dlaczego ludzie, którzy niczego o mnie nie wiedzą, pozwalają sobie wobec mnie na inwektywy tylko dlatego, że moje psy wąchają ich wystawione na ulicę worki na śmieci?
Albo dlatego, że rozmawiam z sąsiadem, zajmując pół na chodnika?
Skoro worki już formalnie do tego kogoś nie należą, a nie jestem aż tak szeroka, żebym zajmowała cały chodnik?
Złośliwość bez powodu, krzyk, inwektywy, traktowanie kogoś innego jak wroga.

Oto nasza codzienność.

Czemu tak się dzieje? Gdyby facet od worków łagodnie zwrócił mi uwagę, równie łagodnie bym mu odpowiedziała, że ZAWSZE zbieram pamiątki po moich psach i na pewno nic nie zostanie wzdłuż jego ogrodzenia.
Ale on wolał na mnie nakrzyczeć. To dostał w odpowiedzi wiązkę ode mnie.
Też umiem, nie wierzycie?

Gdyby facet idący ulicą powiedział "przepraszam", to zeszlibyśmy na trawnik, żeby mu zostawić jeszcze więcej chodnika (niósł jakiś pakunek).

Nie obchodzi mnie, że facet, wstałeś lewą nogą, że życie ci się nie udało, a twoja żona nie przypomina Marylin Monroe. Jeśli nie będziesz człowiekiem, ja nie będę człowiekiem dla ciebie.

Wczoraj podczas psiej wędrówki uliczkami Anina wzruszyłam się na widok młodej kobiety gładzącej wywieszoną właśnie nowiutką skrzynkę na listy. Stała przed posesją, na której remontowany, a raczej rozbudowywany, był stary domek. Jeszcze w stanie surowym, ale już widać było, że powstaje zgrabny budyneczek.
Gest wywieszenia skrzynki był dla mnie symboliczny. Pamiętam, jak całkiem niedawno sama robiłam wiele takich gestów, gestów osiadania na swoim, na nowym.

Podeszłam do kobiety, zamieniłyśmy kilka słów. Z okna mojego gabinetu widzę jej dach ponad ogrodami. Sympatyczna osoba. Inaczej niż dwóch krzykaczy. Jednak piękne otoczenie nie łagodzi obyczajów.

Jeśli jesteś zalany żółcią i nie próbujesz jej w sobie rozrzedzić, zawsze będziesz nieszczęśliwy i każdy ci będzie przeszkadzał. Rzucisz wiązką, dostaniesz wiązkę i utwierdzisz się w przekonaniu, że świat jest zły, taki, jak ty sam. Bo nie jesteś, sąsiedzie, jedynym sprawiedliwym na tym osiedlu.

Nie eskaluj złości, nie dostaniesz jej od innych.

Dixi.

I zauważcie, proszę, że nie nawiązałam do katastrofy smoleńskiej, krzyża ani wypadków łódzkich.

poniedziałek, 18 października 2010

Listy miłosne

W Wysokich Obcasach, babskim dodatku do Gazety Wyborczej, artykuł dyskretnie zachęcający do zakupu książki "Listy na wyczerpanym papierze", wyboru miłosnej korespondencji Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory.
Minęło kilkanaście lat od Jej śmierci, kilka od śmierci Jego, ale jakoś czuję się zażenowana, czytając zaledwie ten artykuł.

Nie kupię książki. Listy miłosne są z natury rzeczy intymne. Nie chcę tych dwojga podglądać przez dziurkę od klucza.
Zastanawia mnie voyeryzm.

Dlaczego tak bardzo lubimy uszczknąć innym cząstkę ich intymności?

Jak to się dzieje, że taką ogromną popularnością cieszą się zdjęcia i filmy pornograficzne? Tu oczywiście taki przypadek nie zachodzi, nie ma mowy o pornografii, jednak zasada pozostaje niezmienna: odsłanianie czegoś, co powinno być dostępne tylko tym dwojgu.
Człowiek w miłości odkrywa się, naraża na zranienie, niczym ostryga w rozchylonej skorupce (takie porównanie, nie jadłam i nie zamierzam).

Czy to właśnie nas kręci? Cudza słabość?

Nie wierzę, że zbiór kupią ludzie, którzy chcą pięknie pisać do swych ukochanych. Każda miłość stwarza własny język, własny kod i system znaków.

Tych dwoje pasowało do siebie bardzo. Oboje poeci o niezwykłej wręcz wrażliwości, głos mojego pokolenia, bo chociaż starsi ode mnie, ich teksty żyją gdzieś w podświadomości.
Piosenki Osieckiej i Przybory tworzyły nasz PRL-owski świat.
Nie miałam pojęcia o ich związku i teraz, o dziwo, czuję się z czegoś odarta.
Właśnie odarta, nie bogatsza w ploteczkę. O, patrzcie, jak oni romansowali!
Bo oboje byli równie nieszczęśliwi w tej miłości.
By być z nią, on odszedł od żony, jednak zaznał niewiele chwil szczęścia.
Generalnie wciąż za nią gonił i nie mógł schwytać.
Kiedy zaś zrozumiał, że nie dostanie tego, o czym marzy, odszedł.

To się zresztą nie mogło udać. Pytanie: Czy artysta może się żenić z drugim artystą? Doświadczone życiowo ciotki powiedziałyby Wam, że to absurd.
Bo miłość to uczucie, stan chwilowy zaledwie. Małżeństwo czy mówiąc po dzisiejszemu - związek, to instytucja. Nie powinniśmy tych dwóch terminów mylić, a zasady doboru są w obu przypadkach kompletnie różne. Ludzie biorą jedno za drugie i zawodzą się srodze.

Oni też się zawiedli, bo kiedy spróbowali być razem - życzenie nie zmieniło rzeczywostości.
On zakochał się w motylu, a pragnął, żeby motyl podawał mu kapcie i talerz ciepłej zupy.
Co za naiwność u dojrzałego mężczyzny! Myślał, że z miłości do niego, ona się zmieni. Nie zmieniła się.

Dwa lata szczęścia splecionego z  udręką kończy konstatacja, że piękne mogą być tylko miłości nieszczęśliwe.
Spełnienie zabija miłość, spłaszcza ją do wymiarów codzienności, zabierając aurę niemożliwości, za którą najbardziej tęsknimy.

Dlatego największe miłości w historii były milościami niespełnionymi.
Dlatego wszystkie bajki kończą się ślubem królewny i szewczyka.

Nie chcemy wiedzieć, co było dalej. Znamy to z autopsji.

niedziela, 17 października 2010

Deficyt uwagi

Najwspanialszy z mężów, jak większość mężów zapewne, ma tę swoją cudowną dolegliwość, którą nazwał absolutnie rewelacyjnie: Deficyt uwagi.

Deficyt uwagi sprawia, że nasi panowie nie zaprzątają sobie głowy codziennymi głupstwami. Brudne naczynia na stole? Odsunę trochę dalej. Wylana cola na podłodze? Zaraz wyschnie. Ciuchy spadły z wieszaka? Daleko nie polecą.
I tak dalej. Mogłabym to ciągnąć w nieskończoność. Tylko po co?

Pisałam już o tym i widać znów jestem w stresie, bo wracam do tematu, który uznałam kilka dni temu za definitywnie zamknięty.

Dlaczego nasi panowie nas lekceważą? Czy nasz czas jest mniej wartościowy od ich czasu? Czy mamy go poświęcać na wyrównywanie ich deficytu uwagi?

Najgorsze jednak nie jest to, że się mnie olewa, nie dbając, by kubek po kawie znalazł się w zmywarce, która jakimś cudem jest akurat pusta.
Najgorsze jest to, że kiedy upomnę się o swoje prawa, jestem karcona, jak jakiś niewolnik nie mający prawa głosu.

Nie mogę zwrócić uwagi, że coś zrobione zostało nie tak. Mam to sama poprawić, takie jest moje cholerne prawo najcudowniejszej żony.

A mnie nie zawsze chce się być najcudowniejszą z żon. Wtedy się buntuję.
Robiłam już zakusy, by komu trzeba dać nauczkę. I co?
Właśnie, nic. Za każdym razem obracało się to przeciwko mnie, bo to ja, nikt inny, byłam najbardziej nieszczęśliwa z powodu ciuchów walających się po podlodze i talerzy zostawionych na stole od wczoraj, skarpetek oglądających telewizję i innych niezauważalnych szczegółów.

Więc może mam nadmiar uwagi?
Może powinnam skupić się na tym, co jest dla mnie najważniejsze, a nie poświęcać swojemu życiu zawodowemu ostatnie, wieczorne godziny, kiedy jestem już wykończona po całym pracowitym dniu w domu?

"A co ty, kochanie, robiłaś przez cały dzień?" - znów zapyta najwspanialszy, a ja okażę się złośnicą i z furią zacznę gryźć futrynę!

Nadmiar uwagi, czy ktoś zna na nią lekarstwo?

Chcę tylko dodać, że przed wojną w takim domu, jak nasz, byłoby pewnie co najmniej dwie służące. Co prawda wtedy nie używano powszechnie pralek, zmywarek i odkurzaczy, nie było centralnego ogrzewania, tylko piece, nie znano ekspresów do kawy, elektrycznych maszynek do mięsa, czajników na prąd, mikserów, blenderów. Pod kuchnią w większości domów palono węglem. No, właśnie. Ale wtedy praca ludzka była o wiele tańsza, a i PRL zmiótł z powierzchni ziemi jaśniepaństwo.

Więc może się czepiam, bo w końcu nie pracuję zawodowo, tylko całe dnie siedzę w domu.

Żyć, nie umierać.

Wiadomość z ostatniej chwili: najwspanialszy z mężów wstawił po kolacji talerz do zlewu!

Alleluja!

piątek, 15 października 2010

O nudzie

Nuda jest zjawiskiem tak ciekawym, że aż wartym osobnego studium, które zresztą już na pewno powstało. Większość filozofów musiała wziąć się za barki z tematem.

Na wyczucie laika, którym jestem, nuda to połączenie braku ekscytacji oraz nadmiaru wolnego czasu.
I tak też, w skrócie, jako brak bodźców, opisują ją leksykolodzy. Można by jeszcze dodać, że skutki uboczne nudzenia się to poczucie jałowości, bezsensu życia.

Nie powinnam się może zabierać za ten temat, ponieważ nie pamiętam ani jednej chwili mojego życia, która naznaczona byłaby nudą. Kiedy staram się zrozumieć ten fenomen, stwierdzam, iż są dwa zasadnicze powody, dla których tak się stało. Pierwszy to mój charakter, drugi - wychowanie.

Zacznę od drugiego: moja matka jest osobą stale czymś zajętą. Nie usiedzi w jednym miejscu, uprawia ogród, działa społecznie, ma swoje hobby - haft artystyczny. Pomimo zaawansowanego wieku, jest bardzo czynna, zajmuje się domem, robi przetwory, wciąż ma mnóstwo planów.

Jako dziecko byłam oczywiście angażowana w te prace. Nie powiem, żeby wtedy mnie, naturze kontemplacyjnej, specjalnie się to podobało. Pamiętam zrywanie agrestu w ogrodzie babci. Co za horror! Wytrzymałam tylko dlatego, że obok przebiegała linia kolejowa i rwałam ten nieszczęsny agrest na wyścigi z pociągami.

Nie pamiętam zresztą, żeby ktoś go potem jadł. Ale zaowocował on dość kuriozalnie: w każdej sytuacji szukam sobie zajęcia. Ostatnio przyłapałam się na tym, że zostawiona na chwilę przez najwspanialszego z mężów w zaparkowanym samochodzie, wyjęłam z torebki bibułki do wycierania okularów i zaczęłam mu przecierać deskę rozdzielczą auta!

I tu jest chyba pies pogrzebany.

Praca, poczucie jej wartości, ważności, nadrzędności w życiu została mi wszczepiona w dzieciństwie.
Ale nim zaowocowała, miałam swój świat wewnętrzny, w podróż po którym zabierali mnie bohaterowie pochłanianych w ogromnych ilościach książek.
To książki i myślenie o bohaterach dostarczały mi ekscytacji w powolnej, spokojnej egzystencji środkowego PRL-u.

A potem zaczęłam mieć plany, których realizacja też wymagała czasu. Nie wszystko wyszło, niektóre rzeczy (jak język francuski) przepadły, choć kiedyś dość się do nich przykładałam. Ale za to pojawiły się inne. Dzięki wielkim planom nie potrzebowałam też nigdy używek ani alkoholu, o mocniejszych środkach wspomagających kreatywność nie wspominając. Nigdy nie poznałam ich smaku.

Wciąż goniąc czas, który tak nieubłaganie ucieka, nie rozumiem, jak można się nudzić i skłonna jestem przypisywać nudę ubogiemu wnętrzu nudzącego się.

Jeśli świat cię nie interesuje, żadne dostarczane z zewnątrz bodźce nie rozproszą twojej nudy. Jesteś na nią skazany.

Jeśli nie umiesz wyjść do świata, zainteresować się nim, chcieć go zmienić, będziesz jedynie jak rybka w akwarium, oglądająca wszystko przez szybę.

Niestety, mimo tak wielu wspaniałych możliwości, młodzież, z którą się spotykam, bardzo często uskarża się na nudę. Gdy pytam o zainteresowania, niewielu podnosi rękę do góry. Ci młodzi ludzie są przyzwyczajeni do konsumowania, a więc nietwórczy, bierni, oczekujący dostarczenia rozrywki, która w coraz większej mierze sprowadza się do wydawania pieniędzy rodziców.

I, jak zwykle, wsiadłam na swego ulubionego konika.
Rodzice...

To oni dostarczają dziecku bodźców. Kupują modne zabawki ilustrujące współczesne bajki, które są jak hamburgery: mocno reklamowane i łatwo dostępne, kojarzone z dobrobytem, ale nie ma tam miejsca na rozwinięcie wyobraźni dziecka. Większość zabawek nie pozostawia nic w domyśle, nie pozwala dziecku rozwinąć pomysłowości, nadać przedmiotowi innych funkcji, pobawić się w wynalazcę.

Ktoś mi powiedział, że w tureckiej gazecie (zresztą nieważna narodowość) widział reklamę zabawki-kapsuły ratującej górników. Litości!

Jeśli więc rodzice nie będą dzieciom rozwijać wyobraźni, nie pomogą im w odszukaniu ich osobistego celu, skazują je na poszukiwanie rozrywek tam, gdzie nie chcieliby, aby ich dzieci się kiedykolwiek znalazły.

Zresztą nadmiar bodźców, niemożliwych do przetworzenia, też może w człowieku wywołać blokadę, a w rezultacie nudę.

Obroni nas przed tym jedynie myśl przewodnia, która, niczym nić Ariadny, każdemu pomoże wyjść z labityntu życia oraz plany, które mierzyć należy nie na siły, a na zamiary.
Bowiem przekraczanie własnych możliwości daje zastrzyk adrenaliny nieporównywalny z żadnym filmem akcji, żadną ścianką wspinaczkową, żadnym skokiem na bungee, party w klubie i z żadnym jointem.

Człowiek jest bowiem sam dla siebie największym wyzwaniem i jeśli nie stawiasz sobie wymagań, jesteś leniwy i bezwolny wobec życia, to Ty będziesz lepszym ode mnie specjalistą od nudy.

Co rzekłszy, pozostaję, etc...

czwartek, 14 października 2010

Kwestia ceny

Ostatnio zbulwersowała mnie droga torebka synowej pewnego przedsiębiorcy, króla produktów z działu "szybko zbywalne", którego zresztą darzę wielkim podziwem.

Kiedy zobaczyłam na zdjęciu panią i jej nastoletnią córkę (ostatnio z niezrozumiałych względów najmodniejsze celebrytki) oraz przeczytałam gdzieś, że torebka miała wartość cyfry z czterema zerami w polskich złotych, trochę mnie to zdumiało.

Może dlatego, że nie stać mnie na taką torebkę?
Może dlatego, że obie panie stanowią doskonały przykład tego, co się przed wojną nazywało nouveau riche?

Ubrane w markowe ciuchy, wyglądały w nich nie tylko źle, ale wręcz karykaturalnie.
To nie było już nawet śmieszne, a raczej smutne, jak bardzo nie mają obie samokrytycyzmu.
Jak bardzo nie wiedzą, co to znaczy: dobrze się ubierać, co to znaczy comme il faut.
Jak bardzo wystarczy im metka, która jest symbolem marki.

Matka, typowa dzidzia-piernik. Myślała, że jest kumpelą własnej córki, a to już ani ten wiek, ani ta figura. Wszystko było albo zbyt obcisłe, albo zbyt powycinane, obcasy zbyt wysokie, makijaż zbyt wyzywający, dodatki zbyt ostentacyjne.
Epatowała ciuchami a la panienka z marnego dworca.

Tymczasem ubierając się w markę nie stajemy się sami marką. Można wydać krocie i nadal nie mieć klasy. Bo klasa nie jest kwestią metki, a raczej rozpoznaniem siebie, swojego wyglądu, wieku, sytuacji, w jakiej będziemy się pokazywać.

Salony uwielbiają nouveaux riches, bo mają się z kogo pośmiać. Niewielu z nas stać na torebkę od LV, a nawet gdyby nas i było stać, uważamy, że moglibyśmy zrobić lepszy pożytek z takiej kasy.

I tu dopiero widzę problem.

Jakie mamy prawo, do wkładania ręki do cudzej kieszeni? Jakie mam prawo do tego, by krytykować jakąś panią za to, że potrzebowała torebki od modnego projektanta?
Torebki, która ją podnosi w jej własnych oczach, a w oczach innych budzi politowanie lub zazdrość?
Niech ją sobie nosi na zdrowie, niech ją wyrzuci jeśli taka będzie jej wola, po jednym razie.
Jeśli uważasz, że jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy, nie wyciągaj kasy z cudzej kieszeni.

Kategoria umysłowa: "białe kozaczki" istniała i istnieć będzie.

Każdy na własnych plecach nosi swoją kulturę osobistą, a w kieszeni poczucie własnej wartości.

Dlatego nigdy nie kupię torebki od LV.

Dixi.

środa, 13 października 2010

Fall / Autumn - Winter

Kilka dni temu byłam na zakupach w centrum handlowym po niezwykle potrzebne: nową torebkę i buty. Towarzyszyła mi przyjaciółka i to jej wina, że kupiłam zupełnie tego nie zamierzając, także nowy płaszcz. Tak długo się zachwycała, aż całkiem skruszyła mój opór.

Bogiem a prawdą, nie było aż tak bardzo czego kruszyć. Podobał mi się ten płaszcz. I był jeszcze limit na karcie. Ale nie potrzebowałam płaszcza. Przed wyjściem z domu pomyślałam nawet: No, buty i torebka tak, ale okryć mam dosyć, jak na ten sezon.
Mea culpa!

Moda.
Co za genialny wynalazek krawców! Rządzą światem przy pomocy tak małego i nieskomplikowanego urządzenia, jak igła. I nawet rozsądnym osobom na początku sezonu przemyka przez myśl: Boże, nie mam jeszcze bluzki w kolorze amarantowym!

Jeśli sprzedaż polega na wciskaniu ludziom towaru pod (nomen omen) płaszczykiem ich marzeń, co nam sprzedaje moda? Że będziemy wyglądać jak modelki z babskich czasopism?

Nie kupuję babskich czasopism, nie czytuję ich, a i tak dociera do mnie z kobiecych dodatków umieszczanych w poważnych gazetach i tygodnikach, że muszę w tym sezonie mieć płaszcz w kolorze camel.

Albo takie odkrycie z babskiego portalu: "Najmodniejszy zestaw: spódnica z rajstopami"!

A niby z czym ma być? Zapomniałam - rajstopy są demodé, teraz tylko pończochy samonośne. Tak, mamy akurat na nie świetny sezon zimą.

Wróćmy do marzeń: kto umie oprzeć się modzie, niech pierwszy trzaśnie w mój laptop. Dlaczego zeszłoroczny sweterek jest passé?

Ale pocieszę Was - z biegiem czasu nie tylko mamy coraz mniej miejsca w szafie, ale też nazbieraliśmy już tyle garderoby, że znajdzie się w niej kontrpropozycja na każdą propozycję krawców.

Czasem stoję w sklepie z ciuchami i łapię się na tym, że trzymam w dłoni identyczną szarą spódnicę (lubię szary), jaką już wcześniej, dużo wcześniej, nabyłam.

Krawcy coraz rzadziej mnie zaskakują, chociaż patrząc na ulicę i wystawy sklepowe widać, że nie ma już takiego zestawu, którego nie można by założyć. Wszystko się pomieszało ze wszystkim: cienkie z grubym, paski z kwiatkami, krótkie na długie i odwrotnie.

Chciałoby się powiedzieć, że moda zjada swój ogon, a krawcy dostali zadyszki.
Ale nie, w tym szaleństwie jest metoda. Moda bowiem udaje, że jest sztuką. A sztuce, wiadomo, wszystko wolno.
Sztuka jest po to, abyśmy my, prostaczki, jej nie rozumieli.

W końcu pamiętajmy jednak, że ciuchy są dla nas, a nie my dla ciuchów. A krawcy, to tylko krawcy.

Poczuliście się lepiej? Ja tak!

Zresztą na razie skończył się limit na karcie.

Dixi.

wtorek, 12 października 2010

Owoce naszego czasu

Że czas zależy od miejsca, w jakim znajduje się ciało, wiemy już niemal od stu lat dzięki Einsteinowi. Wszak doświadczamy tego na co dzień i każdy doskonale wie, że jednostki czasu kurczą się wraz z wykorzystaniem. Niby rok ma wciąż te swoje trzysta sześćdziesiąt pięć czy sześć dni, ale to nie są już ani te dni, ani tygodnie, co dawniej. Jakoś się wszystko wraz z upływem lat skraca, kurczy, karleje.

Taki tydzień - cóż to za jednostka czasu?! Kiedyś dni mijały powoli, dostojnie, dłużyły się w szkolnej ławie, niemal zbliżając do nieskończoności.

Teraz sobota za sobotą śmigają, niczym wagony rozpędzonego ekspresu i ledwie człowiek zdąży pomyśleć, pociągu już nawet nie słychać.

Dlaczego doświadczanie czasu tak bardzo zależy od wieku człowieka? Czyżby działała tu jakaś psychologiczna teoria względności? Może w okolicy czterdziestki zaczynamy wreszcie coś rozumieć? Na przykład to, że nie jesteśmy wieczni?

Może budując plany na przyszłość widzimy już, że nie wszystkie zamierzenia uda się zrealizować?

Mimo tej subiektywnej zapewne zmiany odczuwanej przez nas długości poszczególnych jednostek czasu i tak wielu ludzi zupełnie nie potrafi nim gospodarować, trwoni to jedyne rzeczywiście bezcenne dobro, jakby było produktem jakiegoś czarodziejskiego perpetuum mobile. Jakby zawsze można było zamówić w sklepie kolejną dostawę.

Żyjemy niefrasobliwie, a czas sączy się, wycieka niczym płyn z dziurawej butelki i zawsze w końcu okazuje się go zbyt mało.

Dlatego tak ważne jest, aby rozlawszy się po kamieniach, ostatecznie nie wyparował, ale wsiąkł w żyzną glebę i wydał piękne owoce.

Wtedy nie tak boleśnie będzie stwierdzić, że już nam go niewiele pozostało.

Pomyślcie o tym.

niedziela, 10 października 2010

Małe codzienne zaklęcia

Perspektywa codzienności ma zadziwiający wpływ na nasze życie.

Właśnie codzienność, a nie święto, kształtuje, co i jak czujemy i co będziemy oglądać niczym film, jako ciąg dni, miesięcy i lat, kiedy położą nas w trumnie.

Jestem o tym głęboko przekonana. A na codzienność nasz wpływ jest olbrzymi.

Jak postrzegamy dookolną rzeczywistość, czy uśmiechamy się słysząc budzik i zasypiamy z westchnieniem skierowanym ku opatrzności, dziękując jej za właśnie otrzymane, małe codzienne dary, czy też fukamy w złości, niczym żona rybaka z rosyjskiej bajki o złotej rybce?

Ten ostatni moment przed snem wiele o nas mówi.

Ufność i wiarę w dobrą gwiazdę zaszczepiają nam rodzice. Zawsze mówię, że rodzicem powinno się zostawać po dłuższych studiach. Niestety, nie ma na to żadnej nadziei.

Nastawienie do świata, to jedna z tych rzeczy, na którą rodzice powinni u swego dziecka zwracać szczególną uwagę. Jeśli wyprodukowali małego pesymistę, powinni wszelkimi siłami kierować go ku światłu wiary. I nie mówię tu o religii.

Najcudowniejszy z mężów mówi, że pesymizm to drugie imię realizmu, ale ja mu nie wierzę.
Pesymizm to szereg małych zaklęć codzienności, które powodują, że czujemy się lepiej, jeśli coś nie wyjdzie. Pesymizm jest usprawiedliwieniem zalęknionego dziecka w nas, które nie potrafi być szczęśliwe, bo zbyt wiele kiedyś wycierpiało, za dużo od niego wymagano, okazując mu zbyt mało miłości.

Znam ludzi, którzy każde zdanie zaczynają od "nie". "Na pewno się nie uda", "Pewnie nie będziesz miała czasu..." i tak w kółko. W końcu rzeczywiście się nie udaje, a ja tracę ochotę, żeby mieć czas, bo pesymizm zaprawiony smutkiem uwielbia zrzędzenie, ma skwaszoną minę i jest na dłuższą metę odstręczający.

Wiem, o czym mówię, sama kiedyś wyznawałam tę religię. I w końcu uwierzyłam.

Życie pesymisty jest smutne, ale to on sam jest swoim największym wrogiem.
To jego "nie" powtarzane setki razy skuwa lodem rzeczywistość, która tak widziana, w końcu staje się okrutna.

Nie przewiduj z góry, że wszyscy są twoimi wrogami, że się nie uda, nie podołasz, masz dookoła konkurencję.
Daj się unieść fali światła, uwierz w siebie, a sukces cię poniesie.
Sukcesem może być wszystko, każdy ma inną jego wizję.

Dlatego od dziś miej ufność we własne dziecko.

Twoje dziecko nie chce sobie zniszczyć życia tylko dlatego, aby zrobić tobie na złość!

Przestań je łajać, zachwyć się nim trochę, dawaj mu wsparcie, odwdzięczy ci się swoim małym sukcesem, który z czasem może stać się wielki.
A jeśli rośnie w nim mały pesymista, wykarczuj go, póki czas.


Patrz w słońce i nie myśl, że za milion lat zgaśnie. Dziś ono świeci własnie dla was!

Zrozumiano?!

sobota, 9 października 2010

Czy rzeczy czynią nas lepszymi?

"Chciwość jest dobra" - mówił Simon Gekko grany przez Michaela Douglasa w filmie "Wall Street" Oliviera Stone'a.

Czy kogoś przekonał poza sobą samym?

Maklerzy giełdowi, pracownicy banków oraz funduszy inwestycyjnych, chwytają się karkołomnych sposobów, by skłonić nas do powierzenia im naszych pieniędzy lub - odwrotnie - wcisnąć nam swoje, a częściej nieswoje, tylko powierzone przez kogoś trzeciego.

Czy to nie im i ich przewrotnym sztuczkom zawdzięczamy miniony i obecny kryzys, który tylu ludzi sprowadził do roli byłych właścicieli nieruchomości?

Chciwość prowadzi do nieszczęścia - to wiemy intuicyjnie, ale wzdragamy się, by zaakceptować w naszym życiu i kiedy ktoś nam mówi, że możemy sobie pozwolić na kredyt, na który nas w rzeczywistości nie stać - czemu mielibyśmy mu nie uwierzyć?

Mieć więcej, to łechce nasze ego, daje nam adrenalinowego kopa, jest niczym czekoladka w ustach.

Życie ponad stan, wiara w magiczną rolę banków, ale przede wszystkim zwykła ludzka naiwność i ufanie, że wzrost będzie wieczny przyczyniły się walnie do ogłoszenia kolejnego kryzysu.

U nas go w zasadzie nie doświadczyliśmy tak bardzo, jak gdzie indziej, ale i tu nie brakuje emerytek, które brały wciskane im kredyty i kredyty na spłatę kredytów, ludzi, którzy mają kłopot z kredytami na mieszkanie czy dom, który kupili lub zaczęli budować w lepszych czasach. Rykoszetem dostało wielu: zwalnia się w korporacjach, gdzie się da tną koszty. Już nawet pracownicy państwowych instytucji, jak choćby nauczyciele nie znają dnia ani godziny.

Kiedy słucham w radio audycji ekonomicznych, zawsze zadaję sobie jedno pytanie: Czy wzrost może trwać wiecznie?

Jakoś nigdy nie słychać, że tak w ekonomii, jak w przyrodzie, jest to niemożliwe.

Dorośli ludzie biadają, że wzrost jest tylko na poziomie jednego czy dwóch procent, a powinien być sześciu.
Dlaczego nie sześćdziesięciu?

Czy naprawdę mamy kreować wzrost ekonomiczny wciaż kupując nowe rzeczy, które często nie są nam do niczego potrzebne? Tylko dlatego, że ktoś je wyprodukował?

Handel coraz bardziej manipuluje klientem, coraz mniej dostarcza mu dóbr potrzebnych do życia.
Kiedy patrzę na góry śmieci, które codziennie lądują u nas w pojemniku, przeszywa mnie dreszcz, a uważam się za świadomą klientkę.

Czy jestem świadoma?

Wątpię.

Mam za dużo płaszczy, sukienek, butów, torebek, ozdób, okularów, pasków. Za dużo naczyń i pościeli. Za dużo kosmetyków, durnostojek. Dom już pęka w szwach.

Czy tego wszystkiego rzeczywiście potrzebuję?

Nie.

Ale miły był moment, kiedy stawały się moje. Czułam się wtedy kimś lepszym. To uczucie szybko minęło, bo rzeczy nie czynią nas lepszymi.

Nie usłyszycie tego w mediach, możecie to poczuć podczas porządków.

Po co mi to wszystko? - Warto sobie czasem zadać takie pytanie.

Rzekłam.

piątek, 8 października 2010

Coraz bliżej święta

Już październik.

Zaczynam myśleć o prezencie dla najwspanialszego z mężów.
Mam nadzieję, że zdążę coś kupić, zanim w radio zacznie lecieć "Last Christmas" albo coś równie uduchowionego, centra handlowe zaroją się od Mikołajów, na sztucznych choinkach zapłoną kolorowe światełka, a młode dziewczątka przebrane za anioły będą sprzedawać opłatki.

I znów święta!

Dziękujemy wam, centra handlowe, że Boże Narodzenie znów będzie trwało dwa miesiące!
Cudowna atmosfera rodzinnego domu zagubionego pośród ośnieżonych pól i narodziny w stajence niech wreszcie wypełnią nasze przesiąknięte laicyzmem dusze!

Sklepy lubią wyprowadzać klientów z równowagi.
Choć nikt nie potrzebuje dyskretnego przypominania, że grudzień to najlepszy miesiąc w handlu, a listopad najgorszy, rozciągają naszą grudniową rozrzutność na listopad. Przecież lepiej zawczasu pomyśleć o najwspanialszym i najcudowniejszych niż potem stać w kolejkach albo stresować się brakiem czasu, czyż nie?

Handel zawłaszczył święta, które z komercją nie powinny mieć nic wspólnego.
Świątynie konsumpcji w swej natarczywości posuwają się tak daleko, że większość klientów ma dosyć świąt, nim się one jeszcze zaczną.

A może jesteśmy sami sobie winni? Czy umiemy świętować?
Nie.

Święta dawno straciły pierwiastek duchowości. Szybkie przełamanie się opłatkiem, barszczyk z uszkami, pierogi, śledzik, postny bigosik, mak, kompot, prezenty i znów będzie można zasiąść przed telewizorem.

A tam - niespodzianka! - Kevin sam w domu!

I jak tu nie kochać świąt?

Rzekłam.

środa, 6 października 2010

Dziwne nazwiska

Mój syn przyniósł nowinę, że ktoś spośród jego znajomych dał swojemu synowi na imię Noe.
Współczuję temu dziecku.
W poszukiwaniu oryginalności ludzie poleźliby do piekła. Z tym, że to nie jest ich piekło, tylko piekło tych, których tym imieniem nazywają. Kim mógłby być facet o imieniu Noe?

No, przecież nie stolarzem, takie imię to wyrażone wprost żądanie: Musisz się wyróżnić.
I on się wyróżni.

A jeśli nie będzie chciał, to go zmuszą. Już widzę te sarkastycznie sykające nauczycielki: "Noe do tablicy! Taaak, żaden potop nie uratuje cię przed jedynką...".

Dzieciak, chcąc nie chcąc, będzie musiał dostosować się do swego imienia.

Samo imię to jeszcze pół biedy, znacznie gorzej, jeśli zestaw: imię+nazwisko ośmiesza właściciela.
Od czasów studiów pamiętam trzy przykłady: Nelly Golonka, Paloma Broda i Dolores Flak.

Mam nadzieję, że urodziły się tylko w wyobraźni mojej przyjaciółki z akademika, bo jeśli prawdziwe osoby żyją z tymi nazwiskami, to wyrazy współczucia.

Niestety, jak wiele kataklizmów życiowych, nasze imię i nazwisko również zawdzięczamy rodzicom.
Co noszą w swych pustych głowach, dając dzieciakom imiona z innych kultur, brzmiące dziwacznie, skazujące właściciela na ciągłe nieprzychylne komentarze?

Oryginalność niech sobie dzieciaki budują same, najlepiej już jako dorośli ludzie, bez naszego udziału.
Posługując się dziećmi dla zrekompensowania braków własnej osobowości, dając im na starcie dodatkowy cieżar w postaci trudnego imienia, rodzice narażają się jedynie na usłyszenie od dzieci kilku słów gorzkiej prawdy, które ich, mam nadzieję, nie ominą.

A dzieci? Jeśli będą miały potrzebę wyróżnienia się z tłumu, na pewno znajdą swój własny sposób.

Dixi.

poniedziałek, 4 października 2010

Zajęcia męskie i damskie

Najcudowniejszy z mężów zapytał wczoraj z nieukrywaną troską w głosie:
- A co ty robisz tak całymi dniami? - i, wyobraźcie sobie, zirytował mnie.
Nie dowiedziałam się ostatecznie, co spowodowało ten nagły przypływ mężowskich uczuć, bo kiedy zaczęłam zadawać pytania pomocnicze, najcudowniejszy uciekł w popłochu do łazienki.

A więc to tak? Kiedy on stojąc na planie woła "Kamera!", "Akcja!", "Kupiony!", "Dubel!", brudząc to, co ja wcześniej uprałam, wyprasowałam i ułożyłam na półkach, trawiąc to, co kupiłam, poukładałam w lodówkach i szafkach, przerobiłam na zupy, kotlety i surówki, ja w tym czasie zajmuję się czymś, czego on sobie nawet nie potrafi wyobrazić?!

Pewnie, rzeczy zrobionych nie widać. Nie widać, że mamy wielki dom, ogród, dwóch synów i trzy psy. Najcudowniejszy z mężów nie zauważa też, że gdzieś na boku piszę sobie jakieś tam powieści.
On się spala na planie, ja...

Jeden z moich wydawców zdziwił się kiedyś podczas rozmowy, że nie mamy pomocy domowej.
"Przecież praca w domu jest jałowa" - powiedział i najpierw mnie zdumiał, a potem zrozumiałam, że jest pewnie jedynym facetem, który ma to przemyślane.

Tak, pracując w domu zabijamy nasz czas, bo nikt nam nie podziękuje za czystą podłogę, ciepłą zupę i skarpetki czekające parami, na rękę niecierpliwiącą się brakiem czasu.

Oto, co robię, mój najcudowniejszy z mężów, kiedy Ty się spalasz na planie. I kiedy mówisz z przekąsem: W tym domu sami artyści! - jakoś nie czuję, żebyś narzekał na synów, raczej jesteś z nich dumny. Mam niestety wrażenie, że pijesz do mnie. Chciałabym, abyś wreszcie zrozumiał, że siedząc w domu poświęcam się dla rodziny nie mniej od Ciebie!

Rzekłam.

I nie wiem, czemu jestem dziwinie pewna, że gdyby którykolwiek z facetów próbował łączyć karierę z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, nadzieje na nią rozwiałyby się, jak sen jaki złoty. Ale nie czerpię z tego powodu satysfakcji. Raczej pocieszam się w chwilach zwątpienia.

Mój czas nie należy do mnie. Jakie smutne odkrycie...