piątek, 28 listopada 2014

Protest pisarzy, czyli książka dla ministra kultury

"Kto książkę kupuje, ten Polskę utrzymuje" - krzyczeli pisarze, wydawcy oraz księgarze pod budynkiem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W efekcie minister kultury obiecał spotkać się z nimi w przyszłym tygodniu. 

Do Warszawy przyjechało blisko tysiąc pisarzy, wydawców oraz księgarzy z całego kraju. Prowadzącemu protest dziesięć minut zajęło przeczytanie listy wydawców oraz nazwisk pisarzy i tytułów ich dzieł. Zaopatrzeni w gwizdki, piszczałki, flagi i... książki protestowali pod budynkiem resortu kultury przez półtorej godziny. 

Z megafonu dobiegał głośny przekaz: Nie będziemy bezczynnie przyglądać się degradacji rynku książki!

A poszło o to, co zwykle.

- Opłacalność produkcji książek sięga dna. Jeśli nie pomoże przyjazd do ministra, pójdziemy również do pani premier! - ostrzegali co bardziej krewcy pisarze. Z powodu zapaści czytelniczej nakłady maleją, podobnie przychody autorów, wydawców i księgarzy.

31 listopada w Warszawie protestujący przedstawili listę jedenastu postulatów, których spełnienia żądają. Większość pomysłów dotyczy bezpośredniego wsparcia finansowego. 

Pisarze chcą od państwa wypłaty ekwiwalentu w wysokości 30 groszy za każdą sprzedaną książkę.

Postulują o przyspieszenie wypłaty dotacji dla wydawców oraz rekompensat dla księgarń w związku ze spadkiem czytelnictwa w Polsce. 

Żeby mogli stanąć na nogi, pisarze, wydawcy i księgarze proszą o zawieszenie na rok obowiązującyh ich podatków oraz kredytów mieszkaniowych i inwestycyjnych. 

Te i pozstałe postulaty trafiły do rąk ministra kultury w formie pisemnej oraz w formie dużego rozmiaru książki, na której pisarze, wydawcy oraz księgarze złożyli swoje podpisy. 

Minister kultury obiecał odnieść się do żądań środowiska w przyszłym tygodniu.


* * * 
Nie, taki protest się nie odbył, ani nawet nie jest planowany. 
A teraz drodzy czytelnicy pod słowo "pisarze" podstawcie "mleczarze", resztę pozostawiam Waszemu osądowi.   

Posłużyłam się tekstem Jakuba Wątora, "Protest mleczarzy, czyli krowa dla ministra Sawickiego" Gazeta Wyborcza, piątek 28 listopada 2014, artykuł dostępny tutaj.

wtorek, 11 listopada 2014

11 listopada, czyli święto Długiego Weekendu

Poranny spacer uliczkami mojego osiedla.  Cicho, mgliście, sennie. Listopad. 
Święto narodowe, może najważniejsze w roku, nikogo nie podrywa na równe nogi o ósmej rano. I dobrze. 

Ale to samo święto niewielu tylko moich sąsiadów skłoniło do wywieszenia przed domem flagi narodowej. 
Może jeden na dziesięciu jest skłonny przy tej okazji zamanifestować swą przynależność do wspólnoty.  

Nie czujemy jej i nie szanujemy. Nie jesteśmy dumni z naszej historii i naszego języka. Z naszych dokonań i niewątpliwego skoku cywilizacyjnego, który od tamtego 11 listopada 1918 udało się nam dokonać.

Niedługo będziemy obchodzić stulecie odzyskanej wolności, za którą tak wielu naszych rodaków oddało życie, zostało zmuszonych do wieloletniej tułaczki i upokorzeń życia za granicą, straciło dorobek życia. 

Czy rzeczywiście nie potrafimy im za to podziękować nawet tak symbolicznym gestem, jak wywieszenie flagi?

Dla wielu, jak widać 11 listopada to tylko ostatni dzień Długiego Weekendu. Długi weekend - nasze najważniejsze święto narodowe. 

sobota, 8 listopada 2014

Tanio, taniej, książka

Hejt się uaktywnił w sieci, kiedy autorzy i ludzie książki zaczęli namawiać szeroką publiczność do klikania poparcia projektu Ustawy o Książce. Należy zrozumieć wszystkich, którzy po ćwierćwieczu wolnego rynku w Polsce zakodowali sobie w głowach, że gdzie jest konkurencja, tam ceny będą spadać. 

I spadają.

Hipermarkety imają się różnych sposobów, aby wymusić na producentach obniżki cen żywności, bo klient musi mieć tanio, najtaniej. Klient się cieszy, kupując parówki po dziewięć złotych za kilogram i nie poświęcając tej cenie ani sekundy namysłu. 

Nie wie, co je. Smakuje, to znaczy jest dobre. 

Że jedzenie nie ma z pożywieniem wiele wspólnego, dociera do nas coraz częściej. Tak działa wolny rynek. Nikogo nie obchodzi, co znajduje się w wędlinach, których cena jest niższa od kilograma tak zwanego żywca, może rąbanki. Nieliczni wiedzą, że aby żółty ser miał w sobie choćby odrobinę białka, nie może kosztować 19 musi 35 PLN. Kto się na tym zna, niech mnie poprawi.

A teraz do książek. 

Na naszym rynku ksiązki działa to dokładnie tak samo. Polacy zarabiają mało, chcą zatem książki kupować jak najtaniej. Szukamy okazji, szukamy tanich księgarni, aby książkę kupić 10, 20, 30% taniej od ceny okładkowej. Dopiero wtedy czujemy, że zrobiliśmy interes. Z dwóch cen: 40 PLN i 60 PLN minus 33,25% rabatu, wybieramy tę drugą. Nie ma tu żadnej oszczędności, tak działa psychologia. 


Powszechnie uważamy, że książka jest w Polsce za droga. Jest droga, bo to niestety dobro luksusowe, bo nasza średnia pensja, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich, nie sięga średniej krajowej, ale również dlatego, że kupujących książki ubywa. Maleją nakłady, a w związku z tym rośnie cena jednostkowa egzemplarza i zmniejsza się jego rentowność. 

Jednocześnie nie słyszy się głosów, że kino w Polsce jest za drogie. Wydanie 25 PLN na jednorazowy seans nikogo nie dziwi. Widać tak musi być. A książkę, gdy się spodoba, może wszak przeczytać nie tylko jej nabywca, ale też wielu jego przyjaciół i znajomych. O tym nie pamiętamy.


       za: www.czytnia.pl

Biznes książkowy, tak dla autora, jak dla wydawcy czy księgarza robi się coraz mniej opłacalny. Rynek zdominowały sieci, książki po dumpingowych cenach pojawiają się nawet w dyskontach spożywczych. Oczywiście najłatwiej byłoby wzruszyć ramionami i powiedzieć: skoro tak, niech padają, coś na ich miejscu wyrośnie. 

Problem w tym, że nie wiemy, co. Na razie widzimy niekontrolowany niczym rozwój sieci, które w dalszej przyszłości mogą doprowadzić do atrofii oferty kulturalnej. Sieci lubią mieć towar jednolity, szybko zbywalny, płacą po długim terminie oczekiwania i często nawet z rocznym opóźnieniem.


Każdy, kto zechce wejść do sieciowej księgarni, może tam zobaczyć palety z aktualnym przebojem literackim nie zawsze najwyższego lotu. Wiadomo, księgarnie sieciowe muszą dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Tu, wbrew głoszonym pięknym hasłom, nie ma sentymentów ani żadnej idei. Ale jeśli chcemy kupić coś, co nie jest aktualnym przebojem, wyszło dawniej niż dwa tygodnie temu, a autor nie jest mocno promowany przez swoje wydawnictwo, narażamy się na próżny trud. Lepiej książkę zamówić i uzbroić się w cierpliwość. 

Przyglądając się rozwiązaniom przyjętym w innych krajach widać wyraźnie, że książka jako towar wymaga ochrony. 

Przykro, że nasze władze tak zupełnie nie liczą się z potrzebą rozwoju społeczeństwa, lekceważąc tę spajającą je siłę, jaką jest książka i dyskurs społeczny. Przykro, że nawet organizacje, jak chociażby Klub Jagielloński upierają się przy rynkowej wizji ksiązki.  

Od ćwierćwiecza polska książka musi walczyć na wolnym rynku bez żadnego instytucjonalnego wsparcia, jakie za niezbędne uznali chociażby o wiele bogatsi od nas Niemcy, Francuzi czy  niedawno Włosi. 

Nie ulegało dla nich kwestii, że jednolita cena książki obowiązująca przez jeden rok od daty wydania nie tylko nie niszczy konkurencji, ale działa na nią zbawiennie. Mała księgarnia w niewielkim mieście jest często oknem na świat dla tamtejszej publiczności czytającej. Co z tego, skoro jej właściciel dostaje z hurtowni bestseller dwa tygodnie po premierze w sieci i na dodatek nie może zaproponować ceny, którą wynegocjowała sieć?

Skutkiem takiego stanu rzeczy zamykane są jedna po drugiej małe księgarnie, a i sieci ledwie zipią, musząc spełniać wyśrubowane wymagania kupujących, by w cenie dwóch książek oferować trzy.

Jak to się przekłada na ceny? Wiedząc z góry, że czytelnik zechce, ba! wręcz zażąda niższej ceny, wydawcy tak ustalają cenę, aby sprzedając produkt detalista miał z czego zrobić upust. Rezultatem są rosnące ceny książek. 

Nie ma się co dziwić wydawcom, że szukają oszczędności, a te polegają na koniunkturalizmie wydawniczym, powielaniu schematów fabularnych (setna twarz Greya i trzydziesty piąty zmierzch), do bólu sformatowanych okładkach, obcinaniu kosztów promocji i zmniejszaniu kosztów redakcji. 

Coraz częściej z powodu oszczędności książka to produkt książkopodobny, bo niewielu wydawców stać na eksperymenty.

Branża walczy o ustawę o książce od 2007 roku. Strategiczny cel to obrona przed homogenizacją literatury, ochrona księgarń, gdzie czytelnik najczęściej dowiaduje się o nowościach i uzyskuje fachową poradę, a także stworzenie przewidywalnych ram prawnych, w których będą mogli działać wydawcy, księgarze i autorzy. 

Nie możemy tego zagwarantować, ale doświadczenia krajów, które wprowadziły tego typu ustawę przekonują, że w dłuższej perspektywie unormowany, stabilny rynek powoduje obniżkę cen.

W celu rozpropagowania konieczności uchwalenia ustawy kilka stowarzyszeń zrzeszających ludzi książki stworzyło projekt "Ustawy o książce" i poszukuje społecznego poparcia dla tej idei. 

Klikając w link:


możecie przeczytać apel środowiska i ludzi, którym nieobojętny jest los polskiej myśli wyrażanej przez książkę. Dołączając do niego dacie wyraz troski o polskie słowo, najwartościowszy sposób porozumiewania się Polaków.

Liczymy na Was! 

Osoby zainteresowane projektem i jego prawno-ekonomiczną obudową znajdą więcej informacji na stronie Polskiej Izby Książki:


Zamieszczone wykresy nie są mojego autorstwa.

Rzekłam.

sobota, 1 listopada 2014

"Kalendarze" - fragment

Tego roku w dzień Wszystkich Świętych na cmentarz dziewczynka szła tylko z tatą. Mama i maleńka Urszulka zostały w domu. Dziewczynka czuła dumę, kiedy wyjmowała z siatki znicz i podawała go tacie, aby zapalił na grobie babci, której nigdy nie poznała. Zgodnie z jej życzeniem, Czesławę Gutowską pochowano na samym końcu cmentarza. Ze wzniesienia widać tu na prawo fragment parku, rozlewisko rzeki Srebrnej, z nieodległym Zespołem Szkół Budowlanych i niby grecką kolumnadą. Z lewej strony ponad murem cmentarnym wznoszą się zabudowania fabryczne, a z tyłu rozciąga nierówny teren dawnej żwirowni.

Szli tam i szli, mijając kobiety ubrane w futra oraz mężczyzn w jesionkach z futrzanymi kołnierzami lub pelisach i koniecznie w kapeluszach. Tego dnia wszyscy wyjmowali z szaf świąteczne, pachnące naftaliną, zimowe okrycia. Na co dzień nie widywała ludzi tak elegancko ubranych. Często nosili nicowane płaszcze, uszyte z koca kurtki czy watowane kufajki, wyraźnie oddzielając dzień powszedni od niedzieli i święta.    

Dzieci również ubierało się w futerka lub haftowane ciężkie kożuszki. Ona właśnie miała na sobie taki wyszywany kolorowym kordonkiem kożuszek z baranka. Zapinany na plecione skórzane guziki był z jednego powodu niezwykle atrakcyjny. Pętelka pierwszego od góry, rzadko zapinanego guzika, sterczała tuż przy ustach i dziewczynka nabrała znienawidzonego przez matkę zwyczaju żucia owej pętelki. Co w niej było takiego smacznego?! Matka się denerwowała, dziewczynka żuła pętelkę skrycie, kiedy do przedszkola odprowadzał ją brat cioteczny, Władek, lub odbierał tata i szli sobie wolno, a ona mogła wspinać się po wszystkich schodkach i zbiegać z nich ze śmiechem. 

Ale najsmaczniejsza była pętelka podczas jazdy sankami, kiedy ciągnący za sznur, odwrócony do niej plecami, nie dostrzegał grzechu dziewczynki, a i ona sama również o nim zapominała, gryząc zapamiętale zapleciony w warkocz rzemyk i niczym księżniczka ze swej karety śląc dumne spojrzenia mijanym przechodniom.

Przeciskając się przez zmierzający ku cmentarzowi tłum, tata nie zwracał na nią uwagi. Wypatrywał znajomych, szukał przejścia, trzymając ją mocno za rękę. Obydwoje, nie umawiając się, zdjęli rękawiczki. Dziewczynka wełniane, połączone sznurkiem i zwisające z obu rękawów, tata – skórzane, bo zawsze mu było gorąco. Ten dotyk, czasem lekkie uściśnięcie, wystarczał, aby czuła się spokojna i szczęśliwa.


Na cmentarz chodziło się w zasadzie tylko raz do roku, we Wszystkich Świętych. Tego dnia od ulicy Budowlanej aż do samej bramy ciągnęły się tymczasowe kramy ze zniczami, kwiatami, cukrową watą, różnymi odpustowymi świecidełkami. Już za dnia cmentarz, wyglądał odświętnie, przepiękne doniczkowe chryzantemy lub sztuczne kwiaty z kolorowych bibułek, a także zielone gałązki, jak okiem sięgnąć rozlewały się w kolorowe plamy. Jednak dopiero wieczorem robił naprawdę wielkie wrażenie. Widoczna z daleka pomarańczowa łuna zawisła nad grobami, wżerając się w granatowe niebo. 

Z górki przy grobie babci, dziewczynka widziała morze maleńkich ogników, pełgających w podmuchach wiatru. Żyli jeszcze wtedy dziadek Władysław, ciotka Halina i jej mąż, wujek Władek, stryjek Grzesiek, stryjek Poldek, ciotka Janina, oboje dziadkowie Tokarscy, sąsiedzi z Warszawskiej, Marek był młodym chłopakiem i nie wiedział, że kiedyś, po rozwodzie, przyjdzie mu dzielić wspólny grób z byłą żoną Lucyną. Żyli jeszcze Lidzia i Władek, dwoje zmarłych w ostatnich miesiącach…