sobota, 31 grudnia 2011

Zrzeszaj się lub giń!

Spółdzielczość, wbrew temu, co się może niektórym kojarzyć, nie jest wymysłem minionych, niesławnych czasów.

Może ze szkolnej ławy wciąż pamiętacie (ci starsi, naturalnie) owe porywające strofy Majakowskiego  o jednostce i jej możliwościach, zawarte w wierszu "Włodzimierz Iljicz Lenin":

"Jednostka, co komu po niej,
Jednostki głosik cieńszy od pisku,
Do kogo dojdzie, ledwie do żony
i to jeżeli pochyli się nisko"

"Jednostka zerem, jednostka bzdurą,
sama nie ruszy pięciocalowej kłody,
choćby i wielką była figurą..."


Tłumaczenie Adama Ważyka


Tu jeszcze dygresja - cytując kogokolwiek, podawajcie autora, tytuł, oraz w przypadku tłumaczeń nazwisko tłumacza, takie nakazują dobre obyczaje. Koniec dygresji.

A teraz wróćmy do spółdzielczości i groźnego tytułu, który pozwoliłam sobie umieścić nad tą notatką.
Spółdzielczość znana jest mniej więcej od połowy XIX wieku, a sądzę, że jej formy znaleźlibyśmy i w głębokiej prehistorii, kiedy ludzie łączyli kapitały i możliwości, aby osiągnąć większy sukces gospodarczy. Siłę zrzeszania się poznali w XIX i XX wieku pracodawcy, niektórzy (u nas zwłaszcza spółki węglowe i KGHM) mają do tej pory kłopot ze związkami zawodowymi, które są przecież niczym innym, jak zrzeszeniem pracowników.

Tę prostą historię opowiedziała mi Marta:

Marta chciała kupić pod choinkę książki dla swych bliskich. Zachęcona naszą akcją: "Nie karm książkowego potwora", odwiedziła miejscowe księgarnie. Powiedziała mi potem:

"Nic z tego nie wyszło. Pan powiedział mi, że może sprowadzić tytuły, ale kiedy podał cenę, zrozumiałam, że taniej będzie, jeśli kupię prezenty w księgarniach internetowych".

Czy Marta musi  kochać swego miejscowego księgarza? To księgarz musi kochać Martę. Tymczasem księgarzowi nie zależało na sprowadzeniu książek dla Marty, w każdym razie, kiedy podał ewentualną cenę, transakcja nie doszła do skutku (bo on kupuje je w takiej cenie, że tylko sprzedając drożej od księgarni internetowych lub hipermarketów ma zysk).
Lub odpowiedni zysk, co też istotne.

Czego życzymy księgarzowi na nowy rok?
Żeby się ogarnął, bo bliski jest dzień, kiedy będzie musiał całkiem zmienić branżę albo wręcz zamknąć sklep.

Nawet w takim Nowym Jorku klienci nie dali szansy ślicznej Meg Ryan i jej księgarence z klimatem oraz kilkudziesięcioletnią tradycją. (Patrz film: "Masz wiadomość").

Bo klienci to taki wredny naród, który chce mieć dużo i tanio.

I ten warunek musicie, państwo księgarze, przede wszystkim spełnić. Tak duzi, jak mali. A skądinąd wiemy, że duży może więcej.

Nie liczmy na to, że małe księgarnie, które nie będą miały pomysłu, jak konkurować z cenami hipermarketów książkowych, zdołają przetrwać. Oczywiście różne fajne pomysły pomagają: organizowanie spotkań autorskich, wydzielenie kącika z książkami, miejsca zabaw dla dzieci, sprzedaż zeszytów, miejscowych pamiątek, etc.

W dalszej perspektywie liczy się jednak tylko i wyłącznie niska cena!

Jak ją osiągnąć, jeśli hurt hurtowi nierówny i ceny dla dużych odbiorców są znacząco niższe?

Jest na to jedna rada: Zostać dużym odbiorcą.

Mali księgarze w pojedynkę nie stworzą sieci, mogą się jednak zrzeszać. Czy ktoś, poza wami samymi broni wam założyć spółdzielnię?

Powiem, co przeszkadza: bariera mentalna. "Bo jestem na swoim i nikt mi się tu nie będzie rządził!".

Spójrzcie na właścicieli różnych dobrze rozwijających się firm, choćby Gandalfa, który dał się połknąć tej obrzydliwej hydrze, wiecie, kogo mam na myśli.

Czy właściciele Gandalfa oszaleli? Czy nie mają godności? Nie, nie oszaleli. Za cenę zrezygnowania z części swej wolności, dali firmie oddech i prawdopodobnie zastrzyk finansowy, który pozwoli jej na wzrost, a im poprawi zysk.

Bo każda firma, chcąc się rozwijać, musi być zasilana.

Dlaczego księgarze o tym nie myślą? Dlaczego nie starają się poprawić swojej sytuacji na rynku?

W początkowych latach dziewięćdziesiątych uczestniczyłam w szkoleniu dla przedsiębiorców i jakiś teoretyk ekonomii mówił nam to, co ja wam tu wyłuszczam.

Wiecie, co wtedy pomyślałam? I może nawet powiedziałam podczas dyskusji? Że to nie dla nas, bo byłoby powrotem do dopiero co odrzuconego socjalizmu.

Każdy chciał być u siebie i to stanowiło wtedy największą wartość nowego ustroju.

Ci z nas, którzy nie mieli solidnego źródła finansowania, już dawno zamknęli swoje biznesy i albo robią co innego, albo narzekają na bezrobociu.

Bo nikt w kapitalizmie nie zwolni nas z myślenia. Tu, tak jak w przyrodzie, silniejszy wygrywa. Sentymenty są dobre w poezji.  Swoich pieniędzy nikt wam nie odda tylko dlatego, że jesteście mali. Wasza oferta to pierwsza kwestia, wasze ceny, druga i ostatnia.

Czy księgarze się zjednoczą? Nie sądzę. Podobnie, jak nie sądzę, choć to o wiele łatwiejsze, nie zjednoczą się wydawcy.

Kto broni wydawcom założyć własną sieć sprzedaży książek? Powinni to zrobić jak najszybciej, bo dyszą im nad głową Olesiejuk,  EMPiK, Weltbild i PWN, które już stoją na dwóch nogach, produkując i sprzedając książki, zagarniają pieniądze z hurtu i detalu. Widać to się opłaca.

Na co więc czekacie?

W ostatnim dniu starego roku wszystkim ludziom książki, tak dużym, jak małym życzę, życzę, abyśmy mieli sukces w propagowaniu książek oraz wszystkich ich substytutów, jako że są nośnikami myśli. Myślenie ma przyszłość.


Rzekłam

czwartek, 29 grudnia 2011

Przepijemy naszych wnuków domek mały...

Jakie to dziwne, że w sferze społecznej jawimy się jako zupełnie inni ludzie niż w sferze prywatnej.

Bo cóż jest wyznacznikiem naszych zachowań, co nas pcha do codziennego wstawania, co zmusza do wysiłku, wychodzenia z domu, tłoczenia się w korkach, zapchanych środkach komunikacji miejskiej, co nam każe znosić nielubianą pracę, dąsy szefa i zbyt niską pensję?

Nasze geny.

To dla nich pracujemy, myślimy przede wszystkim o dzieciach, o ich życiu i szczęściu, chcielibyśmy je dobrze wywianować, bo to one są gwarantem przetrwania naszych genów. Ludzie, ci normalni, zwyczajni, myślący (od razu zrezygnujmy z rozważań o degeneratach), otóż ludzie robią bardzo dużo, czy nie wszystko, dla dobra swych dzieci.


Pilnujemy, by nasze pociechy się uczyły, staramy się opłacić im lekcje angielskiego, tańca, skrzypiec, próbujemy naszych sił w przewidywaniu przyszłości, aby wybrać im intratne zajęcie. Cieszymy się, gdy rosną, mają sukcesy, pomagamy im opłacić studia, przyglądamy się ich znajomościom i relacjom, bo to może w przyszłości rzutować na ich związki.

Potrafimy dosłownie odjąć sobie od ust, aby dać dzieciom wszystko, co wydaje się, że dać powinniśmy. Czekamy przecież na wnuki. Robimy to z miłości i troski, ale też z egoizmu, który w tym akurat przypadku uważam za chwalebny.

Raz jeszcze przypomnę: mówię o odpowiedzialnych rodzicach.

Tymczasem jako jednostki społeczne zachowujemy się dokładnie odwrotnie: domagamy się od państwa jak najwięcej i czasem, a nawet dość często, jesteśmy w tym skuteczni. Państwo jest relatywnie słabe wobec nacisków dużych grup, zresztą troską rządzących pozostaje od dawna już tylko wygranie następnych wyborów.

Kolejne rządy administrują więc tak, aby nie zadrażniać. Służą naszym egoizmom, naszej krótkowzroczności, naszej nienasyconej żądzy skonsumowania zasobów.

I dług publiczny rośnie.

Nigdy Was to nie zastanawiało, jak można wydać więcej niż się posiada? A państwo robi to co roku. Prezenty w postaci rewaloryzacji emerytur, podwyżek pensji, funkcjonowania aparatu i tak dalej finansuje się ponad rzeczywiste dochody. I tu następuje koniec żartów, bo tak jak gierkowskie, i te pożyczki kiedyś trzeba będzie spłacać.

Więc nie cieszcie się, że dostaliście dwadzieścia złotych więcej, że macie większą rentę, a Wasza babcia emeryturę, bo to jej skok na Waszą kasę, to Wy będziecie musieli oddać te dwadzieścia złotych, na dodatek z odsetkami.

Dość często słyszy się i czyta w prasie o przekręcie "na wnuka". Różni kombinatorzy dzwonią do nieco otumanionych wiekiem staruszek i podając się za ich wnuka, proszą o przelew, jako że są rzekomo w trudnej sytuacji.

Nigdy jednak nie słyszałam jeszcze o przekręcie "na babcię", w którym na dodatek brałoby udział CAŁE społeczeństwo. Przypomina to trochę ten czas przed ostatecznym upadkiem naszej państwowości, kiedy silne grupy społeczne rwały kraj, niczym postaw czerwonego sukna.

Zastanówmy się, czy rzeczywiście tak musi być?

Pomyślmy, w jakim stanie chcemy zostawić kraj naszym dzieciom i wnukom. Czy dalej mamy być pazernymi dziadkami? A może powinniśmy bardziej patrzeć politykom na ręce? Żądać zaniechania zadłużania państwa nawet kosztem naszych chwilowych niewygód? Żądać rozsądnego gospodarowania państwowym groszem i Z TEGO, TYLKO Z TEGO tę władzę rozliczać?
Nie głosować na partie za ich obietnice, bo obiecać można WSZYSTKO, ale rzetelne wypełnianie swej misji?

Ha, ha, ha! Kto by wtedy chciał się pchać do władzy? - zapytacie.
Ano właśnie! Ten, kto miałby czyste intencje i wiedział, jak się zarządza tak skomplikowanym organizmem, jakim jest państwo, a nie tylko miał do perfekcji opanowany PR.  

Bo wbrew pozorom, demokracja, gdzie rzekomo rządzi większość, nie istnieje lub jest wierutnym kłamstwem.

Większość nie rządzi mądrze, większość bowiem zazwyczaj się myli.

Jesteśmy egoistami i chcemy dla siebie jak najwięcej TERAZ. Po nas choćby potop.
Ale ten potop dotknie również nasze pokolenie, a odsetki fajnie wyglądają tylko na lokacie.

I nie mówcie mi, że wasze dzieci i wnuki zaopatrzycie sami, bo nie zdołają umknąć przed recesją, bezrobociem, spadkiem poziomu życia, niepokojami społecznymi, które taki dramatyczny spadek może za sobą pociągnąć.

To prawda, że jako społeczeństwo jesteśmy biedni, to prawda, że nasz apetyt konsumowania dóbr nie został jeszcze zaspokojony. Ale prawdą jest też, że nie oszczędzamy na gorsze czasy, bo ciągle czegoś nam brakuje! Spójrzcie na polskie ulice, na te samochody, które nie mogą się na nich pomieścić!
Myślicie, że to wina ulic? A może zasługa naszego rzekomo nikłego dobrobytu?

Tak dobrze jako społeczeństwu jeszcze nigdy nam się nie wiodło. Owszem, są wielkie obszary biedy, które trzeba stopniowo likwidować, ale czy nie czas też pomyśleć o uporządkowaniu finansów publicznych?

Bo, nie oszukujmy się, przez nasz brak zainteresowania zapalamy politykom zielone światło, dajemy zgodę na rządzenie, które ma na celu jedynie najbliższe wybory, a nie wizję kraju za lat dziesięć czy dwadzieścia.

Nie przepijajmy dobrobytu naszych wnuków!

Rzekłam.

wtorek, 27 grudnia 2011

Czy artysta to zawód?

- Naprawdę nigdy nie myślałeś o studiach artystycznych? - pyta dziennikarz.

-Nigdy. Rodzice tego nie chcieli, bo bali się, że wychowają bezrobotnego artystę - odpowiada Tomasz Opasiński, plastyk, od dziesięciu lat w USA, z sukcesem projektujący plakaty dla Hollywood.

Ten krótki fragment, kończący artykuł o artyście, który mimo braku studiów ma nie byle jaki sukces, sąsiaduje w gazecie z drugim artykułem, w którym plastycy narzekają na brak zabezpieczeń socjalnych ze strony państwa oraz chwalą polskie rozwiązanie, które pozwala artystom mieć tak zwane 50% koszty uzysku, czyli płacić podatki od połowy zarobionych przez nich pieniędzy.

Kolejna rzecz znamienna - Opasiński mówi o tym, jak szybko i rzetelnie trzeba pracować, jakby praca sama w sobie, jej organizacja i jej wynik były dla niego najważniejsze. W artykule obok, plastycy ze smutkiem stwierdzają, jak ciężki jest ich los, jak rzadko przychodzą zamówienia i ile z zarobionych pieniędzy trzeba oddać podwykonawcom.

Nie sądzę, aby ktokolwiek tu kłamał, "tak jest, jak się państwu zdaje", zauważył to już niemal sto lat temu niejaki Luigi Pirandello. To dwa różne oglądy rzeczywistości.

Rodzice nie pozwolili zostać Opasińskiemu artystą, ale się uparł i został nim wbrew ich woli, wcześniej kończąc szkołę nijak nieprzystającą do jego zainteresowań.

Często się zdarza jednak na odwrót. Młody człowiek, żyjąc jedynie swym marzeniem i nie znając twardych realiów, kończy szkołę artystyczną jakby wbrew radom rodziców.

Kto więc nas mianuje na artystę?

My sami? Uczelnia artystyczna? A może rynek?

Czy nie jest przypadkiem tak, że w jakikolwiek zawód artystyczny wpisane jest u zarania to ryzyko biedy i niezrozumienia?

Czy nie przed tym usiłują nas ochronić rodzice, starając się wybić nam z głowy mrzonki o zostaniu artystą i nakłaniając do zdobycia solidnego zawodu, którego wykonywanie dałoby przynajmniej podstawy egzystencji?

Czy dyplom uczelni artystycznej, nawet z oceną celującą, jest w stanie komukolwiek zapewnić byt?

Artyści narzekają, że to nie oni zgarniają wysokie kwoty, płacone przez mecenasów za ich dzieła. Pisarze otrzymują znikomy procent wartości detalicznej książki.

Ale czy z tego powodu mamy obrażać się na rzeczywistość?
Czy rynkiem sztuki mają rządzić jakieś inne, specjalne prawa?
Czy nie zawsze tak było, że artyści, którzy tworzyli dzieła wybiegające poza swoją epokę, cierpieli nędzę? Czy to nie jest a priori wpisane w nasz los?

Kto ma decydować o tym, czy artysta jest wart swojej ceny? Specjalne ministerstwo? Jakieś komisje?
Mądre głowy? Decyduje rynek.

Niestety, ze sztuką jest jak z demokracją. Tylko ta się sprzedaje, która trafia do masowego odbiorcy.
Jeśli nie chcesz prowadzić dialogu z tymi, którzy cię zrozumieją, jeśli tworzysz dla nieśmiertelności, musisz pogodzić się z faktem, że na tym padole szczęścia nie zaznasz.

Jeśli nawiązujesz dialog, akceptując warunki, masz sukces.

Dlatego uważam, że bycie artystą, na którego sami się najpierw pasujemy, to zaledwie hobby.
Czasem uda się je przekształcić w zawód, czasem należy pracować gdzie indziej, rezerwując wieczory i chwile wolne na to, co lubimy lub musimy robić.

Bo tworzenie sztuki wcale do przyjemnych nie należy. To raczej wyrywanie flaków bez znieczulenia, to walka z oporem materii, ale walka wielce satysfakcjonująca, gdy się opór materii uda przełamać.

To jedyne sensownie przeżyte chwile, ucieczka w duchowość, przełamanie własnej nietrwałości i już to samo powinno artyście wystarczać.
Jeśli nie wystarcza, być może powinniśmy sobie zadać pytanie, czego oczekujemy od naszej artystycznej działalności i czy na pewno mamy szansę to uzyskać.

Nie lubię użalania się nad sobą i narzekania. Jeśli chciałam pisać scenariusze do serialu, będąc osobą prowadzącą działalność w mieście odległym niemal o czterdzieści kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, a jednocześnie mając małe dzieci, wykorzystywałam czas spędzany w autobusie.
Dla własnej satysfakcji pisałam na kolanie.

Dość długo czekałam na sukces i nie powiem, żeby mi się nie zdarzyły w tym czasie drobne upadki i załamania. To przynależy losowi artysty, podobnie jak pomniki, gdy uda mu się zaczarować ludzkość.

Jeśli więc naszym celem są pomniki, nie domagajmy się emerytur.
A jeśli oczekujemy dostatniego życia, zostańmy zawczasu dentystami.
Czasem rodzice wiedzą lepiej.

Rzekłam.

środa, 21 grudnia 2011

Wesołych Świąt!

W tym roku świętujemy pod szczęśliwą gwiazdą, którą namalował dla nas Grzegorz Ptak.




Wszystkim, którzy tu zaglądają, życzę przypominających dzieciństwo, pięknych świąt, złapania pierwszej gwiazdki i oby łuska z wigilijnego karpia przyniosła Wam obfitość wszelkich łask!
Ci, którzy kochają święta, niech delektują się ich urokiem, a tym, których męczy tradycja, niech te dni mijają bezboleśnie. Gospodynie domowe niech się uśmiechną między jednym a drugim daniem, a goście niech docenią wysiłek gospodarzy. Samotnym życzę choć jednej życzliwej duszy, dzieciom wyrozumiałego Mikołaja, a nam wszystkim, abyśmy dzieląc się opłatkiem, szczerze wybaczyli sobie nawzajem nasze wzajemne winy.
O co i ja Was proszę.

Rzekłam.

wtorek, 20 grudnia 2011

Emerytalne paradoksy, czyli pracuj, ile się da.

Fundusz emerytalny, do którego wpływa część wpłacanej przeze mnie składki z ZUS, pogratulował mi fantastycznego wyboru (lokujemy się w czołówce stawki), aby zaraz potem poinformować, że za rok ubiegły zanotował ujemny przyrost na poziomie mniej więcej minus dwa procent.

Też się ucieszyłam, w końcu mogło być gorzej.

Zaraz w następnym zdaniu fundusz uprzedza moją myśl o wycofaniu środków do innego zarządzającego, stawiając mi przed oczy fantastyczny wynik 16,3 %, o jakie zdołał podnieść wartość jednostki uczestnictwa w ciągu pięciu lat, to jest sześćdziesięciu miesięcy.

Ale trafił pechowo, bo na mnie te 16,3% nie zrobiło wrażenia. Gdyby zamiast wytężonej pracy, fundusz bez żadnego wysiłu kupował bony skarbowe, zarobiłby średniorocznie nie 3,26% a 5,14%. Widzicie różnicę? To 117,39 lub 128,48 na tak małej kwocie może nie zwala z nóg, ale gdybyście zakładali lokatę, którą z dwóch byście wybrali?

Fajnie, że fundusz niczego nie ryzykuje obracając moimi pieniędzmi. Najwyżej przejdę do innego. Jeden klient wiosny nie czyni.

W długoterminowym rankingu z ponad dwustuprocentową rentownością, mój fundusz i tak plasuje się na drugim miejscu, (brawo, Guciu, udało ci się!), kiedy jednak od tych 218% odjąć realny spadek wartości pieniądza w ciągu 12 lat, siła nabywacza tych pieniędzy aż tak bardzo nie wzrosła i mimo ciągłej walki NBP z inflacją, tę ładną cyferkę należałoby nieco zmniejszyć (o jakieś 50%?), a inflacja z owych 16,3%, o jakie wzrosła moja jednostka uczestnictwa, zjadłaby 14,8%. Niech mnie poprawią bankowcy, jeśli źle policzyłam.

Po co nam zatem fundusze? Czy tylko po to, byśmy byli zmuszeni do odkładania, bo przecież sami prędzej kupimy zupełnie niepotrzebne gadżety, a myślenie o starczym zniedołężnieniu i nieuchronnych chorobach wcale nas do oszczędzania przymusić nie zdoła. I oczywiście jako starcy, będziemy się domagać drogiego leczenia na koszt państwa, zabierając pieniądze bardziej potrzebujacym grupom społecznym, a zwłaszcza młodym małżeństwom.

Kiedy widzę, jak mizerną kwotę dzięki czułej opiece państwa zaoszczędziłam, zapadam się wewnętrznie i próbuję zrozumieć, dla kogo powołano te fundusze? Bo nie dla biednych, to pewne. Będą kiedyś dostawali co miesiąc pięć złotych, z czego państwo odliczy im 20% na poczet podatku dochodowego, a fundusz emerytalny pobierze jeszcze złotówkę za swe czynności. Z pięciu zrobi się trzy złote, jak za to żyć, panie Premierze?

Paradoksalnie fundusze emerytalne nie są też dla bogatych, bo oni już sami o siebie zadbali, kupując mieszkania, ziemię, złoto, inwestując w sztukę, w wino, w ubezpieczenia z funduszem. Mają też zasoby i śmieją się z tego tysiąca, który im państwo przeleje, zabierając dwieście na PIT, Nie zauważą też złotówki za przelew.

Patrzę na mój rachunek wyników w OFE i zasępiam się coraz mocniej, bo wszak nie ma najmniejszej pewności,  że te pieniądze w ogóle kiedykolwiek do mnie wrócą.

Czasy mamy niestabilne i dwadzieścia lat gospodarki rynkowej nic w naszej mentalności nie zmieniło. Państwu nadal nie wierzymy, bo państwo jest niczym chorągiewka na wietrze. Nie widać długofalowej polityki, a odpowiedzialność obywatelska też jest bliska zeru.

Państwo nasze nie lubi obywateli, ze wzajemnością zresztą.

Kilka dni temu jeden z płatników ZUS odgrażał się w osiedlowym sklepiku, że wynosi się ze swymi składkami do Anglii, bo tam za relatywnie mniejszą kwotę będzie mógł kiedyś dostać więcej.

Tak głosuje się nogami i swoimi pieniędzmi.
 
Nie pochwalam, o ile to w ogóle realne, bo zaraz może się okazać, że nawet zabronione, ale czemu wciąż mielibyśmy robić z naszego życia ofiarę? Kolejni panowie, nazwisk nie pomnę, walczą z ZUS-em w sądzie, domagając się rachunku wyników z zarządzania ich składkami. 
 
Nie dostaną go przecież, bo nikt takiego rachunku nie sporządza. ZUS nie ma kont oszczędnościowych i to my, pracujący, z naszych składek utrzymujemy naszych rodziców. Nie do końca nawet, bo moja składka daje mniej niż połowę składki mojej mamy. Tę resztę dokłada państwo. Z czego? Z podatków, z obligacji, zadłużając przyszłe pokolenia, które i tak nie będą tak liczne, jak obecne, bo tak zwana "dzietność" spada.
 
 
Tak więc, ku chwale ojczyzny, a raczej, by dać wyraz mojemu solidaryzmowi zostanę w ZUS.  Nie licząc na emeryturę spędzaną na rajskich plażach, kombinuję, by zaoszczędzić, ale nie robię też ZUS-owi czarnego PR-u. Rozumiem potworne zagmatwanie sprawy i ból rządzących, którzy nie mogą tak po prostu, jak w Radiu Erewań, powiedzieć, że uszanek nie ma.
 
Bo nie sądzę, żebyśmy się kiedyś obudzili w świecie bez emerytur. Prędzej będą one tak skandalicznie niskie, że chcąc nie chcąc, obok spłacania rat za mieszkanie, meble i samochód, będziemy też musieli pomyśleć o naszej starości.
 
Tymczasem w odróżnieniu od setek Polek, które narzekają na zmęczenie i wydłużenie wieku emerytalnego, należę do tych nielicznych szczęśliwców, którzy wciąż nie mają dość pracy.
 
Robię to, co lubię, i mam nadzieję, że ten stan się nie zmieni po przekroczeniu przeze mnie wieku emerytalnego.
Ale pracuję w zawodzie, który fizycznie nie męczy i mam tego świadomość.
Takie już moje szczęście.
 
Dixi.

niedziela, 18 grudnia 2011

Kreatywna księgowość

Uwielbiam ten zwrot!


Zawsze mi się wydawało, że bycie księgowym to najnudniejsze zajęcie świata. Pisanie rzędów cyferek dokładnie pod sobą, potem sprawdzanie, czy "Winien" równa się "Ma". Nie bardzo wiedziałam, na czym to wszystko polega. Pamiętam  ból mojej mamy, która jako nauczycielka w szkole podstawowej opiekowała się Spółdzielnią Uczniowską "Skrzat" i zawsze szukała gdzieś w olbrzymiej Dziennik Głównej złotówki zaginionej pośród tysięcy mikroskopijnych krateczek.

Nie muszę chyba dodawać, że liczenie odbywało się wtedy na drewnianym abakusie, którego tajniki udało mi się poznać, zanim jeszcze nastały czasy kalkulatorów. Stukot koralików przesuwanych na metalowych prowadnicach, szybkie ruchy dłoni i kasowanie, które odbywało się przez przechylenie liczydła w lewo. Romantyzm dawnych czasów...

Miałam też w wyposażeniu plecaka małe liczydło z kolorowymi paciorkami, w sam raz, aby zmieściło się w tornistrze.

Z terminem "kreatywna księgowość" mieliśmy okazję zetknąć się wszyscy parę lat temu przy aferach amerykańskich korporacji. Potem zwrot się upowszechnił, a księgowi wiele zyskali w moich oczach.

Okazało się, że wcale nie są tacy kostyczni i nudni, nie szukają w kolumnach cyfr zaginionej złotówki, potrafią być interesujący dla autora, który szuka w oczywistościach nieoczywistego, bywają aferzystami, magikami cyfr, umiejącymi je nagiąć do swych potrzeb, oszustami nawet.

Tymczasem nie tylko ludzie od księgowości korporacyjnej to robią, a cyfry, również laikom dają cię ugniatać w rozmaite interesujące kształty. Zgłębiając temat, dokonałam też interesującego odkrycia, że oto narodziła nam się nowa jednostka monetarna: jeden lajk ("1 like", po polsku pojawiający się też jako "lubiś") i że sporo osób zupełnie przeze mnie o to wcześniej nie podejrzewanych, rzuciło się w odmęty przygody księgowej.

Kreowanie rzeczywistości przy pomocy cyfr interesuje z przyczyn oczywistych ministra finansów. Ten na krótki termin pożycza wolne środki od miasta Warszawy, lukrując przy tym budżet, bo wiadomo, że stan kasy państwowej z ostatniego dnia roku wpisywany jest do bilansu i na długo obowiązuje.

Tak robi wiele firm, w tym moja ulubiona sieć sprzedająca książki (żeby jej nie robić darmowej reklamy, nie wymieniam z nazwy, pogłówkujcie), która jakiś czas temu z uroczą prostotą poinformowała wydawców, że kasy do stycznia 2012 nie ujrzą.

Kto prowadził biznes, choćby tak mały, jak mój, ten wie, że sklepy w grudniu mają największe obroty, sięgające kwartalnych albo jeszcze lepiej i pozbywać się środków przed ich zaksięgowaniem byłoby dla korporacji samobójczym zaniżaniem wyników. 

Ale najciekawsze jest to, że kreatywną księgowość można uprawiać też w sieci. Wreszcie Amerykanie, którzy lubią wszystko zważyć i zmierzyć wymyślili, jak dokonać oceny wartości człowieka czy firmy. Ta wartość, rynkowa oczywiście, bo tylko taka się w kapitalizmie liczy, to ilość fanów, mówiąc brzydko "lajków", które firma czy osoba publiczna zgromadzi na swoim koncie.

I się zaczęło!

Konkursy na "polubienie", prośby, żebranie, porównywanie, kto ma więcej, radość z każdego nowego lajka i duma, że ja mam więcej niż kolega, czy konkurent. To jeszcze jeden sposób, by dotrzeć do potencjalnych odbiorców, już jest bardzo realny i policzalny.

Czy jednak rzeczywiście ilość lajków nie jest li i jedynie dowodem naszej kreatywności?

I co z tego, że nawet (teoretycznie mówiąc), polubię profil Marcina, który dał się uwieść konkursowi na gromadzenie lajków, organizowanemu przez Targi Ślubne? Nie będę już raczej klientką Targów Ślubnych. I co z tego, że polubię firmę Wędkarstwo jeziorowe, haczyki bez bólu? Mają ze mną ten sam problem: nie wędkuję. Więc jako fan czy lubiś jestem martwą duszą.

Chcę tu dobitnie stwierdzić, że NIGDY i NIKOGO nie prosiłam o polubienie któregokolwiek z moich profili. Przyjmuję z radością i pokorą, że mam garstkę fanów i nie zamierzam nikogo przymuszać do dania mi dowodu sympatii przez poprawienie moich statystyk.

Trudno, taka już staromodna jestem.

Jednocześnie nikogo też nie polubiam (po polsku: lajkuję) tylko i wyłącznie dlatego, że mnie poproszono. Uważam to za bzdurę, trochę też za obłęd, któremu uległa znaczna ilość ludzi w sieci, podobnie jak osoby prywatne ulegają kolekcjonowaniu znajomości.

Ten chory wyścig, podkręcany jeszcze przez rzekomy list Marka Zuckerberga, z którego dowiadujemy się, że konta nieużywane będą zamykane, typowy łańcuszek świętego Antoniego, śmieszy mnie i smuci jednocześnie, widać bowiem naocznie, jak bardzo łatwo jest ludźmi manipulować.

Przysyła mi zaproszenie mały Arab z Tunezji. Jak trafił na mój profil?! Litości, nikt mnie jeszcze w Afryce nie wydawał, mój zasięg terytorialny kończy się na Macedonii. Skąd on tutaj?!

Po co ludziom ta złuda lajków? Czy staną się przez to lepsi? Czy ich wartość w jakikolwiek sposób wzrośnie?

Po co wam kreatywna księgowość, nie zaczarujecie rzeczywistości.

Cyfry, jak to cyfry, są jednak bezwzględne, choć żeby to zrozumieć, trzeba mieć trochę pozafacebookowego oglądu świata...



Rzekłam.

piątek, 16 grudnia 2011

Pamiętajmy o naszych braciach mniejszych




Przy okazji rozmów o świętach i naszym pojmowaniu tradycji chciałabym Was bardzo prosić o choćby symboliczne wsparcie fundacji zajmujących się pomocą zwierzętom.
Co prawda na obrazie Grzegorza Ptaka nie ma psa ani kota, a te zwierzaki najczęściej są pensjonariuszami różnych azylów i schronisk, ale wierzę, że będzie on dla Was natchnieniem do działania, by miska zwierząt niechcianych nie była w czasie świąt pusta.


wtorek, 13 grudnia 2011

Mózgu nie widać

"Noblistka? Niewyględna jakaś" -  tak o Wisławie Szymborskiej, robiącej zakupy na Kleparzu, rzekomo powiedziała  krakowska przekupka.

Nawet jeśli to tylko żart naszej znakomitej poetki, to chwała jej za dystans do siebie.

Kiedy wczoraj myślałam o tym, jak zwykle spacerując z moimi sukami po Aninie, zrozumiałam rzecz oczywistą i zabawną, choć wcale nie narzucającą się wprost.

Niewyględna? TAK! Bo mózgu nie widać.

Przynajmniej nie od razu.

Wszak nie raz się zdarza, że potężny mózg skrywa się w ciele, które lekceważy powszechnie uznane kanony piękna. Taki Stephen Hawking...

Ale ludzie wciąż nie wiedzieć czemu, woleliby być piękni, nie mądrzy.

Pozór jest dla nich ważniejszy od istoty rzeczy. Panie się malują, kupujemy sobie nowe ciuchy, obwieszamy się biżuterią, nabywamy coraz droższe samochody. Zabawne, jak bardzo zależy nam na pozorach.

Tymczasem wystarczy trochę poskrobać, a choćby i zajrzeć na powszechnie dostepne platformy wymiany myśli i niemal od razu narzuca się smutne spostrzeżenie, że raczej nie o myśl tu chodzi.

Proszę moich młodych czytelników, aby zaczynali zdanie z wielkiej litery i kończyli kropką. Niby dlaczego sieć ma nas zwalniać z dobrych obyczajów?

Powszechnie nie znamy lub nie chcemy stosować się do zasad kindersztuby, jesteśmy zadufani w sobie i przekonani o własnej wartości. Tymczasem wydawcy szukając redaktorów, niemal nie dostają bezbłędnych cv! A piszą do nich ludzie z tytułami magistra, czasem nawet doktoryzujący się!

Dziennikarze robią szkolne błędy, nauczyciele języka polskiego nie znają współczesnej powieści dla młodzieży, bo "nie mają czasu na czytanie".

Autorzy z obezwładniającą naiwnością twierdzą, że "Pilch też interpunkcji nie zna" i niby puszczając oko do czytelnika, w swoich facebookowych wpisach robią rzekomo zabawne błędy.

Mnie to nie bawi.

Dbałość o własny wizerunek dotyczy każdej ze sfer życia.

Mózgu co prawda nie widać, ale jak w szafie, warto mieć tam porządek...

I tyle.

Biblioteka w Kobułtach dziękuje za nasze dary!

http://bibliotekabiskupiec.blogspot.com/p/filia-w-kobutach.html?spref=f

Wciąż możecie dołączyć do darczyńców wysyłając książki do MBP w Biskupcu, która koordynuje akcję! Serdecznie zachęcam!

mga

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Brutalna prawda?

W związku z wystąpieniem europosła Godfreya Blooma, które to krótkie przemówienie w Parlamencie Europejskim rzekomo otwiera nam oczy na prawdę, muszę przyznać, że mam mieszane uczucia.

Nie co do wystąpienia, które jest krótkie i rzeczowe, raczej w związku z tą rzekomą nagą prawdą, którą poseł odkrywa, a telewizje nie chcą go za karę transmitować.

Dla tych, ktorzy nie widzieli: europoseł mówi, że rządy powinny wypić piwo, ktorego same nawarzyły, zapożyczając się bez pamięci i gdyby ktoś prywatnie tak postępował, poszedłby siedzieć.

Śmieszy mnie, kiedy internauci łapią się z tego powodu za głowę i dziwią, zdumiewa, że tego wszystkiego wcześniej nie widzieli, bo nikt im przecież oczu chustką nie zawiązywał.

Czemu się dziwicie, kochani? Sami wybieraliśmy tych śmieciowych polityków. Oni są u władzy na nasze życzenie. To nasze dobro mają na celu i dla nas okradają przyszłe pokolenia.

Śmieciowa polityka jest tylko sposobem na podobanie się wyborcom, pisałam już o tym kilka razy. Podobnie, jak śmieciowa literatura, od której uginają się półki w księgarniach, śmieciowe filmy, na które chodzimy do kina, śmieciwe jedzenie, które kupujemy w naszych supermarketach i śmieciowe dyplomy, które sygnują nasze śmieciowe wykształcenie.

To wszystko nasza zasługa, to odpowiedź na nasze potrzeby i żądania. To się nazywa marketing.

Gdybyśmy byli nastawieni proetycznie, prospołecznie i proprzyszłościowo, gdybyśmy nie domagali się coraz więcej pieniędzy, gdybyśmy potrafili się samoograniczać, być może świat wyglądałby inaczej?

Ale nie potrafimy. Kupujemy tysiące zbędnych rzeczy, żądamy obniżek podatków i podwyżek emerytur, fukamy na ceny jedzenia, benzyny, biletów komunikacji miejskiej, na niskie pensje i wysokie koszty utrzymania. Wciąż nam wszystkiego mało.

To tanieją na nasze życzenie. Taki Groupon nie powstał bez powodu. A że wykonuje się tam gorsze usługi? Cóż, coś za coś.

Polityka jest takim właśnie Grouponem. Dostajemy namiastkę rządzenia, bo jesteśmy nastawieni roszczeniowo, najważniejsze, żeby politycy spełnili nasze oczekiwania.

Nie można spełnić oczekiwań wszystkich członków społeczeństwa. W rezultacie politycy starają się gasić pożary i trzymać ze swoją najbardziej zaufaną grupą - ze sponsorami.

Kadencje są zbyt krótkie, żeby dokonać zmian, których zresztą nikt nie chce, choć wszyscy się domagają.

Więc czemu się tu dziwić?

Być może śmieciowa polityka, jaką dziś sprawują rządy, doszła do ściany? Co ją jednak powinno zastąpić? Czy da się to jeszcze posprzątać?

Ja nie wiem...

niedziela, 11 grudnia 2011

A la polonaise

Zaczęłam niedzielę od sprzątania ulicy.
Nie przed moim domem, przed dwoma cudzymi domami, których właściciele nie raczyli zebrać butelek od kilku dni zalegających tam po jakiejś libacji. Nie ich libacji, podejrzewam.

W zasadzie poderwała się listonoszka, młoda dziewczyna wynajmująca pokój u sąsiadów. Zebrałyśmy ze dwadzieścia butelek porozrzucanych na przestrzeni stu metrów kwadratowych oraz torbę ze śmieciami bytowymi, ktorą ktoś ot tak, zostawił pod płotem.

Ludzie to robią. Ciepną, gdzie popadnie, nie ich ból głowy. To też jest wolność.
Wszyscy mamy wolność śmiecenia, nie wszyscy jednak z tej wolności korzystamy.

Niedaleko mnie pobudowano nowy basen. Menele tu raczej nie przychodzą. Na basenowym parkingu z eleganckich samochodów wysiadają eleganccy ludzie z dziećmi. Potem odjeżdżają, zostawiając po sobie puste butelki po soczkach i folie po zjedzonych batonach. Przechodzę tamtędy i zbieram.

O śmieciach rzucanych na puste parcele pisałam już tyle razy, że nie chce mi się o tym gadać.
Taką mamy wolność. Każdy może śmiecić. Każdy może pozwolić swemu psu załatwić się na trawniku i każdy może w to wdepnąć.

Wymagamy od kogoś, zacznijmy od siebie.

Czytam w gazecie pełen oburzenia komentarz na decyzję miasta w sprawie podniesienia cen wykupu mieszkań kwaterunkowych. Teraz ma to kosztować 50% wartości, nie 10 %.
Oburzenie. Dlaczego tak drogo? Przecież tych ludzi nie stać!

Jestem w Toruniu. Szosa Olsztyńska. Ładne, gustowne osiedle. Mówią mi miejscowi, że pobudowano tu mieszkania socjalne.
Pierwsza myśl jest pozytywna, druga już nie, bo miejscowi wiedzą, że nowi lokatorzy od pierwszego dnia zaczęli wynosić kaloryfery na złom. Pić się chciało.

To też była ich wolność. Siedzieli potem w zimnicy, próbując ogrzewać mieszkania gazem.
Ale za gaz musieli płacić sami, zamontowano liczniki wrzutowe.
Podniósł się raban w mieście: Jak tak można?! Przecież to są biedni ludzie!

Pytanie: Ile wolności niszczenia dobra wspólnego miasto może zaakceptować?

Gdzie leży granica między humanitaryzmem a głupotą?

Czy wolność zawsze znaczy to, o czym myślimy? Bo czasem to czyjaś krzywda.

Nieliczni w imię dobra wspólnego potrafią zbudować granice własnej wolności.
Jesteśmy mistrzami w żądaniach, poświęcić umiemy tak niewiele...

Rzekłam.

piątek, 9 grudnia 2011

Pani Prezydentowo, litości!

Była pani Prezydentowa uczy w telewizorze dobrych manier. Wiem z pogłosek, bo jakiś czas temu nie nauczyłam się obsługi licznych pilotów, które spoczywają przed naszym odbiornikiem, uznając, że ta akurat umiejętność nie jest mi do niczego potrzebna.

Zatem wiem z pogłosek, że pani Prezydentowa bywa w telewizji arbitrem elegancji.

Trochę mnie to smuci. Nie dlatego, żeby Polaków nie należąło elegancji uczyć, wręcz przeciwnie, w tej akurat dziedzinie mamy duże zaległości. Nie potrafimy siedzieć przy stole, nie potrafimy odróżniać kieliszków i sztućców, nie bardzo umiemy zachowywać się w różnych sytuacjach. Nikt nas nie uczy, że starszym i współtowarzyszom podróży należy się szacunek, że nie powinno sie rozmawiać w towarzystwie przez telefon, informując cały świat o naszych intymnych sprawach. Nie wiemy, że walizki, którą ciągnęliśmy po ulicy, nie powinniśmy stawiać na siedzeniu w pociągu, a do przechowywania śmieci służą śmietniczki, nie wąska szpara między ścianą przedziału a kanapą.

Mogłabym tak jeszcze długo, ale nie o tym chcę powiedzieć.

Uważam, że nie powinno się zostawać politykiem, nie mając środków do życia. Człowiek bez solidnych dochodów jest o wiele bardziej podatny na manipulację niż ten, który środki na utrzymanie posiada.

I tu właśnie dochodzimy do sedna. Czy były Prezydent ma się z czego utrzymać? Wygląda na to, że nie bardzo, skoro jego żonę słyszę w radio, jak zachwala jaskieś medykamenty.
Niechby to były i najlepsze, Pani Prezydentowo, niechże się Pani nad sobą i nami zlituje!

To nie uchodzi, żeby osoba z Pani, choćby już byłą, pozycją, zniżała się do reklamowania jakiegokolwiek produktu handlowego!

Jest to zachowanie, które godzi nie tylko w Pani osobisty prestiż, godzi ono w prestiż byłej Pierwszej Damy oraz - co ma może najmniejsze znaczenie - w to, czego Pani naucza podczas swych wykładów w telewizji.

Żona Cezara miała być poza podejrzeniem, żona prezydenta nie powinna przypinać sobie do bluzki karteczki z napisam: "Sprzedane".

Żaden specyfik, na którym ktokolwiek zarabia, nie powinien był Pani skusić! Czy Pani tego nie rozumie?  Czy uczy Pani telewidzów, że ważna jest tylko cena, za jaką się sprzedadzą?

Wystawiła Pani swój autorytet na sprzedaż, obrażając również tych, którzy nie głosowali na Pani męża, ale szanują urząd i wolę większości.

Francuzi mówią, że noblesse oblige, ale pani Prezydentowa pewnie nie zna francuskiego...

Co niniejszym zaświadcza się bez satysfakcji.

wtorek, 6 grudnia 2011

Tako rzecze Jola Rutowicz, czyli co nas porusza

Niestety, nie byłam pierwsza...

Już się co prawda do tego zaczynam powoli przyzwyczajać, że z każdą odkrywaczą myślą ktoś mnie zdąży ubiec. A to starożytni Grecy, a to Szekspir, klasycy francuscy, polscy romantycy, rosyjscy powieściopisarze, a teraz znowu Jola Rutowicz.

Przyznaję, obejrzałam ten filmik, choć nie bywam na Pudelkach, Kozaczkach czy Pomponikach, więcej, nie kupuję nawet czasopism przeznaczonych dla kobiet.

I czego się dowiedziałam? Tego, co ostatnio tak bardzo we mnie zalega: że pozytywny przekaz nikogo nie interesuje. To właśnie z ogromnym żalem i nieukrywanym smutkiem stwierdziła do kamery słynna właścicielka różowego jednorożca. W jej oczach jesteśmy zwierzętami żerującymi na cudzym obciachu, awanturze, hucpie, w zalewie których ginie każdy wartościowy przekaz.

Mam niestety takie same odczucia. Chapeau bas, pani Jolu...