sobota, 30 kwietnia 2011

I spotkałam szczęśliwych Polaków

Polacy to mistrzowie narzekania.
Zastanawiam się, skąd nam się bierze ten stan? Pewnie stąd, że nie ma rzeczywistości obiektywnej, a subiektywnie zawsze sięga się wyżej.
Mamy więc ambicje znacznie przekraczające możliwości, jednocześnie nie chce nam się nawet wspiąć na palce, żeby sięgnąć po to, co oferują na wyższej półce.

Czy widzieliście kiedyś Polaka-entuzjastę? Polaka radosnego i nie na rauszu? Polaka cieszącego się, że żyje?
Do niedawna myślałam, że po tej stronie Wisły jestem jedyna.
Ale, jak wiadomo, ta strona Wisły to całkiem inna opowieść.

Tymczasem - Alleluja! -  kilka dni temu spotkałam prawdziwych, autentycznie zadowolonych z życia Polaków!
 Nie wiem, czy to się liczy, bo to była tamta strona Wisły, a po tamtej stronie, jak wiadomo, wszystko jest lepsze, więc i o szczęście pewnie łatwiej.

My tu, w Kongresówce, mamy do perfekcji opanowane oddawanie życia za miliony. Niestety, nieco gorzej wychodzi nam zwyczajne dbanie o czystość.

I podczas gdy czasy nie dają nam się wykazać w czynach wielkich, gardzimy małymi radościami. Odrzucamy zadowolenie z rzeczy przyziemnych. Wolimy marudzić, widząc jak wiele nam jeszcze brakuje do tych, których nie dogonimy być może nigdy, bo historia była dla nich łaskawsza, a religia uczyła ich pracy i zadowalania się tym, co mieli.

Szczęście to w gruncie rzeczy bowiem akceptacja własnej małości i niedoskonałości. Kontentowania się tym, co możliwe.
Póki nie nauczymy się akceptować, nie zdołamy wybić się na szczęście.

Czy zresztą musimy?

Szczęście jest stanem podejrzanym, zadowolenie to pewnie brak dalekosiężnych celów, malkontenctwo natomiast jest cechą umysłów wyższych, które nie godzą się na zastany świat.

Na zastany świat może i nie, ale na brud w swoich obejściach już tak. To przecież swojski brudek. Moje stare deski, moje zlasowane cegły, mój, nienadający się do niczego samochód, moja psia buda, w której żaden Azor od dawna już nie mieszka.

Zadziwiające, jak po dziewięćdziesięciu trzech latach od odzyskania niepodległości, sześćdziesięciu sześciu od zwycięstwa ustroju sprawiedliwości społecznej i migracji narodów, która, zdawałoby się, przemieszała wszystkich ze wszystkimi,  zaglądając ludziom w obejścia, wciąż widać granice dawnych zaborów!

Czyżby mentalność tkwiła w ziemi, po której się stąpa?
A może po prostu szczęście jest łatwiejsze niż sądzimy? Może wystarczy się trochę zmęczyć? Zobaczyć efekt pracy, usiąść na ławce i zaplanować następny dzień?

Może wystarczy przestać narzekać?

Dixi.

środa, 20 kwietnia 2011

Jeśli nie czytają

Szkoła skutecznie zniechęca młodzież do czytania, dobierając pozycje spisu lektur tak, by automatycznie kojarzyły się młodym ludziom z nudą, towarzyszącą długiemu kazaniu w obcym języku. Jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło wybrukowane.
"Jaka długa!..." - mędzą.
"Pewnie równie nudna!" - stękają.
Nie dają szansy autorowi, bo i po co? Świata uczy się dziś z internetu.
Szybko, niecierpliwie, powierzchownie, szeroko i płytko.
Bez namysłu, a jeśli wpisywaniu komentarza towarzyszy jakaś refleksja, jest refleksją odruchową.
"Głupi jak komentarz na Onecie..."

Pewnych umiejętniści nie da się posiąść, nie wdrożywszy się odpowiednio wcześnie do czytania.
Czytanie to poza przygodą, pogłębianie kompetencji (ulubione słowo nauczycieli) językowych oraz rozwój szeroko rozumianego myślenia (jeśli towarzyszy czytaniu jakakolwiek refleksja). 
Wiemy to my, czytający. Załamujemy ręce, wzdychamy, kręcimy głową z politowaniem.
Chcielibyśmy wszystkich nawrócić na czytanie, bo przecież nie da się być szczęśliwym nie czytając!

Jeśli ktoś nie czuje głodu, jeśli równie dobrze mu bez książki, czy uda się go przekonać? Czy siłowe argumenty szkoły w postaci klasówek, sprawdzających treść lektur są w stanie uczynić czytelników z ludzi nieczytających? Nie.

Zastanawiam się dlaczego my, czytający, za wszelką cenę chcemy nakłonić nieczytających, by zasmakowali w wiedzy i umiejętnościach, które daje się uzyskać tylko i wyłącznie poprzez częste obcowanie z myślą wyrażoną w słowach?

Rozumiem szkoła, to jej zadanie. Dziś nauczycielki języka polskiego przyznały, że siedmioro uczniów (na całą klasę), którzy przeczytali lekturę (w tym przypadku moją powieść) to sukces!
I nie był to "Skąpiec", "Syzyfowe prace", "Pan Tadeusz" czy "W pustyni i w puszczy".
Tych pozycji młodzież nie rozumie i trawi z wielkim trudem. To one właśnie utrwalają w dzieciakach, nienawykłych do czytania, poczucie, że kontakt z książką jest czasem straconym.

Spójrzmy na szkolną listę lektur. Czy nie powinniśmy jej trochę odkurzyć? Czy wychowamy czytelnika, zniechęcając go od samego początku?

Młodzież powinna odnajdywać w lekturach swoje tu i teraz, wtedy, być może, dałaby szansę literaturze, znalazła czas na czytanie pośród rozmaitych ciekawszych zajęć. Gdy czyta o ludziach, których problemy są jej całkiem obce, może jedynie wzruszyć ramionami, ryzykując kolejną jedynkę.

Nauczyciele, godząc się z bezradności na to, by młodzież nie czytała lektur, znajdują się w bardzo trudnym położeniu. Czasem narażają się na krytyki, zadają do przeczytania jedynie fragmenty dzieł.
Ale efektów i tak nie widać. Czytelnictwo z każdym rokiem maleje.

Czytanie ze zrozumieniem jest wbrew pozorom bardzo trudną czynnością. Może nie wszyscy są odpowiednio wyposażeni przez naturę, by osiągnąć kometencje wystarczające do rozumienia słowa drukowanego?

Może społeczeństwu wystarczy ten nikły odsetek ogółu, który osiągnąwszy dojrzałość, wciąż czyta?

Może należy pozwolić młodym ludziom, by nie czytali, tak jak pozwalamy konsumentom wybierać to, czym się żywią?

Obcowanie z kulturą bowiem, jako dowód na wyższe aspiracje, nie wszystkim potrzebne jest w równym stopniu.

Demokracja potrzeb nie istnieje, podobnie jak nie istnieje między ludźmi równość.

Skoro szkoła nie potrafi wdrożyć młodzieży do czytania, pozwólmy nieczytającym żyć w ich świecie.
Możemy ich prostocie duchowej przeciwstawić jedyną rzecz - nasz sukces.

Ale dopóki karierę można zrobić nie czytając, robiąc zawstydzające błędy ortograficzne i kalecząc język ojczysty - nie znajdą się argumenty dość mocne, by przekonać do czytania tych, którzy twierdzą, że nie mają na to dość czasu.

Cóż to zresztą za idiotyczna wymówka!

Dixi.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Tak zwana "zakamuflowana opcja", czyli znów się wygłupiłem...

Politycy, jacy są, każdy widzi.

Tabloidyzacja dotarła i do tego środowiska. Teraz, aby zaistnieć, trzeba nie tylko wygrać wybory w swoim okręgu, ale też umieć coś chwytliwego powiedzieć. Są dwa zasadnicze sposoby: powiedzieć mądrze (rzadszy) oraz powiedzieć głupio (niestety, coraz częstszy).

Do łez rozśmieszył mnie nagłówek w Wiadomościach Onet.pl, gdzie jeden z polityków twierdzi, jakoby pojednanie PiS oraz PO było marzeniem większości narodu. Otóż większość narodu ma w nosie polityczne swary. Ośmieliłabym się twierdzić, że większość narodu ma w nosie - słusznie, czy nie - politykę jako taką.
Od czasu do czasu tylko ocknie się, gdy jakiś zlotousty półglówek powie coś zabawnego albo durnego, o co zresztą nietrudno.

Staram się wzruszać ramionami na glupoty, wygadywane przez polityków, staram się nie podbijać im bębenka. Nie wypowiadam się więc o Smoleńsku i tym wszystkim, co się w społecznej materii wyprawia, od kiedy tragiczny w skutkach wypadek zakwalifikowano jako bohaterską śmierć na polu chwały, szukając w tym na dodatek palca bożego.

Ale tak zwana "opcja niemiecka", choć wywołała nieco mniejsze echo, trzepnęła mną, aż się zatrzęsłam.

Wydaje się, że szef partii, choćby i opozycyjnej, mający wpływ na myślenie tysięcy swoich wyborców, powinien bardziej ważyć słowa.
Wydaje się, że członkowie partii, mający niezrównoważonego szefa, powinni go zmienić.

Burzyć jest łatwo, budować na gruzach niesposób. Czemu miało służyć obrażanie Ślązaków?
Elementarna znajomość historii Polski wystarczy, by wiedzieć, że na Śląsku jest, był i będzie duży wpływ pobliskich Niemiec. Nie da się odcedzić sitkiem Polaków, a reszcie powiedzieć: wynocha!
Zresztą, czemu miałoby to służyć w dobie wolnego przepływu ludzi, pracy i kapitalu?

Wywyższanie się polityków, którzy całą swoją działalność koncentrują na obrażaniu, kogo się da, robi się coraz bardziej nieznośne.

Szkodników mamy aż nadto, ludzi rozsądnych w polityce ciągle jak na lekarstwo. Kiedy wreszcie wyborcy pokażą im czerwoną kartkę?

I tu leży pies pogrzebany. Gdyby było zapotrzebowanie na rozsądnych polityków, to byśmy ich mieli.
Nie interesujemy się tym, co mówią, ani tym, co robią.
To paradoks, bo wiadomości pełne są wywiadów, komentarzy i spotkań z politykami, na równi z gwiazdami odpytywanymi ze swych poglądów. Brakuje jednak kontroli społecznej i rzeczywistego zaangażowania społeczeństwa, które przez dziesiątki lat przyzwyczajone było jedynie do biernego oporu.

Kiedy wreszcie zrozumiemy, że działalność polityczna to slużba? Kiedy zaczniemy rozliczać polityków z ich niespełnonych obietnic, durnych decyzji, rozgorzałych z ich powodu ognisk zapalnych?

Czyżby nigdy?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Trudno być sobą

Ulubiona stacja radiowa zadręcza mnie namowami, bym została sobą.

Tak właśnie reklamuje się tam jeden z ekskluzywnych babskich miesięczników. Może sprawa nie byłaby warta innej reakcji, poza wzruszeniem ramionami, jak to zwykle z reklamą bywa, gdybym nie wiedziała, że wydawnicze giganty nie wyrzucają kasy w błoto, zatem i reklama musi tam być szyta na miarę po uprzednich badaniach tak zwanej "statystycznej czytelniczki".
Wyprowadzam stąd śmiały wniosek, że ów koncern dysponuje wiedzą, jaką ja nie tylko nie dysponuję, a gdybym nią dysponowała, uważałabym za zbyt radykalną. Jeśli można snuć jakiekolwiek przypuszczenia posługując się reklamą powiedziałabym, że dział reklamy miesięcznika uważa, że czytelniczki en masse nie są sobą.

Zastanawiam się, kiedy ostatnio nie byłam sobą i nie znajduję takiego momentu.

Czy są kobiety, które "nie są sobą" i mogą wrócić do bycia sobą dzięki leturze tego miesięcznika?
Co im utrudnia bycie sobą? Brak wiedzy o obowiązujących trendach?

Być może moje wnioski idą zbyt daleko, bo to tylko slogan. Jednak sloganu nawołującego do bycia sobą bałabym się, jako prezes tego wydawnictwa, albowiem jest dla czytelniczek krzywdzący i w gruncie rzeczy obraźliwy.

Możesz być sobą tylko wtedy, kiedy my powiemy ci, jaka masz być.

Ja bardzo dziękuję za taką wiedzę.

Ludzka osobowość nie jest dana raz na zawsze. Człowiek zmienia się, czasem dość radykalnie. Jednak zawsze, nawet w najgoszym momencie swego życia, jest niewątpliwie sobą.

Zastanawiam się, co za idiota wymyślił to hasło?
Dlaczego właściwie analizuję taką bzdurę?

Dajmy temu spokój.
Nie pozwólcie sobie nigdy wcisnąć kitu, że zostaniecie sobą, bo ktoś wam powie, jacy jesteście. Zamiast czytać idiotyczne miesięczniki, idźcie na spacer.
I patrząc na piękną, wiosenną zieleń, pomyślcie, co utrudnia Wam bycie sobą.

Amen.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Spisz się jako reprezentant

W tych dniach każdy z nas może zaprezentować swoje społeczne oblicze.
Trwa bowiem Narodowy Spis Powszechny.

Komu to potrzebne? - pyta ten i ów, sądząc, że państwo chce wejść do naszych domów i sprawdzić stan posiadania, jakbyśmy i tak nie byli już dojeni przez PIT.
Boimy się nie tylko tego, że rachmistrz podejrzy, co u nas wisi na ścianie (bo może autentyczny Picasso?), ale też, jakie mamy meble, telewizor i tak dalej. Boimy się, że nasze dane wyciekną i będą nimi obracali źli ludzie żądni zysku.

Reasumując: boimy się utraty anonimowości.

Zastanawiam się skąd ten lęk?

Jeśli uczciwie pracowałeś na swojego Picassa, zapłaciłeś od dochodów podatek, obraz masz ubezpieczony, a w domu alarm, nie ma się czym stresować. Można w dodatku podziękować rachmistrzowi i samemu spisać się przez internet, wtedy ocalisz Picassa.

Ponieważ mam to już za sobą, powiem, że nasze dane (imię, nazwisko, PESEL, adres, mail, numer telefonu), które mogłyby wycieknąć i znaleźć się w rękach osób niepowołanych, i tak już oddaliśmy dobrowolnie lub pod przymusem wielu instytycjom oraz placówkom handlowym.

Jeśli ktoś by dybał na informację, czy w naszym domu jest kuchnia i łazienka (jedno z pytań), ma ją już z pewnością od dawna.

Bo nie sądzę, żeby złodziej zainteresował się naszym wyznaniem, narodowością, językiem, jakim się posługujemy oraz tym, czy w tygodniu między 25 a 31 marca pracowaliśmy choć przez godzinę.

Okazuje się zresztą, że jak zwykle życie okazało się bogatsze od wszelkich statystyk i mialam kłopot z podaniem, co jest moim głównym źródłem utrzymania.
Odniosłam też wrażenie (nie po raz pierwszy zresztą), że rolnicy rządzą w tym kraju, zupełnie, jakby to był spis rolny.

Ze spisu wynikało, że Polacy unikają zmęczenia pracą. Dlaczego zapytano o godzinę, a nie 40 godzin pracy?
Było pytanie o orzeczenie o niepełnosprawności, renty, o aktywne poszukiwanie pracy etc., nie było o ilość etatów.  Z tego powodu dość mnie ten spis przygnębił.

Spisałam się jednak jako reprezentant. Spisałam całą moją rodzinę w nadziei, że wyniki posłużą do sensownego planowania przyszłości kraju. Chcąc planować, trzeba przecież wiedzieć, czym się zarządza.

Pierwszy spis, nieco inny oczywiście, bo i czasy były inne, miał miejsce u początków naszej nowoczesnej państwowości, tuż przed rozbiorami. Już wtedy doceniano wagę wiadomości, jakie mógł przynieść.

Teraz nie ma praktycznie dziedziny, w której statystyka nie pomagałaby rozsądnie dysponować zasobami.

Wykażcie się postawą obywatelską, to niewielki, a sensowny wysiłek.
Stańcie na czele swoich rodzin i spiszcie się, jako ich reprezentanci!

Rzekłam.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Złapani we własną sieć

Sieć nas złapała i trzyma.

Niektórych trzyma do tego stopnia, że nie wychodzą już nawet ze swych pokojów. Przerażający jest ten strach przed światem realnym. Zastanawiam się, gdzie się chowały istoty podobnie bezradne wobec świata,  zanim powstał internet? W klasztorach?

I choć wielu nie wyobraża już sobie życia bez sieci, są ludzie, i to wcale nie technologiczni analfabeci czy starcy, co nie dali się jednak w nią złapać.
To być może najrozsądniejsi z nas, nie chcą pozostawiać po sobie niezniszczalnych śladów, bo wiedzą, że w sieci nic nie ginie.

Kiedy piszemy jakąś notkę bez znaczenia, sądzimy, że to wyraz naszej osobowości. Pewnie tak jest, ale osądy, przyjaźnie, związki ewoluują. Napiszemy dziś coś, czego jutro możemy już żałować, bo w chwili zamętu odkryliśmy nasz słaby punkt i ktoś to wykorzystał. Pracodawcy regularnie inwigilują portale społecznościowe, niektóre sprawy trafiły nawet do sądu.

Myślę, że najczęściej odsłaniamy się przez własną głupotę, przeceniając ważność tego, co mamy innym do zakomunikowania.

Zwłaszcza osoby publiczne, miewają z tym problem. Wydaje im się, że winni są fanom okruchy ze swej prywatności. Z okruchów robią się kanapki, z kanapek bochny, z bochnów skrzynki z chlebem i całe piekarnie. Wreszcie nic już nie pozostaje tajemnicą.

Słynna restauratorka i osoba publiczna o całkiem miłej powierzchowności, dość miała chyba pokazywania "oficjalnej" twarzy i zamieściła w sieci zdjęcie z wakacji bez makijażu. Podziwiam. Trzeba doprawdy mieć odwagę!  Internauci mogą też obejrzeć sobie bose stopy owej bogini kuchni z całkiem sporymi halluksami. Na deser otrzymujemy zdjęcie hotelowej łazienki, w której kuchenna rewolucjonistka "się pluskała". Uff!

Nie ma co załamywać rąk nad faktem, że Maroko to już żadna wyprawa, że każdy z nas dokądś jeździ na wakacje, ale niekoniecznie zawraca tym głowę reszcie świata. Każdy "się pluska" w takim, czy innym hotelu i zachwyca wyrobami miejscowych rękodzielników.

Niektórzy uważają, że sieć to narzędzie inwigilacji. Pewnie mają rację, skoro Amerykanie, gdzie to wszystko przybiera najbardziej chyba masową skalę, zastanawiają się już, czy nie należałoby wprowadzić co jakiś czas życiorysu beta, jakiejś abolicji, tak aby popełnione w nieświadomości błędy nie ciągnęły się za człowiekiem w nieskończoność.

Sieć naraża nas na kompromitację. Mój bank pisze w komunikacie na swej stronie internetowej słowo "świat" z wielkiej litery. Odczuwam to jak chęć przestraszenia mnie, ale zaraz potem mówi o "spadających rynkach" i teraz to już tylko mogę ręce załamać nad bezradnością językową pracowników banku.
Niejednokrotnie już zresztą o tym mówiłam, skompromitować się łatwo. Dziennikarka mojego ulubionego radia na swojej stronie internetowej mówi o "najleprzej" strategii i choć błąd mógł jej zafundować ktoś z obsługi strony, bije on w wiarygodność dziennikarki, czyli nadawcy komunikatu, nie webmastera.


Zabawne, że większości odbiorców to nie przeszkadza. Może to ze mną jest coś nie tak?

piątek, 8 kwietnia 2011

Co zostawisz swoim wnukom, czyli wakacje na wysypisku

Niektórzy przebąkują, że najwyższe ceny żywności od dwudziestu lat, poza oczywiście klęskami żywiołowymi, zawdzięczamy politykom, którzy w trosce o klimat zarządzili obowiązkowe wytwarzanie i zużycie biopaliw.

Czyżby nie zapytali o zdanie ekonomistów? Bo na chłopski rozum biorąc, kiedy rynek się rozszerza, ceny muszą iść w górę.
Podobno na dodatek proces wytwórczy biopaliwa jest równie szkodliwy dla klimatu, jak używanie paliwa tradycyjnego. Koło się zamyka.

Co zrobią z tym politycy? Czy przyznają się do błędu?


Tymczasem fundują nam nie tylko zanieczyszczenie powietrza, ale również postępujące kurczenie się wielkich połaci lasów, które są wyrąbywane na pola, mające produkować rośliny do biopaliw. Kukurydza, zamiast na placki, idzie do kanistra.

Ekologia wciąż chyba jeszcze przerasta nasze pojmowanie. Kiedyś, chcąc oszczędzać lasy, naiwnie kupowaliśmy sztuczne choinki, to samo z odzieżą (sztuczne futra, torebki etc).

Doszło do tego, że otacza, a można powiedzieć nawet: osacza nas plastik.

Ponieważ mam przydomowy kompost, nie wyrzucam resztek organicznych. To, co wystawiam w workach, jest w większości plastikiem.
Zastanawia mnie czasem, co dzieje się z tą ilością plastiku? Dokąd w wielkiej pomarańczowej ciężarówce, odjeżdżają moje śmieci ?

I okazuje się, że donikąd, bo władze miasta Warszawy nie mają pojęcia, jak je rozsądnie zagospodarować. Oprócz tego, że podrzucą je sąsiedniej Zielonce.

Ale nawet, jeśli będziemy się kiedyś ubierać w tkaniny wytworzone z butelek, choć doprawny trudno to sobie wyobrazić, czy nie powinniśmy włączyć myślenia podczas wytwarzania takiej ilości materialów naturze obcych?

Nawyki byłyby tu moim zdaniem najważniejsze, nauczmy się chodzić z torbami do sklepów, nie traktujmy reklamówek, jak statusu bogactwa. Nie musimy już kolekcjonować puszek po piwie, przestańmy się zachowywać, niczym Hunowie. Stosujmy nacisk na producentów, aby wytwarzali opakowania zwrotne. Że to kosztuje? Ale jaka oszczędność na śmieciach!

Pomyślmy o naszych wnukach.

Pomyślmy o nas samych, bo w nas również gromadzi się to całe sztuczne świństwo: konserwanty z żywności, łykane w nadmiarze lekarstwa i tak zwane suplementy diety.

Pomyślmy o otoczeniu, o naturze, jak o zasobie, który może się wyczerpać. Przyroda nie ma bowiem możliwości nieskończonej autoregenaracji i, być może, nasze wnuki będą spędzały wakacje na wysypiskach śmieci.

Dostaną je w spadku od zachłannego pokolenia swych dziadków, które nie potrafiło ograniczyć apetytu na zbędne dobra.

Rzekłam.