Od dwunastu lat podczas lektury nie rozstaję się z ołówkiem. Kupiwszy pewien bestseller na dworcu Warszawa Centralna, jeszcze nim wsiadłam do pociągu, wyjęłam z torby ołówek i nie odłożyłam go do końca podróży.
Przeżyłam wtedy pewnego rodzaju inicjację. Zrozumiałam, że można wydawać złe książki! Ta była bardzo zła. Zła i na dodatek głupia, a wydały ją dwie wielce zasłużone oficyny!
Łuski mi z oczu opadły, bo do tej pory idealizowałam ten biznes. Uważałam, że bycie wydawcą to misja! Że istnieje coś takiego, jak etos wydawcy, uczyłam się przecież o tym w szkole.
Aż tu dotarło do mnie, że pieniądze nie śmierdzą! I tak, jak producenci artykułów spożywczych psują je nam bez wytchnienia, jak rolnicy nie mają litości stosując chemię, a producenci mięsa faszerują zwierzęta antybiotykami, tak wydawcy nie zawahają się przed wciśnięciem czytelnikowi ładnie zapakowanego, złej jakości towaru, jeśli tylko mają nadzieję, że ten towar się sprzeda.
Co to znaczy dla poziomu naszego społeczeństwa? Jak to się ma do kultury języka i tak dalej? Cóż, niech się martwi finalny odbiorca, wydawcy już dawno pożegnali się z misją.
Ale o gustach się nie dyskutuje i chociaż wiele można by powiedzieć o obniżającym się poziomie propozycji wydawniczych, nie on jest przedmiotem mej troski. Chodzi mi raczej o poziom polskiego edytorstwa.
Coraz częściej zniechęcam się do wydawców, którzy po prostu psują stare dobre marki, puszczając w publikowanych przez siebie powieściach i książkach popularnonaukowych błędy wołające o pomstę do nieba. Nie, nie odbieram nikomu prawa do błędu, sama robię ich mnóstwo. Jednak wydawca powinien być wobec autora podejrzliwy dla jego i własnego dobra.
Moja zasada brzmi: "Praca nad tekstem nie kończy się nigdy". Z wdzięcznością przyjmuję i proszę wydawców, aby wprowadzali do kopii tekstu poprawki błędów zauważonych przez czytelników.
Ale albo to mój szczególny pech, albo jakaś ogólniejsza tendencja, bo lista zauważonych przeze mnie ostatnio w lekturze błędów nie ma końca! Zdarzają się błędy stylistyczne, rzeczowe, tłumacze i redaktorzy popisują się brakiem znajomości epoki bądź realiów opisywanego świata. Nikomu nie chce się sprawdzić, czy mogły się w pociągu spotkać dwie panie, z których jedna wracała "z Wiednia", a druga jechała z Warszawy do Krakowa. Może ta pierwsza "wracała z Wiednia" via Petersburg?
Książki i powieści tłumaczone z angielskiego, kiedy autor mówi o Francji i Francuzach, to dopiero horror! Aż boli, gdy się czyta te głupoty. Dziś na przykład dowiedziałam się, że francuskie travail (praca) znaczy cierpienie!
Dobrze, ja to wiem i mogłam się najwyżej obruszyć, ale inni czytelnicy mają prawo nie wiedzieć. Nie muszą pamiętać, że wino Cabernet pisze się z "t" na końcu, a nie tak, jak się wymawia, bez "t"! Ma za nich o tym pamiętać autor, redaktor i wydawca. Drobiazg? Nie dla znających francuski!
Chcemy, czy nie, wciąż jesteśmy po uszy zanurzeni w łacinie. Takie "homo sapiens" na przykład. Wszyscy mniej więcej wiedzą, co to znaczy, ale jak to się odmienia? Wali więc tłumacz "homo sapiens robili...", co jest wprowadzaniem w błąd czytelnika, który nie musi znać odmiany. Powinno być "homines sapientes". Stare dobre PRL-owskie liceum uczyło tego w klasach humanistycznych.
Czytelnik nie musi wiedzieć, że belle époque to nie był system polityczny, który zapanował w Europie po Kongresie Wiedeńskim, co sugeruje mu wydawca w poważnie wyglądającej książce historycznej! Ręce opadają.
Mogłabym cytować i cytować, nie o to jednak chodzi. Przypomina mi się nauczycielka angielskiego, która klasę mojej siostrzenicy uczyła błędnej odmiany, a na zwróconą sobie uwagę, że to chyba nie tak, powiedziała: "Masz rację, ale TERAZ nauczymy się tak!".
Czyli z błędem.
Trzeba tu przy okazji zauważyć, że wszystkie cytowane błędy znalazłam w książkach wydanych w ostatnich latach. W tych, które wyszły drukiem w minionych czasach, błędów prawie nie ma!
W wyśmiewanym często PRL-u dodawano bowiem do książek małe karteczki z tytułem "Errata", wykazując ważniejsze błędy odnalezione w druku. Zapomnieliście wydawcy o tym zwyczaju?
Gdzie szukać przyczyny owego upadku wartości?
Moim zdaniem w pogoni za zyskiem. Wydawcy coraz częściej zlecają pracę redakcyjną na zewnątrz, jakimś firmom specjalizującym się w pośredniczeniu między nimi a szukającymi pracy absolwentami, przyjmują młodych ludzi na bezpłatne praktyki, podczas których chyba ci praktykanci wykonują prace wysoko wykwalifikowanych redaktorów, bo czymże innym tłumaczyć te wszystkie potknięcia?! Brak obycia, kultury, znajomości podstaw języków, tego wszystkiego brakuje. Ba! Brakuje też znajomości ortografii polskiej!
A może winę ponosi demokratyczny dostęp do sieci i przyzwolenie (a jak nie przyzwolić?) na pleniące się w Internecie błędy, które zabijają tworzoną przez wieki kulturę wysoką?
Nie przestaję zatem kupować, ale zaczynam się bać, biorąc do ręki kolejną książkę. Teraz nikt już nie dodaje do książek karteczki z erratą. Po co? Ludożerka i tak kupi!
Ale jak polecać znajomym książkę z błędami?! A wiemy przecież, że maketing szeptany to najsilniejszy element promocji książki. Nic nie zastąpi polecenia innego czytelnika!
Oczywiście, czytuję też pozycje, w których nie ma lub prawie nie ma błędów, takie na szczęście wciąż się jeszcze zdarzają. Zbyt wiele jest jednak takich, przy których ołówek aż prosi się o korektę.
I zauważcie, że poza pierwszym akapitem, nie powiedziałam nic ani o treści, ani o okładkach, którym należy się osobna notka!
Szanowni wydawcy, nie doceniając poziomu czytelników, podcinacie gałąź, na której siedzicie. Jeśli już całkiem zepsujecie sobie markę, kto będzie kupował Wasze produkty?! Nie wystarczy ładna okładka i chwytliwy tytuł, nie wystarczy redaktor z łapanki. Jeden źle zrobiony produkt potrafi skutecznie zniechęcić do wydawnictwa. Pomyślcie o tym przed szczytem sezonu.
Dixi.