Hejt się uaktywnił w sieci, kiedy autorzy i ludzie książki zaczęli namawiać szeroką publiczność do klikania poparcia projektu Ustawy o Książce. Należy zrozumieć wszystkich, którzy po ćwierćwieczu wolnego rynku w Polsce zakodowali sobie w głowach, że gdzie jest konkurencja, tam ceny będą spadać.
I spadają.
Hipermarkety imają się różnych sposobów, aby wymusić na producentach obniżki cen żywności, bo klient musi mieć tanio, najtaniej. Klient się cieszy, kupując parówki po dziewięć złotych za kilogram i nie poświęcając tej cenie ani sekundy namysłu.
Nie wie, co je. Smakuje, to znaczy jest dobre.
Że jedzenie nie ma z pożywieniem wiele wspólnego, dociera do nas coraz częściej. Tak działa wolny rynek. Nikogo nie obchodzi, co znajduje się w wędlinach, których cena jest niższa od kilograma tak zwanego żywca, może rąbanki. Nieliczni wiedzą, że aby żółty ser miał w sobie choćby odrobinę białka, nie może kosztować 19 musi 35 PLN. Kto się na tym zna, niech mnie poprawi.
A teraz do książek.
Na naszym rynku ksiązki działa to dokładnie tak samo. Polacy zarabiają mało, chcą zatem książki kupować jak najtaniej. Szukamy okazji, szukamy tanich księgarni, aby książkę kupić 10, 20, 30% taniej od ceny okładkowej. Dopiero wtedy czujemy, że zrobiliśmy interes. Z dwóch cen: 40 PLN i 60 PLN minus 33,25% rabatu, wybieramy tę drugą. Nie ma tu żadnej oszczędności, tak działa psychologia.
Powszechnie uważamy, że książka jest w Polsce za droga. Jest droga, bo to niestety dobro luksusowe, bo nasza średnia pensja, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich, nie sięga średniej krajowej, ale również dlatego, że kupujących książki ubywa. Maleją nakłady, a w związku z tym rośnie cena jednostkowa egzemplarza i zmniejsza się jego rentowność.
Jednocześnie nie słyszy się głosów, że kino w Polsce jest za drogie. Wydanie 25 PLN na jednorazowy seans nikogo nie dziwi. Widać tak musi być. A książkę, gdy się spodoba, może wszak przeczytać nie tylko jej nabywca, ale też wielu jego przyjaciół i znajomych. O tym nie pamiętamy.
za: www.czytnia.pl
Biznes książkowy, tak dla autora, jak dla wydawcy czy księgarza robi się coraz mniej opłacalny. Rynek zdominowały sieci, książki po dumpingowych cenach pojawiają się nawet w dyskontach spożywczych. Oczywiście najłatwiej byłoby wzruszyć ramionami i powiedzieć: skoro tak, niech padają, coś na ich miejscu wyrośnie.
Problem w tym, że nie wiemy, co. Na razie widzimy niekontrolowany niczym rozwój sieci, które w dalszej przyszłości mogą doprowadzić do atrofii oferty kulturalnej. Sieci lubią mieć towar jednolity, szybko zbywalny, płacą po długim terminie oczekiwania i często nawet z rocznym opóźnieniem.
Każdy, kto zechce wejść do sieciowej księgarni, może tam zobaczyć palety z aktualnym przebojem literackim nie zawsze najwyższego lotu. Wiadomo, księgarnie sieciowe muszą dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Tu, wbrew głoszonym pięknym hasłom, nie ma sentymentów ani żadnej idei. Ale jeśli chcemy kupić coś, co nie jest aktualnym przebojem, wyszło dawniej niż dwa tygodnie temu, a autor nie jest mocno promowany przez swoje wydawnictwo, narażamy się na próżny trud. Lepiej książkę zamówić i uzbroić się w cierpliwość.
Przyglądając się rozwiązaniom przyjętym w innych krajach widać wyraźnie, że książka jako towar wymaga ochrony.
Przykro, że nasze władze tak zupełnie nie liczą się z potrzebą rozwoju społeczeństwa, lekceważąc tę spajającą je siłę, jaką jest książka i dyskurs społeczny. Przykro, że nawet organizacje, jak chociażby Klub Jagielloński upierają się przy rynkowej wizji ksiązki.
Od ćwierćwiecza polska książka musi walczyć na wolnym rynku bez żadnego instytucjonalnego wsparcia, jakie za niezbędne uznali chociażby o wiele bogatsi od nas Niemcy, Francuzi czy niedawno Włosi.
Nie ulegało dla nich kwestii, że jednolita cena książki obowiązująca przez jeden rok od daty wydania nie tylko nie niszczy konkurencji, ale działa na nią zbawiennie. Mała księgarnia w niewielkim mieście jest często oknem na świat dla tamtejszej publiczności czytającej. Co z tego, skoro jej właściciel dostaje z hurtowni bestseller dwa tygodnie po premierze w sieci i na dodatek nie może zaproponować ceny, którą wynegocjowała sieć?
Skutkiem takiego stanu rzeczy zamykane są jedna po drugiej małe księgarnie, a i sieci ledwie zipią, musząc spełniać wyśrubowane wymagania kupujących, by w cenie dwóch książek oferować trzy.
Jak to się przekłada na ceny? Wiedząc z góry, że czytelnik zechce, ba! wręcz zażąda niższej ceny, wydawcy tak ustalają cenę, aby sprzedając produkt detalista miał z czego zrobić upust. Rezultatem są rosnące ceny książek.
Nie ma się co dziwić wydawcom, że szukają oszczędności, a te polegają na koniunkturalizmie wydawniczym, powielaniu schematów fabularnych (setna twarz Greya i trzydziesty piąty zmierzch), do bólu sformatowanych okładkach, obcinaniu kosztów promocji i zmniejszaniu kosztów redakcji.
Coraz częściej z powodu oszczędności książka to produkt książkopodobny, bo niewielu wydawców stać na eksperymenty.
Branża walczy o ustawę o książce od 2007 roku. Strategiczny cel to obrona przed homogenizacją literatury, ochrona księgarń, gdzie czytelnik najczęściej dowiaduje się o nowościach i uzyskuje fachową poradę, a także stworzenie przewidywalnych ram prawnych, w których będą mogli działać wydawcy, księgarze i autorzy.
Nie możemy tego zagwarantować, ale doświadczenia krajów, które wprowadziły tego typu ustawę przekonują, że w dłuższej perspektywie unormowany, stabilny rynek powoduje obniżkę cen.
W celu rozpropagowania konieczności uchwalenia ustawy kilka stowarzyszeń zrzeszających ludzi książki stworzyło projekt "Ustawy o książce" i poszukuje społecznego poparcia dla tej idei.
Klikając w link:
możecie przeczytać apel środowiska i ludzi, którym nieobojętny jest los polskiej myśli wyrażanej przez książkę. Dołączając do niego dacie wyraz troski o polskie słowo, najwartościowszy sposób porozumiewania się Polaków.
Liczymy na Was!
Osoby zainteresowane projektem i jego prawno-ekonomiczną obudową znajdą więcej informacji na stronie Polskiej Izby Książki:
Zamieszczone wykresy nie są mojego autorstwa.
Rzekłam.