Coraz więcej moich przyjaciół leczy się u rozmaitych lekarzy medycyny niekonwencjonalnej. Z boku może to wyglądać na jakiś zabobon, z bliska sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana.
Po pierwsze: jak wygląda dziś wizyta u doktora? Najczęściej jest to zrutynizowany obrządek, podczas którego lekarz nawet nie patrzy na pacjenta. "Co dolega?" - pyta. "Wątroba" - słyszy w odpowiedzi, ale przez zakatarzony nos. Wypisuje zatem receptę na wątrobę, bo podczas jednej wizyty leczy się jedno schorzenie, a katar sam przejdzie. Lekarzowi na ogół nie przyjdzie też do głowy zapytać: na co pan (pani) jest jeszcze leczony, jakie pan (pani) przyjmuje lekarstwa? Bo po co? Jeśli nasza karta jest czysta, bo po pomoc poszliśmy do lecznicy prywatnej bez kontraktu z NFZ, nie ma tam słowa, że mamy zjechane nerki, wysoki cholesterol i przyjmujemy hormony. Dla lekarza, który nas przyjmuje to dowód na to, że może wypisać, co mu się podoba.
Lekarze medycyny niekonwencjonalnej też tak czasem postępują, jednak wśród nich, chyba częściej spotyka się ludzi patrzących na człowieka w całości, holistycznie, a nie tylko na jego wątrobę, trzustkę, żołądek, kręgosłup czy katar.
Mam wrażenie, że medycyna nas porzuciła. Lekarze korzystają ze swojej wiedzy, ale oddają walkowerem to, co stanowiło zawsze o ich wartości dla społeczeństwa - przestają być przewodnikami pacjentów. Wszak trzeba człowiekowi uświadomić, że jego choroba ma jakieś źródła, a nie ograniczać się do wypisania recepty na jakiś tam specyfik, co niejednokrotnie jest aktem poddańczego hołdu wobec firm farmaceutycznych owych lekarzy potajemnie lub nawet całkiem jawnie sponsorujących. Naszymi przewodnikami są dziś blogerzy i redaktorki piszące o zdrowiu w kobiecych czasopismach oraz na feministycznych portalach.
Lekarze pozostali szamanami. Robią wokół nas pewne obrządki, niczego nie tłumacząc i nie wyjaśniając, czemu te obrządki służą. Czasem mam wrażenie, że do lekarza powinno się chodzić z lekarzem, żeby umiał spojrzeć na prowadzoną kurację i zadać właściwe pytanie. Taki przykład: Podczas wizyty domowej lekarka wypisuje receptę dla chorego dziecka. Z boku stoi wujek dziecka, student weterynarii, który czyta receptę. Kiedy lekarka kończy, pada komentarz: To właściwie nic pani dziecku nie dała... Lekarka ze złością drze receptę i wypisuje inną.
Przez długi czas byliśmy świadkami strajków lekarzy, którzy protestowali przeciwko złym płacom. Uważam, że powinni oni godnie zarabiać. Aby wystartować w tym zawodzie, trzeba się solidnie napocić, ten trud musi być zauważony. Do niedawna młodzi lekarze uciekali za granicę, gdzie oferowano im lepsze warunki startu. Państwo polskie płaciło za ich wykształcenie, a potem oddawało za darmo innemu państwu! Niepojęte!
Teraz jednak lekarze nauczyli się już zarabiać i w Polsce. Powstało wiele prywatnych przedsiębiorstw oferujących darmowe, sponsorowane przez NFZ zabiegi, które przeprowadzane są w lepszych warunkach. Pacjenci idą do nowej przychodni i dowiadują się, że owszem, zabieg jest darmowy, ale nieco dopłacając, możemy dostać jeszcze lepszą usługę. I dopłacają, choć nie powinni, bo nauczyli się, że państwowa służba zdrowia jest dla zdrowych, na chorych zaś czekają lekarze w placówkach prywatnych. Lobbing w służbie zdrowia ma się dobrze, a wiele z prywatnych szpitali nie ponosi z tego tytułu konsekwencji. Ale wiadomo, na zdrowiu nie zwykliśmy oszczędzać, życie ma się tylko jedno. To wielki rynek, obracający miliardami złotych, wielkie są tu też możliwości wyłudzania.
Pisałam poniżej o sposobie na "samoleczenie" jednej z państwowo-prywatnych przychodni, gdzie pacjent (ja konkretnie) dostawał w dłoń końcówkę aparatu do fizykoterapii i sam sobie aplikował zabieg. Kilkoro pacjentów nadzorował jeden fizykoterapeuta. Pacjent musiał również przynieść gazę i maść przeciwbólową, zużycie których niewątpliwie owa jednostka dopisywała sobie do rachunku wystawianego NFZ. Czy ktoś ją o to zapytał? Przecież pacjenci nie pytają, pacjenci się dostosowują do wymagań.
Lekarze mają tak silny samorząd, że trudno poddać stosowaną przez nich terapię w wątpliwość. I nawet, jeśli się to uda, rzadko zapadają wyroki korzystne dla pacjenta. Najczęściej nie dopełnił on wymogów formalnych albo się za bardzo stawia, a powinien skłonić czoło przed szamanem, bo szaman wie lepiej.
Kolejny problem to rynek paraleków. Wydaje mi się, że ten polski fenomen wziął się z niedostatecznego dostępu do usług medycznych. Jak wielu ludzi leczy się na własną rękę!
Jesteśmy trzecim krajem na świecie (po USA i Francji), jeśli chodzi o spożycie leków przeciwbólowych! Nie ma już dziś bloku reklamowego bez reklamy czegoś na wątrobę, czegoś na gardło, czegoś na ból głowy.
Ludzie aplikują sobie sami te specyfiki, w przekonaniu, że czynią to dla własnego zdrowia. Garściami też łykają witaminy. Zastanawia mnie ten fenomen wrzucania w siebie kilku leków naraz. Skąd przekonanie, że każdy ze składników popłynie tam, gdzie się go oczekuje? Skąd pewność, że poprawią, a nie pogorszą nasz stan zdrowia?
Takiej pewności nie ma, jednak odległa wizyta u lekarza sponsorowana przez NFZ powoduje, że odczuwamy pokusę, aby wyleczyć się zanim profesjonalista, nie patrząc na nas i nie pytając o naszą pracę, sposób odżywiania oraz tryb życia, wypisze ten sam lub bardzo podobny lek na recepcie.
Lekarze sądzą, że pacjenci są idiotami i można im wszystko wmówić. Wzięłam kiedyś nieskuteczną z punktu widzenia mojej przypadłości, skuteczną jednak dla przychodni (refundacja!) krioterapię. Kiedy lekarka zapytała mnie, czy mi ten sposób leczenia pomógł, odpowiedziałam: Nie. Co wpisała w kartę? Nie wierzyłam własnym oczom! Wpisała: Poprawa! Po czym zaaplikowała inną terapię.
Cóż więc się dziwić, że zanim doczekamy się swojej kolejki w ogonku, ciągnącym się stąd aż do stycznia, próbujemy leczyć się na własną rękę, korzystając z doświadczeń medycyny ludowej i podpowiedzi doktora Google'a?
Dziwi mnie tylko, że nie zmniejsza to tłoku w przychodniach.
Dixi.