piątek, 29 października 2010

"Takie będą Rzeczypospolite..."

- kto z Was jest rówie wiekowy, jak ja, pamięta zapewne ten cytat ze Stanisława Staszica, uświetniający wiele uroczystości szkolnych, głównie Dzień Nauczyciela. Białe, wycięte z kartonu litery, przypinało się przy pomocy szpilek do kawałka czerwonego lub biało-czerwonego płótna, na którym obowiązkowym elementem dekoracyjnym bywały na zmianę: kałamarz z gęsim piórem lub gałązka oliwna.

Dziś, nawet jeśli hasło pozostałoby niezmienione, bo w końcu erozji nie uległo, rzucono by je na ścianę z komputera. Te litery i te szpilki bardzo długo trwały na straży naszych uroczystości szkolnych, kilka pokoleń wcześniej również tak dekorowano sale gimnastyczne, gdzie odbywały się uroczyste apele ku czci.

Zastanawia mnie ów kałamarz. Co prawda w ławce, w której zaczynałam edukację, znajdował się specjalny otwór, a w nim tkwił szklany kałamarz z atramentem (nie mogę sobie za nic przypomnieć korka), w moim drewnianym piórniku (miałam dwa, jeden zamykany jak drewniane pudełka na metalowy haczyk, drugi zasuwany) znajdowały się obsadki i stalówki, fajnie się nimi pisało. Jednak gęsiego pióra w dłoni nie trzymałam jako żywo nigdy, aż tak stara nie jestem!

Zaraz zresztą rodzice kupili mi wieczne pióro, przypominam je sobie ze wszelkimi szczegółami, ten kiosk dworcowy, kolor pióra (obrzydliwy brąz z jasnymi zamazami, ale mnie się podobało), a nawet jego cenę 80 złotych, chociaż może teraz fantazjuję?
Widać było to ważne przeżycie w mojej szkolnej karierze.

Kilka lat później przeprowadziliśmy się i w nowej klasie ja z moim piórem wiecznym byłam równie anachroniczna, jakbym pisała stalówką osadzoną na obsadce. Tu już wszyscy mieli długopisy.
Tak wyglądał postęp. W zasadzie w ciągu jednego pokolenia zniknęły bibuły (uwielbiałam je!), którymi suszyliśmy nieobeschły atrament z naszych stalówek, bo zawsze na początku ściekało go na kartkę trochę więcej i nie wszystek zdołał wsiąknąć. Te kleksy, wycierane, wymazywane, wywabiane na wszelkie sposoby... Kiedyś atrament wylał mi się do środka teczki.
Tej awantury wciąż nie mogę mamie zapomnieć.

Tak mi się to przypomniało, bo gościłam dzisiaj w bardzo pięknej, nowej szkole w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości. Gimnazjum olbrzymie, przestronne z salą widowiskową, o jakiej marzy niejedno dużo większe miasto, salą sportową i sympatyczną młodzieżą, co było nie tyle zaskoczeniem, co bardzo pozytywnym dopełnieniem całości. Wręcz chciało się do tych młodych ludzi mówić.

Jako gość wręczałam nagrody w comiesięcznym konkursie na recenzję książki, organizowanym przez bibliotekę. Zwycięska recenzja była napisana odręcznie na kartce papieru i dopiero teraz uświadamiam sobie, jak mimowolnie syknęłam z żalu, że nie mogę jej zabrać na pamiątkę. Taka jest skala postępu za mojego życia. Już pisanie tekstu na kartce papieru robi się anachroniczne. Teraz chcemy mieć wszystko zdigitalizowane, czy jak to tam się nazywa.

A wracając do mojej wizyty w Zielonce: to podwarszawskie miasteczko ma specyficzny klimat, ludzie są tu inni, czy też może władze widzą przyszłość miejscowości w przygotowaniu młodzieży warunków kształcenia?
Choć wiadomo, że pobliska Warszawa wyssie najzdolniejszych, nie wahają się wydawać pieniądzy na szkolnictwo, na którym opiera się nie tylko przyszłość tych dzieci, ale i nas wszystkich.

Piękny przykład. Chętnie tam jeszcze kiedyś wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz