piątek, 11 lutego 2011

Moje życie w wersji beta

Moje życie w wersji beta rozpoczęlo się jakieś dwa lata temu.

Jeśli nie ma cię w Wikipedii, to znak, że nie istniejesz.

Wtedy właśnie wikipedysta o nicku - jeśli dobrze pamiętam - Robrojek, co brzmiało zachęcajaco, bo wskazywało na wrażliwego czytelnika "Jeżycjady", tchnął życie w nieistniejące wcześniej hasło, które przypadkiem brzmiało dokładnie tak, jak ja się nazywam.

Na początku było więc słowo. A raczej szereg słów, o których za chwilę.

Słowo jednak, choć można przy jego pomocy tworzyć obrazy, podobno jest znacznie mniej warte od obrazu. Tak przynajmniej uważają mężczyźni.

Mój profil zapragnął się więc wzbogacić o zdjęcie.

Nie jestem nadzwyczaj biegła w tych sztuczkach, zresztą dlaczegóżbym miała grzebać w cudzym tekście, nawet jeśliby dotyczył mnie osobiście? Po krótkich poszukiwaniach w tajnym brzuchu wikipedii, miałam już numer mojego dobroczyńcy, pod którym logował się na jednym z komunikatorów. Kiedy go tam zobaczyłam, przedstawiłam się i grzecznie poprosiłam, aby był łaskaw dodać do profilu zdjęcie.

I tu zdziwienie: mój stwórca przestraszył się, kontaktu ze swym własnym dziełem, stworzoną przez siebie
osobowością beta, jakby doń przemówił duch albo pomnik.
Czym prędzej czmychnął w czeluście internetu i tyle go widzieli.

Robrojek czmychnął, ale jego dzieło trwa. Trwa i przynosi nieoczekiwane owoce.

Przypomniało mi się to niedawno, kiedy publicznie zapytano mnie o moje związki z komunikacją autobusową, które Robrojek utrwalił na wieczność.
Który to już raz muszę się tłumaczyć z żartobliwego cv, stworzonego na potrzeby promocji jednej z książek?
Ten żart, spetryfikowany, niczym gałązka paproci w węglu albo mucha w bursztynie, osadzony w poważnym kontekście Wikipedii, wisi tam sobie ku radości ludzi z poczuciem humoru.

Robrojek z całą powagą napisał: "specjalistka w zakresie komunikacji autobusowej".

Mam więc w moim życiu beta piąty zawód: logistyka.

Dzięki Robrojku! Przyda się na gorsze czasy!

czwartek, 3 lutego 2011

Slow food, slow life

Sieczkarnia, czy ktoś wie, co to takiego?

Pamiętam z wakacji u babci coś jakby stół z dużym, ciężkim kołem zamachowym, na którym umieszczone były dwa ostrza. Między deskami, tworzącymi rodzaj rynny, należało położyć słomę albo trawę, które popychane, trafiały na metalowe zębatki, prowadzące pod owe noże. Kręcąc zatem kołem, cięło się dla zwierząt ową trawę albo słomę na sieczkę.

Zauważyłam kilka dni temu podczas podróży ową maszynę stojącą gdzieś na podwórku i pomyślałam, że wraz z rozwojem przemysłu stajemy się coraz bardziej od niego uzależnieni. U mojej babci były krosna. Babcia robiła dywaniki ze szmatek, jakie teraz kupuje się w Ikei. Podobno tkała też płótno, bo materiały były drogie, a czasu, zwłaszcza zimą, na wsi nie brakowało, oraz kilimy. 

Oczywiście w jej gospodarstwie (mówię o czasach około wojennych) nie było mowy o większych zakupach żywności. Własne zboże mieliło się we młynie (w latach siedemdziesiątych bodaj, niepotrzebny nikomu wiatrak w Posiadałach obrócił się w perzynę), piekło chleb, samemu robiło masło. Pieczenia chleba nie widziałam, natomist masło i owszem, tłukłam w drewnianej maselnicy, bardzo ciężka praca. To masło trzymano w chrzanowych liściach, w chłodzie, aby szybko nie jełczało. Ale cóż, taka uroda masła. Zastanawiam się, dlaczego obecnie, kiedy nawet zapomni się je wstawić do lodówki, masło nie jełczeje?

W dążeniu do wygody, niewiele już rzeczy wytwarzamy w naszych gospodarstwach. Chcielibyśmy, aby praca dawała nam utrzymanie, byśmy mogli z zarobionych pieniędzy kupić wszystko, co jest potrzebne do życia. I pewnie powiem głosem wołającego na puszczy, że takiego masła, jak powstawało w owej drewnianej maselnicy, nie zrobi żadna przemysłowa mleczarnia.

Slow food, slow life. Dokąd tak pędzimy? Przecież widomo, co jest po drugiej stronie tęczy.