środa, 17 września 2014

Jak wydawcy psują kulturę, czyli czytelnik to łyknie

Od dwunastu lat podczas lektury nie rozstaję się z ołówkiem. Kupiwszy pewien bestseller na dworcu Warszawa Centralna, jeszcze nim wsiadłam do pociągu, wyjęłam z torby ołówek i nie odłożyłam go do końca podróży. 

Przeżyłam wtedy pewnego rodzaju inicjację. Zrozumiałam, że można wydawać złe książki! Ta była bardzo zła. Zła i na dodatek głupia, a wydały ją dwie wielce zasłużone oficyny!

Łuski mi z oczu opadły, bo do tej pory idealizowałam ten biznes. Uważałam, że bycie wydawcą to misja! Że istnieje coś takiego, jak etos wydawcy, uczyłam się przecież o tym w szkole. 

Aż tu dotarło do mnie, że pieniądze nie śmierdzą! I tak, jak producenci artykułów spożywczych psują je nam bez wytchnienia, jak rolnicy nie mają litości stosując chemię, a producenci mięsa faszerują zwierzęta antybiotykami, tak wydawcy nie zawahają się przed wciśnięciem czytelnikowi ładnie zapakowanego, złej jakości towaru, jeśli tylko mają nadzieję, że ten towar się sprzeda. 

Co to znaczy dla poziomu naszego społeczeństwa? Jak to się ma do kultury języka i tak dalej? Cóż, niech się martwi finalny odbiorca, wydawcy już dawno pożegnali się z misją.

Ale o gustach się nie dyskutuje i chociaż wiele można by powiedzieć o obniżającym się poziomie propozycji wydawniczych, nie on jest przedmiotem mej troski. Chodzi mi raczej o poziom polskiego edytorstwa.

Coraz częściej zniechęcam się do wydawców, którzy po prostu psują stare dobre marki, puszczając w publikowanych przez siebie powieściach i książkach popularnonaukowych błędy wołające o pomstę do nieba. Nie, nie odbieram nikomu prawa do błędu, sama robię ich mnóstwo. Jednak wydawca powinien być wobec autora podejrzliwy dla jego i własnego dobra. 

Moja zasada brzmi: "Praca nad tekstem nie kończy się nigdy". Z wdzięcznością przyjmuję i proszę wydawców, aby wprowadzali do kopii tekstu poprawki błędów zauważonych przez czytelników. 

Ale albo to mój szczególny pech, albo jakaś ogólniejsza tendencja, bo lista zauważonych przeze mnie ostatnio w lekturze błędów nie ma końca! Zdarzają się błędy stylistyczne, rzeczowe, tłumacze i redaktorzy popisują się brakiem znajomości epoki bądź realiów opisywanego świata. Nikomu nie chce się sprawdzić, czy mogły się w pociągu spotkać dwie panie, z których jedna wracała "z Wiednia", a druga jechała z Warszawy do Krakowa. Może ta pierwsza "wracała z Wiednia" via Petersburg?

Książki i powieści tłumaczone z angielskiego, kiedy autor mówi o Francji i Francuzach, to dopiero horror! Aż boli, gdy się czyta te głupoty. Dziś na przykład dowiedziałam się, że francuskie travail (praca) znaczy cierpienie!     

Dobrze, ja to wiem i mogłam się najwyżej obruszyć, ale inni czytelnicy mają prawo nie wiedzieć. Nie muszą pamiętać, że wino Cabernet pisze się z "t" na końcu, a nie tak, jak się wymawia, bez "t"! Ma za nich o tym pamiętać autor, redaktor i wydawca. Drobiazg? Nie dla znających francuski!

Chcemy, czy nie, wciąż jesteśmy po uszy zanurzeni w łacinie. Takie "homo sapiens" na przykład. Wszyscy mniej więcej wiedzą, co to znaczy, ale jak to się odmienia? Wali więc tłumacz "homo sapiens robili...", co jest wprowadzaniem w błąd czytelnika, który nie musi znać odmiany. Powinno być "homines sapientes". Stare dobre PRL-owskie liceum uczyło tego w klasach humanistycznych.

Czytelnik nie musi wiedzieć, że belle époque to nie był system polityczny, który zapanował w Europie po Kongresie Wiedeńskim, co sugeruje mu wydawca w poważnie wyglądającej książce historycznej! Ręce opadają. 

Mogłabym cytować i cytować, nie o to jednak chodzi. Przypomina mi się nauczycielka angielskiego, która klasę mojej siostrzenicy uczyła błędnej odmiany, a na zwróconą sobie uwagę, że to chyba nie tak, powiedziała: "Masz rację, ale TERAZ nauczymy się tak!".
Czyli z błędem. 

Trzeba tu przy okazji zauważyć, że wszystkie cytowane błędy znalazłam w książkach wydanych w ostatnich latach. W tych, które wyszły drukiem w minionych czasach, błędów prawie nie ma! 

W wyśmiewanym często PRL-u dodawano bowiem do książek małe karteczki z tytułem "Errata", wykazując ważniejsze błędy odnalezione w druku. Zapomnieliście wydawcy o tym zwyczaju?

Gdzie szukać przyczyny owego upadku wartości? 

Moim zdaniem w pogoni za zyskiem. Wydawcy coraz częściej zlecają pracę redakcyjną na zewnątrz, jakimś firmom specjalizującym się w pośredniczeniu między nimi a szukającymi pracy absolwentami, przyjmują młodych ludzi na bezpłatne praktyki, podczas których chyba ci praktykanci wykonują prace wysoko wykwalifikowanych redaktorów, bo czymże innym tłumaczyć te wszystkie potknięcia?! Brak obycia, kultury, znajomości podstaw języków, tego wszystkiego brakuje. Ba! Brakuje też znajomości ortografii polskiej!

A może winę ponosi demokratyczny dostęp do sieci i przyzwolenie (a jak nie przyzwolić?) na pleniące się w Internecie błędy, które zabijają tworzoną przez wieki kulturę wysoką?

Nie przestaję zatem kupować, ale zaczynam się bać, biorąc do ręki kolejną książkę. Teraz nikt już nie dodaje do książek karteczki z erratą. Po co? Ludożerka i tak kupi! 

Ale jak polecać znajomym książkę z błędami?! A wiemy przecież, że maketing szeptany to najsilniejszy element promocji książki. Nic nie zastąpi polecenia innego czytelnika! 

Oczywiście, czytuję też pozycje, w których nie ma lub prawie nie ma błędów, takie na szczęście wciąż się jeszcze zdarzają. Zbyt wiele jest jednak takich, przy których ołówek aż prosi się o korektę.

I zauważcie, że poza pierwszym akapitem, nie powiedziałam nic ani o treści, ani o okładkach, którym należy się osobna notka!

Szanowni wydawcy, nie doceniając poziomu czytelników, podcinacie gałąź, na której siedzicie.  Jeśli już całkiem zepsujecie sobie markę, kto będzie kupował Wasze produkty?! Nie wystarczy ładna okładka i chwytliwy tytuł, nie wystarczy redaktor z łapanki. Jeden źle zrobiony produkt potrafi skutecznie zniechęcić do wydawnictwa. Pomyślcie o tym przed szczytem sezonu.

Dixi.    

15 komentarzy:

  1. Niestety musze się zgodzić, sama ostatnio znalazłam kilkanaście błędów, szkoda mówić, a wydawałoby się, że nie powinnam bo wydawca zacny, ale cóż bylejakość w cenie?
    j

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również nie zgadzam się na błędy w ksiazkach. Nie jestem polonistką, sama pewnie popełniam ich wiele ale w książkach po prostu ich sobie nie życzę. To bardzo przykre zjawisko jest chyba jednak początkiem końca naszego poprawnego języka. Zaczęło się od anglicyzmów, poprzez sms-y, w których nie ma polskich znaków oraz(zabrzmi mocno)prywatne uczelnie, które kształcą byle jak. No i mamy efekt: błędy w książkach, nieumiejętnosć poprawnych wypowiedzi u polityków a nawet dziennikarzy, przyzwolenie społeczne na byle jaki język.Dziś o uczniu, który ma czwórki z polskiego i historii a z matematyki i fizyki trójki mówi sie, że jest humanistą. Mamy coraz mniejsze wymagania w stosunku do siebie i innych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, humanista to niezdolny umysł ścisły. Żal... A błędów w książkach ja sobie również nie życzę. Pozdrowienia ślę!

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie najbardziej przerażają błędy w książkach dla dzieci i młodzieży. Zawsze tłumaczę synowi, że jak będzie więcej czytał, to poprawi się zarówno jego styl, jak i ortografia. Niestety ilość błędów, które znajduję w książkach dla dzieci jest zatrważająca. Sama czasem mam ochotę wziąć ołówek i zrobić korektę, choć wcale korektorką czy też redaktorem w wydawnictwie nie jestem. Nie wiem nawet czy jestem umysłem humanistycznym? Bo i ten podział wydaje mi się sztuczny. Niestety, tak jak ze wszystkim współcześnie, jakość zaczyna być dobrem luksusowym...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Święte słowa. Jakość staje się dobrem luksusowym, czyżbyśmy na nic innego nie zasługiwali?

      Usuń
  5. Chyba i tak z tego wszystkiego najbardziej przerażają mnie błędy rzeczowe. Ja sięgam po książki, żeby się też czegoś nauczyć, a błędne fakty historyczne pozostawiają mylny ślad w mojej pamięci, którą potem ciężko przestawić na właściwy tor. To przykre, że w dzisiejszych czasach w szczególności trzeba zachować wszelką ostrożność podczas wyboru lektury. Tylko komu zaufać?

    OdpowiedzUsuń
  6. Wzdycham głęboko... Nie wiem, czy komukolwiek można... Książka trafia na dobrego albo złego redaktora. I to on, nie autor jest prawdziwym strażnikiem wartości. Redaktorka mojej najnowszej, jeszcze niewydanej książki, okazała się mistrzynią. Ale to stara szkoła...

    OdpowiedzUsuń
  7. Domyślam się , że notka przeznaczona jest tylko dla orłów. Zatem do dzieła ;)
    Znany w sieci bloger z zamiłowania historyk, a przy tym niezwykły erudyta, malkontent, zielarz, bimbrownik, hodowca koni i mól książkowy, proszę Pań, znalazł bardzo prosty sposób na te trudne czasy. Zacytuję Jego słowa: "Natomiast coraz częściej łapię się na tym, że jak sam czegoś nie napiszę - to nie mam co czytać... "
    :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jednak jeszcze czasem coś przeczytam, ostatnio Bator czy Stasiuka. Stasiuk był lepiej zredagowany. Serdeczności!

      Usuń
  8. Stasiuk wciąż pisuje o "podkoszulce" zamiast podkoszulku. Z kolei w przekładach często spotykam się z natrętnym rusycyzmem "póki co", oddzielanym dodatkowo przecinkiem od reszty zdania. Najwidoczniej polskie, poczciwe "na razie" odchodzi do lamusa...

    OdpowiedzUsuń
  9. "Podkoszulka" już sobie mości prawo istnienia. Notuje ją Wielki Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN z 2012 roku, pod red. Andrzeja Markowskiego. "Póki co" na razie wciąż jest niepoprawne... Dziękuję, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  10. Kiedy byłam młodsza i nauczyłam się jak wielką wartością są książki, nigdy nic w nich nie napisałam ani nie pozwoliłam zaginać ich rogów. Do czasu, aż w pewnej powieści przeczytałam o chłopcu, który poprawiał małe błędy, które pojawiły się w jego książkach. Od tamtej pory zaczęłam zauważać coraz więcej literówek, błędów ortograficznych, a nawet rzeczowych. Nadal, z szacunku dla książek, nie poprawiam ich. Tak często jak tylko mogę sięgam po starsze egzemplarze, ponieważ są one naprawdę dużo staranniej wydane.

    Chyba dzięki Pani w końcu zrozumiałam dlaczego od jakiegoś czasu wolę poszukać starszych wydań w antykwariacie niż iść do sklepu po "bestseller" czy "zupełną nowość"...

    OdpowiedzUsuń
  11. Wydaję swoje książki jako self, w oczach wielu ludzi uchodzę za grafomankę, może i jestem grafomanką, ale przynajmniej sama biorę odpowiedzialność za swoje błędy. Jedną książkę wydało mi dość głośne wydawnictwo i do dzisiejszego dnia widzę braki, jakie pozostawiło w moim tekście, za które teraz się wstydzę, bo kto łapie za tę moją pierwszą, dziewiczą książkę może myśleć, że wszystkie są takie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To kolejny duży temat. Oczywiście nie Pani wina, że wydawcy, często nie przykładają się do redakcji. Z drugiej strony - rozwój autora na tym polega, żeby zauważał coraz więcej błędów w swoich starych tekstach. Powodzenia!

      Usuń