Fundusz emerytalny, do którego wpływa część wpłacanej przeze mnie składki z ZUS, pogratulował mi fantastycznego wyboru (lokujemy się w czołówce stawki), aby zaraz potem poinformować, że za rok ubiegły zanotował ujemny przyrost na poziomie mniej więcej minus dwa procent.
Też się ucieszyłam, w końcu mogło być gorzej.
Zaraz w następnym zdaniu fundusz uprzedza moją myśl o wycofaniu środków do innego zarządzającego, stawiając mi przed oczy fantastyczny wynik 16,3 %, o jakie zdołał podnieść wartość jednostki uczestnictwa w ciągu pięciu lat, to jest sześćdziesięciu miesięcy.
Ale trafił pechowo, bo na mnie te 16,3% nie zrobiło wrażenia. Gdyby zamiast wytężonej pracy, fundusz bez żadnego wysiłu kupował bony skarbowe, zarobiłby średniorocznie nie 3,26% a 5,14%. Widzicie różnicę? To 117,39 lub 128,48 na tak małej kwocie może nie zwala z nóg, ale gdybyście zakładali lokatę, którą z dwóch byście wybrali?
Fajnie, że fundusz niczego nie ryzykuje obracając moimi pieniędzmi. Najwyżej przejdę do innego. Jeden klient wiosny nie czyni.
W długoterminowym rankingu z ponad dwustuprocentową rentownością, mój fundusz i tak plasuje się na drugim miejscu, (brawo, Guciu, udało ci się!), kiedy jednak od tych 218% odjąć realny spadek wartości pieniądza w ciągu 12 lat, siła nabywacza tych pieniędzy aż tak bardzo nie wzrosła i mimo ciągłej walki NBP z inflacją, tę ładną cyferkę należałoby nieco zmniejszyć (o jakieś 50%?), a inflacja z owych 16,3%, o jakie wzrosła moja jednostka uczestnictwa, zjadłaby 14,8%. Niech mnie poprawią bankowcy, jeśli źle policzyłam.
Po co nam zatem fundusze? Czy tylko po to, byśmy byli zmuszeni do odkładania, bo przecież sami prędzej kupimy zupełnie niepotrzebne gadżety, a myślenie o starczym zniedołężnieniu i nieuchronnych chorobach wcale nas do oszczędzania przymusić nie zdoła. I oczywiście jako starcy, będziemy się domagać drogiego leczenia na koszt państwa, zabierając pieniądze bardziej potrzebujacym grupom społecznym, a zwłaszcza młodym małżeństwom.
Kiedy widzę, jak mizerną kwotę dzięki czułej opiece państwa zaoszczędziłam, zapadam się wewnętrznie i próbuję zrozumieć, dla kogo powołano te fundusze? Bo nie dla biednych, to pewne. Będą kiedyś dostawali co miesiąc pięć złotych, z czego państwo odliczy im 20% na poczet podatku dochodowego, a fundusz emerytalny pobierze jeszcze złotówkę za swe czynności. Z pięciu zrobi się trzy złote, jak za to żyć, panie Premierze?
Paradoksalnie fundusze emerytalne nie są też dla bogatych, bo oni już sami o siebie zadbali, kupując mieszkania, ziemię, złoto, inwestując w sztukę, w wino, w ubezpieczenia z funduszem. Mają też zasoby i śmieją się z tego tysiąca, który im państwo przeleje, zabierając dwieście na PIT, Nie zauważą też złotówki za przelew.
Patrzę na mój rachunek wyników w OFE i zasępiam się coraz mocniej, bo wszak nie ma najmniejszej pewności, że te pieniądze w ogóle kiedykolwiek do mnie wrócą.
Czasy mamy niestabilne i dwadzieścia lat gospodarki rynkowej nic w naszej mentalności nie zmieniło. Państwu nadal nie wierzymy, bo państwo jest niczym chorągiewka na wietrze. Nie widać długofalowej polityki, a odpowiedzialność obywatelska też jest bliska zeru.
Państwo nasze nie lubi obywateli, ze wzajemnością zresztą.
Kilka dni temu jeden z płatników ZUS odgrażał się w osiedlowym sklepiku, że wynosi się ze swymi składkami do Anglii, bo tam za relatywnie mniejszą kwotę będzie mógł kiedyś dostać więcej.
Tak głosuje się nogami i swoimi pieniędzmi.
Nie pochwalam, o ile to w ogóle realne, bo zaraz może się okazać, że nawet zabronione, ale czemu wciąż mielibyśmy robić z naszego życia ofiarę? Kolejni panowie, nazwisk nie pomnę, walczą z ZUS-em w sądzie, domagając się rachunku wyników z zarządzania ich składkami.
Nie dostaną go przecież, bo nikt takiego rachunku nie sporządza. ZUS nie ma kont oszczędnościowych i to my, pracujący, z naszych składek utrzymujemy naszych rodziców. Nie do końca nawet, bo moja składka daje mniej niż połowę składki mojej mamy. Tę resztę dokłada państwo. Z czego? Z podatków, z obligacji, zadłużając przyszłe pokolenia, które i tak nie będą tak liczne, jak obecne, bo tak zwana "dzietność" spada.
Tak więc, ku chwale ojczyzny, a raczej, by dać wyraz mojemu solidaryzmowi zostanę w ZUS. Nie licząc na emeryturę spędzaną na rajskich plażach, kombinuję, by zaoszczędzić, ale nie robię też ZUS-owi czarnego PR-u. Rozumiem potworne zagmatwanie sprawy i ból rządzących, którzy nie mogą tak po prostu, jak w Radiu Erewań, powiedzieć, że uszanek nie ma.
Bo nie sądzę, żebyśmy się kiedyś obudzili w świecie bez emerytur. Prędzej będą one tak skandalicznie niskie, że chcąc nie chcąc, obok spłacania rat za mieszkanie, meble i samochód, będziemy też musieli pomyśleć o naszej starości.
Tymczasem w odróżnieniu od setek Polek, które narzekają na zmęczenie i wydłużenie wieku emerytalnego, należę do tych nielicznych szczęśliwców, którzy wciąż nie mają dość pracy.
Robię to, co lubię, i mam nadzieję, że ten stan się nie zmieni po przekroczeniu przeze mnie wieku emerytalnego.
Ale pracuję w zawodzie, który fizycznie nie męczy i mam tego świadomość.
Takie już moje szczęście.
Dixi.
Skusił mnie temat posta, ale jego treść nie przyniosła otuchy. Jest tak, jak Pani napisała, zatem przyszłość nie wygląda różowo. Rozumiem rzecz jasna, że jest kryzys ogólnoświatowy oraz fakt, że Polska nie należy do krajów bogatych, ale jak bardzo bym swoją pracę lubiła, to nie wyobrażam sobie wykonywania jej do oczekiwanego wieku emerytalnego.
OdpowiedzUsuńI nawet nie chodzi o to, że nie zapanuję nad trzydziestką gimnazjalistów, nie nauczę ich niczego, bo mi skleroza poplącze fakty, że oberwę w głowę pomidorem, ale także nie zapewnię im bezpieczeństwa. Może to i jakieś wyjście jest, żeby pójść do więzienia i nie martwić się o utrzymanie na emeryturze? :-)
A kiedy sobie cichutko umrę w połowie lekcji, to mnie spryciarze wsuną pod biurko, wieść pójdzie sms-em, że są dzisiaj luzy i dopiero po ostatniej lekcji sprzątaczka wygarnie mnie mopem.
A już najmniej wyobrażam sobie przedszkolankę z nadwagą i reumatyzmem, jak się gramoli z dywanika, bo przyszła pora zbierania klocków i pójścia na obiad.
Na szczęście służba zdrowia jest w podobnej zapaści i uratuje nas od tak smutnego losu, nie ratując po prostu, gdyż w ramach składek należy nam się jedynie jodyna.
I tym optymistycznym akcentem...życząc mimo wszystko wiele dobrego, pozdrawiam!
Zdaję sobie sprawę, ze są zawody, w których trudno jest pracować do planowanego nowego wieku emerytalnego. Moi teściowie byli tancerzami. PRL pozwolił im mniej więcej od czterdziestego roku życia odpoczywać. Teraz tancerze będą musieli znaleźć sobie inne zajęcie. Nie wszyscy zostaną choreografami, bo to jednak nieco inny zawód. Podobnie jest z przedszkolankami, choć nie sądzę, aby nie można było łączyć opiekunek młodszych ze starszymi. Ktoś w rodzaju przyszywanej babci mógłby być przez dzieci dobrze postrzegany, w końcu i tak często babcie zajmują się maluchami. Z nauczycielkami nie widzę większego problemu, nie wiek się chyba tu liczy a charyzma i nadążanie za nowoczesnością, z którymi wśród nauczycieli jest różnie.
OdpowiedzUsuńNatomiast kwestia podstawowa jest chyba wciąż inna: ludzie nie traktują pracy jak dobra, ale jak zło konieczne. W związku z tym poszukują w sobie chorób, uciekają na renty, na wcześniejsze emerytury, co jest zrozumiałe, ale rujnujące dla państwa i dla nich samych w ostateczności, bo pozostawanie na czyimś utrzymaniu zawsze stawia nas w pozycji proszącego. System może się zresztą niedługo zawalić, co prorokuję już od dwudziestu lat. Proszę przeczytać w gazetach, co się dzieje z prywatnymi wyższymi uczelniami: nie ma naboru. Zmniejszanie się populacji pracujących i rośnięcie populacji niepracujących już chwieje systemem emerytalnym. Podatki się kurczą, a więc będą się kurczyć też emerytury. I tak, jak młodzież zaczyna rozumieć, że po wyższych studiach dla niewielu tylko będzie praca, tak starsi ludzie zaczną postrzegać swoją przyszłość, jako tę, którą muszą sobie urządzić sami, bo oczekiwanie na listonosza, czy przelew sprowadzi ich do poziomu, w jakim nikt nie chciałby się znaleźć. Ale oczywiście, sami sobie wybieramy przyszłość (naturalnie w granicach możliwości).
Pozdrawiam ;-)
Poruszyła Pani, między wierszami, interesujący problem. Otóż w sytuacji, która nadciąga, brakuje nam bardzo kursów, które umożliwiłyby dorosłym ludziom zmianę kwalifikacji. Skoro obecnie następuje tak szybka i duża zmiana potrzeb oraz możliwości na rynku pracy, to dobrze byłoby stworzyć ludziom możliwość zdobycia nowego zawodu.
OdpowiedzUsuńNie masz kobieto siły na zajmowanie się maluchami w przedszkolu (a na dodatkową "babcię" pieniędzy nie ma, chyba, że w ramach wolontariatu, co też jest pomysłem na wypełnienie emerytalnej pustki), masz stargane nerwy pracą z gimnazjalistami, nie możesz już tańczyć - proszę, mamy propozycje zmiany zawodu.
Moja śp. Babcia pracowała do 82 roku życia. Na jakąś 1/8 etatu, bo tyle tylko było potrzeba, żeby zająć się zakładowym archiwum, nie musiała pojawiać się regularnie, ale była wśród ludzi. Na zakładowe uroczystości szykowała kanapeczki tak fikuśnie ozdobione, że każdy catering wysiada :-) Ochotniczo. Za "dziękuję". Udzielała się także szeroko społecznie.
Też bym chciała być aktywna tak jak moja Babcia, też tak długo, ale nie w zwariowanym tempie, ścisku, hałasie i emocjach nastoletnich, jakie panują w gimnazjum.
Inna moja krewna mieszka w Stanach. Pracowała jako stewardessa. Linie zaczęły plajtować i okazało się, że emerytury, ze składek wpłacanych przez wszystkich pracowników, dostanie tylko szefostwo. W wieku 50 lat zwolniła się zanim nastąpił totalny krach, za odprawę miała możliwość przez pół roku żyć i uczyć się nowego zawodu. Nie w systemie zaocznym, dwuletnim, jakimś tam. Intensywnie, codziennie. Myślę, że są tam różne możliwości, dostosowane do różnych potrzeb klientów. Obecnie pracuje jako optometra.
Brakuje mi takich możliwości w naszym kraju. Chętnie bym z nich skorzystała, a może dokształciła się i została szkoleniowcem, ale dla dorosłych. Bez tego wychowawczego bagażu, gdzie trzeba "gasić nagłe pożary" teraz, zaraz, natychmiast.
Myślę, że wiele osób przywitałoby takie możliwości z radością, gdyż oprócz chorób wyimaginowanych, istnieje wiele rzeczywistych, z którymi trudno podołać niektórym obowiązkom dotychczas wykonywanym, a które niech nas omijają szerokim łukiem.
Pozdrawiam serdecznie!
Właśnie, to bardzo dobry pomysł, tylko KTOŚ (kto?) musi te potrzeby rynku pracy badać. Tymczasem okazuje się, że Urzędy Pracy sobie, Pomoc Społeczna sobie. Organizacja kursów za powiedzieć manna z nieba dla przedsiębiorców, którzy je organizują, nie dla uczestników. pieniądze z Unii to kolejny paradoks, żeby nie Pieniądze są marnowane i nic z tego dla rynku pracy nie wynika.
OdpowiedzUsuńMoże to się jednak zmieni, oby! ;-)
Oby :-)
OdpowiedzUsuńPracowanie w zawodzie, który się lubi i który może zagwarantować stałą pracę aż do momentu przejścia na emeryturę jest dziś niestety rzadkością. Co więcej, ja tu widzę inny problem. Nawet jeśli emeryt będzie pracował do czasu, kiedy osiągnie wiek emerytalny, państwo raczej nie zagwarantuje mu godnej emerytury, o ile do tego czasu otrzyma jakąkolwiek... Dlatego wydaje mi się, iż należy uświadomić społeczeństwu konieczność indywidualnego odkładania pieniędzy w obrębie III filaru, czyli IKE, które obecnie może stać się jedynym sposobem gwarantującym pieniądze na życie na emeryturze.
OdpowiedzUsuńOczywiście niekoniecznie IKE, jakakolwiek rozsądna forma oszczędności, broń Boże lokowanie u szarlatanów! Długotrwałe odkładanie niewielkich nawet kwot skutkuje procentem składanym, który powinien pokonać inflację.
OdpowiedzUsuńGodną rozważenia alternatywą jest na pewno prowadzenie własnej działalności. Początkowo obawiałam się ogromnej odpowiedzialności i mnóstwa formalności, ale odkąd zleciłam prowadzenie księgowości panu Jeżakowi (http://jezak.pl/en/), moje zmartwienia stały się bezpodstawne.
OdpowiedzUsuń