niedziela, 29 sierpnia 2010

Koszmar


Szekspirowska tragedia wisiała w powietrzu.
Stare suki się poobrażały. Niby wiedzieliśmy to wszystko z poprzedniego razu, kiedy W. równie niespodziewanie, jak teraz Milkę, przyniósł za pazuchą Nesię. Ale jednak mieliśmy do nich trochę żalu, że nie przyjęły Milki z równym nam entuzjazmem. Noc była ciężka. Mała, zamknięta dla bezpieczeństwa w klatce, zawodziła niczym dziecko porzucone w lesie, wreszcie wnieśliśmy klatkę do sypialni i zasnęliśmy płytkim snem, bo a nuż będzie znów płakać?
Dziś trochę lepiej. Neska wciąż obrażona, ale trochę się pobawiły, uff!

sobota, 28 sierpnia 2010

Pies w dom




Kiedy to piszę, u moich stóp na drewnianej podłodze (dywan dziś odebrany z pralni przezornie zwinęliśmy), lekceważąc różowe psie posłanie, ułożyła się do snu dziesięciotygodniowa goldenka. Prezent od męża był zgoła nieoczekiwany, dwa psy w domu to ilość wystarczająca, wszak nie mam trzeciej ręki.
W dodatku szczeniak jest trochę jak niemowlę - fajna zabawa przez chwilę, a potem nieustanne obowiązki. Czy nie o to zresztą w posiadaniu psa chodzi: by mieć się kim opiekować?
Nie wszystkim, to wiemy, jednak nie mówmy przy święcie o rzeczach przykrych.

Moje dwie sznaucerki są trochę skonfundowane faktem pojawienia się gościa: stara poszczekuje groźnie (a ktoby się tam przestraszył), młodsza zwariowała i nie może ochłonąć: Wreszcie będę się miała z kim bawić!

Będą zmiany, nowa lokatorka zaprowadzi je bez dwóch zdań. Będą zasikane podłogi i mnóstwo szczęścia, które taki maluch samym swoim istnieniem wnosi w życie domowe.

Mnie też pozwoliła zaoszczędzić trochę jadu.

Wreszcie zasnęły: bezimienny maluch u moich stóp i Neska w drzwiach. Ich sapanie, niczym ogień na kominku, tworzy dom.

Pies łagodzi obyczaje.

Będzie się wabić Milka.

Śmiecę, więc jestem

Wiocha!

Tym obrazowym i obraźliwym słowem młodzież nazywa zachowania żenujące, zawstydzające, godne pogardy.

Wiochy w mieście jest więcej, niż myślimy, może nawet więcej, niż na wsi.
Wiochą jest pozbywanie się śmieci w lesie.
Nie rozumiem, jaki mechanizm trzeba w sobie uruchomić, żeby wyrzucić śmieci do lasu, na nieużywaną parcelę w mieście albo podrzucić sąsiadowi?

Teraz już wiecie, dlaczego śmietniki przy domach jednorodzinnych są kryte dachem?

Wiosną ktoś podrzucił mojemu sąsiadowi stary telewizor. Nawet nie do śmietnika, ale na trawnik obok jego posesji. To niepojęte w czasach, kiedy kupując nowy, stary telewizor można za darmo zezłomować w sklepie.
Załóżmy, że nie kupujesz nowego, możesz go w tym przypadku oddać w gminie.
Nie znam terminów, bo nie mam telewizora, pralki, lodówki, radia, mikrofalówki, czy innego sprzętu do wyrzucenia.

Nie mam, mam za to jakieś części komputerowe w moim nieprzysłoniętym dachem pojemniku na śmieci. To znaczy miałam, bo dziś byli śmieciarze.

Ja zapłacę za tego ćwoka, który zaoszczędził kilka złotych na podrzuceniu mi swoich śmieci. Wiocha tym się różni od nie-wiochy, że uważa, iż jest sprytna, a jest zaledwie godna współczucia.

Śmieci są problemem, zwłaszcza w dzielnicach willowych. Tu trzeba spłacać kredyt, a śmieci kosztują znacznie więcej, niż w bloku. Tam 14 PLN za miesiąc, tu przynajmniej cztery razy tyle.

Wiocha kombinuje więc na różne sposoby, co zrobić, żeby nie wyrzucać kasy na śmieci, bo trzeba zbierać na nowy telewizor.

Wiocha myśli, że nowy telewizor jest symbolem statusu, podczas gdy symbolem statusu jest mój rachunek za wywóz śmieci.
Mnie na nie stać.

Rzekłam.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Byle do świtu

Marzeniem Marka Karwowskiego, syna z "Czterdziestolatka", było zostać rencistą.
Gdyby teraz wybierał, zapewne zechciałby zostać celebrytą. Celebryta robi bowiem równie mało, (na ogół nic poza zabawą), a żyje o niebo lepiej, czerpiąc dochody z samego faktu bycia osobą ze świecznika.
Celebryci to nowe wcielenie feudalnych dworzan, z tym, że nie tylko dworów już nie mamy, ale i dochodów z tytułu królewskich nadań, trzeba się więc jakoś wepchnąć do telewizji, bo to ona rządzi i nadaje ton.

Tu rodzi się pierwszy istotny problem, bo poza prezenterami TV, którzy już z samego faktu bycia prezenterami są pasowani na celebrytów i nie wysilając się, mogą tylko machać łapką na tle pustej ściany, która się widzom wydaje mapą pogody, albo zadawać durne pytania innym celebrytom, tak więc poza tą wąską grupką szczęśliwców, aby uzyskać status celebryty, trzeba osiągnąć sukces.

Słowo "sukces" też ostatnio zmieniło znaczenie. Nie jest już synonimem żmudnej, wytężonej, trwającej latami pracy. To byłoby nudne i w żadnym wypadku nie nadawało się do TV.
Towar ma być nowy, łatwoprzyswajalny, a więc przyjemny, nie może przywoływać nocnych koszmarów. Fakt dobrze się sprzeda jedynie wtedy, jeśli otworzy szczęki telewidzom.
Pracując na śmietniku, trudno się nie uwalać, nie dziwmy się więc dziennikarzom, że durnieją, sprzedając śmieci.

Co jednak można zrozumieć, a nawet wybaczyć dziecku, zadziwia, gdy widzi się dorosłych ogarniętych tą manią.
Dwie pisarki o niebagatelnym rządzie dusz postanowiły sprawdzić się na szklanym ekranie. Widać nie o pisarstwo im w życiu chodziło.

Jeśli pisanie jest dla kogoś sensem życia, wyzwaniem i przygodą, nie pójdzie do telewizji, sprzedawać tanich prawd, półprawd i gównoprawd.
Jeśli ktoś powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia, w jego głowie nie kłębią się tabuny bohaterów, czekajacych na wyzwolenie, czegóż ma jeszcze szukać w literaturze?

Pokaże twarz w TV, zareklamuje krem, kawę albo kosiarkę do trawy, byle dobrze zapłacili.

Byle łatwo, lekko, przyjemnie. Byle w jedną noc, nie w trzydzieści lat.
Byle był sukces.

Dixi.

sobota, 14 sierpnia 2010

Lubić? nie lubić?

Akcja jest taka... - mówi jeden z bohaterów reklam pewnego telekomu. Te słowa weszły już do języka potocznego.
Teraz ten bohater, nazwany od jednego z bohaterów Barei (łatwizna taka) żeruje na ludzkiej naiwności, szantażując ich emocjonalnie i namawiając do "lubienia" na Facebooku.

Dziwi mnie, że młodzi Polacy nie wypną się na Ryśka, który im się każe lubić za pieniądze (telekom za każdy głos ma rzekomo dać złotówkę na schronisko).
Nie łatwiej samemu tę złotówkę wpłacić? Wtedy nie tylko będziemy mieć pewność, do kogo ona trafiła, lecz także nie damy sobą manipulować przez niezręcznych facetów od reklamy.

To wszystko byłoby tylko zrzędzeniem staruchy, gdyby ci ludzie nie prowadzili z Ryśkiem na Fb dyskusji, nie zwierzali się, nie oświadczali mu ze swoim uwielbieniem.

Ja wiele rozumiem, wybaczam ludziom nawet to, kiedy kłócą się z panienką z GPS-a, ale teraz miałabym ochotę krzyknąć: Człowieku! Gadasz z postacią z reklamy! To gorsze, niż wyłączać telewizor, podczas zdejmowania gaci!

Generalnie mam problem z lubieniem na Fb.
Ostatnio syn mi wysłał link z informacją o szukających domow szczeniakach i zaraz kilka osób to "polubiło".

Ja nie lubię sytuacji, kiedy bezdomne psy szukają nowych właścicieli. Uważam, że szafowanie "lubieniem" zmniejsza jego wartość, w końcu nie można lubić wszystkiego i wszystkich.

Ale to nasz nowy sport i namiastka życia towarzyskiego. Kolekcjonowanie stron, które się "lubi".
Ludzie myślą, że ich atrakcyjność wzrasta wraz z przybywaniem "polubionych" stron. Chcą się otwierać, pokazać, chcą być wszędzie, oznajmiają całemu światu, że właśnie zjedli hot doga, uwalili się, pomalowali włosy.

Kogo to, do cholery, obchodzi?
Szum informacyjny ciągłym bzyczeniem o rzeczach błahych odbiera wartość rzeczom ważnym.

Zresztą rzeczy ważne już dawno przestały być atrakcyjne. Atrakcyjne są ploteczki, dowcipy, kłótnie polityczne, w kórych każdy chce wziąć udział, bez względu na to, czy ma coś istotnego do powiedzenia, czy też absolutnie nic.

Facebook to Hyde Park, który każdemu daje szansę zabłyśnięcia, problem, że nie od każdego bije blask i choćby się nawet przeszło na "ty" z samym Batmanem, nic tego nie zmieni.

Rzekłam.