piątek, 28 listopada 2014

Protest pisarzy, czyli książka dla ministra kultury

"Kto książkę kupuje, ten Polskę utrzymuje" - krzyczeli pisarze, wydawcy oraz księgarze pod budynkiem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W efekcie minister kultury obiecał spotkać się z nimi w przyszłym tygodniu. 

Do Warszawy przyjechało blisko tysiąc pisarzy, wydawców oraz księgarzy z całego kraju. Prowadzącemu protest dziesięć minut zajęło przeczytanie listy wydawców oraz nazwisk pisarzy i tytułów ich dzieł. Zaopatrzeni w gwizdki, piszczałki, flagi i... książki protestowali pod budynkiem resortu kultury przez półtorej godziny. 

Z megafonu dobiegał głośny przekaz: Nie będziemy bezczynnie przyglądać się degradacji rynku książki!

A poszło o to, co zwykle.

- Opłacalność produkcji książek sięga dna. Jeśli nie pomoże przyjazd do ministra, pójdziemy również do pani premier! - ostrzegali co bardziej krewcy pisarze. Z powodu zapaści czytelniczej nakłady maleją, podobnie przychody autorów, wydawców i księgarzy.

31 listopada w Warszawie protestujący przedstawili listę jedenastu postulatów, których spełnienia żądają. Większość pomysłów dotyczy bezpośredniego wsparcia finansowego. 

Pisarze chcą od państwa wypłaty ekwiwalentu w wysokości 30 groszy za każdą sprzedaną książkę.

Postulują o przyspieszenie wypłaty dotacji dla wydawców oraz rekompensat dla księgarń w związku ze spadkiem czytelnictwa w Polsce. 

Żeby mogli stanąć na nogi, pisarze, wydawcy i księgarze proszą o zawieszenie na rok obowiązującyh ich podatków oraz kredytów mieszkaniowych i inwestycyjnych. 

Te i pozstałe postulaty trafiły do rąk ministra kultury w formie pisemnej oraz w formie dużego rozmiaru książki, na której pisarze, wydawcy oraz księgarze złożyli swoje podpisy. 

Minister kultury obiecał odnieść się do żądań środowiska w przyszłym tygodniu.


* * * 
Nie, taki protest się nie odbył, ani nawet nie jest planowany. 
A teraz drodzy czytelnicy pod słowo "pisarze" podstawcie "mleczarze", resztę pozostawiam Waszemu osądowi.   

Posłużyłam się tekstem Jakuba Wątora, "Protest mleczarzy, czyli krowa dla ministra Sawickiego" Gazeta Wyborcza, piątek 28 listopada 2014, artykuł dostępny tutaj.

wtorek, 11 listopada 2014

11 listopada, czyli święto Długiego Weekendu

Poranny spacer uliczkami mojego osiedla.  Cicho, mgliście, sennie. Listopad. 
Święto narodowe, może najważniejsze w roku, nikogo nie podrywa na równe nogi o ósmej rano. I dobrze. 

Ale to samo święto niewielu tylko moich sąsiadów skłoniło do wywieszenia przed domem flagi narodowej. 
Może jeden na dziesięciu jest skłonny przy tej okazji zamanifestować swą przynależność do wspólnoty.  

Nie czujemy jej i nie szanujemy. Nie jesteśmy dumni z naszej historii i naszego języka. Z naszych dokonań i niewątpliwego skoku cywilizacyjnego, który od tamtego 11 listopada 1918 udało się nam dokonać.

Niedługo będziemy obchodzić stulecie odzyskanej wolności, za którą tak wielu naszych rodaków oddało życie, zostało zmuszonych do wieloletniej tułaczki i upokorzeń życia za granicą, straciło dorobek życia. 

Czy rzeczywiście nie potrafimy im za to podziękować nawet tak symbolicznym gestem, jak wywieszenie flagi?

Dla wielu, jak widać 11 listopada to tylko ostatni dzień Długiego Weekendu. Długi weekend - nasze najważniejsze święto narodowe. 

sobota, 8 listopada 2014

Tanio, taniej, książka

Hejt się uaktywnił w sieci, kiedy autorzy i ludzie książki zaczęli namawiać szeroką publiczność do klikania poparcia projektu Ustawy o Książce. Należy zrozumieć wszystkich, którzy po ćwierćwieczu wolnego rynku w Polsce zakodowali sobie w głowach, że gdzie jest konkurencja, tam ceny będą spadać. 

I spadają.

Hipermarkety imają się różnych sposobów, aby wymusić na producentach obniżki cen żywności, bo klient musi mieć tanio, najtaniej. Klient się cieszy, kupując parówki po dziewięć złotych za kilogram i nie poświęcając tej cenie ani sekundy namysłu. 

Nie wie, co je. Smakuje, to znaczy jest dobre. 

Że jedzenie nie ma z pożywieniem wiele wspólnego, dociera do nas coraz częściej. Tak działa wolny rynek. Nikogo nie obchodzi, co znajduje się w wędlinach, których cena jest niższa od kilograma tak zwanego żywca, może rąbanki. Nieliczni wiedzą, że aby żółty ser miał w sobie choćby odrobinę białka, nie może kosztować 19 musi 35 PLN. Kto się na tym zna, niech mnie poprawi.

A teraz do książek. 

Na naszym rynku ksiązki działa to dokładnie tak samo. Polacy zarabiają mało, chcą zatem książki kupować jak najtaniej. Szukamy okazji, szukamy tanich księgarni, aby książkę kupić 10, 20, 30% taniej od ceny okładkowej. Dopiero wtedy czujemy, że zrobiliśmy interes. Z dwóch cen: 40 PLN i 60 PLN minus 33,25% rabatu, wybieramy tę drugą. Nie ma tu żadnej oszczędności, tak działa psychologia. 


Powszechnie uważamy, że książka jest w Polsce za droga. Jest droga, bo to niestety dobro luksusowe, bo nasza średnia pensja, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich, nie sięga średniej krajowej, ale również dlatego, że kupujących książki ubywa. Maleją nakłady, a w związku z tym rośnie cena jednostkowa egzemplarza i zmniejsza się jego rentowność. 

Jednocześnie nie słyszy się głosów, że kino w Polsce jest za drogie. Wydanie 25 PLN na jednorazowy seans nikogo nie dziwi. Widać tak musi być. A książkę, gdy się spodoba, może wszak przeczytać nie tylko jej nabywca, ale też wielu jego przyjaciół i znajomych. O tym nie pamiętamy.


       za: www.czytnia.pl

Biznes książkowy, tak dla autora, jak dla wydawcy czy księgarza robi się coraz mniej opłacalny. Rynek zdominowały sieci, książki po dumpingowych cenach pojawiają się nawet w dyskontach spożywczych. Oczywiście najłatwiej byłoby wzruszyć ramionami i powiedzieć: skoro tak, niech padają, coś na ich miejscu wyrośnie. 

Problem w tym, że nie wiemy, co. Na razie widzimy niekontrolowany niczym rozwój sieci, które w dalszej przyszłości mogą doprowadzić do atrofii oferty kulturalnej. Sieci lubią mieć towar jednolity, szybko zbywalny, płacą po długim terminie oczekiwania i często nawet z rocznym opóźnieniem.


Każdy, kto zechce wejść do sieciowej księgarni, może tam zobaczyć palety z aktualnym przebojem literackim nie zawsze najwyższego lotu. Wiadomo, księgarnie sieciowe muszą dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Tu, wbrew głoszonym pięknym hasłom, nie ma sentymentów ani żadnej idei. Ale jeśli chcemy kupić coś, co nie jest aktualnym przebojem, wyszło dawniej niż dwa tygodnie temu, a autor nie jest mocno promowany przez swoje wydawnictwo, narażamy się na próżny trud. Lepiej książkę zamówić i uzbroić się w cierpliwość. 

Przyglądając się rozwiązaniom przyjętym w innych krajach widać wyraźnie, że książka jako towar wymaga ochrony. 

Przykro, że nasze władze tak zupełnie nie liczą się z potrzebą rozwoju społeczeństwa, lekceważąc tę spajającą je siłę, jaką jest książka i dyskurs społeczny. Przykro, że nawet organizacje, jak chociażby Klub Jagielloński upierają się przy rynkowej wizji ksiązki.  

Od ćwierćwiecza polska książka musi walczyć na wolnym rynku bez żadnego instytucjonalnego wsparcia, jakie za niezbędne uznali chociażby o wiele bogatsi od nas Niemcy, Francuzi czy  niedawno Włosi. 

Nie ulegało dla nich kwestii, że jednolita cena książki obowiązująca przez jeden rok od daty wydania nie tylko nie niszczy konkurencji, ale działa na nią zbawiennie. Mała księgarnia w niewielkim mieście jest często oknem na świat dla tamtejszej publiczności czytającej. Co z tego, skoro jej właściciel dostaje z hurtowni bestseller dwa tygodnie po premierze w sieci i na dodatek nie może zaproponować ceny, którą wynegocjowała sieć?

Skutkiem takiego stanu rzeczy zamykane są jedna po drugiej małe księgarnie, a i sieci ledwie zipią, musząc spełniać wyśrubowane wymagania kupujących, by w cenie dwóch książek oferować trzy.

Jak to się przekłada na ceny? Wiedząc z góry, że czytelnik zechce, ba! wręcz zażąda niższej ceny, wydawcy tak ustalają cenę, aby sprzedając produkt detalista miał z czego zrobić upust. Rezultatem są rosnące ceny książek. 

Nie ma się co dziwić wydawcom, że szukają oszczędności, a te polegają na koniunkturalizmie wydawniczym, powielaniu schematów fabularnych (setna twarz Greya i trzydziesty piąty zmierzch), do bólu sformatowanych okładkach, obcinaniu kosztów promocji i zmniejszaniu kosztów redakcji. 

Coraz częściej z powodu oszczędności książka to produkt książkopodobny, bo niewielu wydawców stać na eksperymenty.

Branża walczy o ustawę o książce od 2007 roku. Strategiczny cel to obrona przed homogenizacją literatury, ochrona księgarń, gdzie czytelnik najczęściej dowiaduje się o nowościach i uzyskuje fachową poradę, a także stworzenie przewidywalnych ram prawnych, w których będą mogli działać wydawcy, księgarze i autorzy. 

Nie możemy tego zagwarantować, ale doświadczenia krajów, które wprowadziły tego typu ustawę przekonują, że w dłuższej perspektywie unormowany, stabilny rynek powoduje obniżkę cen.

W celu rozpropagowania konieczności uchwalenia ustawy kilka stowarzyszeń zrzeszających ludzi książki stworzyło projekt "Ustawy o książce" i poszukuje społecznego poparcia dla tej idei. 

Klikając w link:


możecie przeczytać apel środowiska i ludzi, którym nieobojętny jest los polskiej myśli wyrażanej przez książkę. Dołączając do niego dacie wyraz troski o polskie słowo, najwartościowszy sposób porozumiewania się Polaków.

Liczymy na Was! 

Osoby zainteresowane projektem i jego prawno-ekonomiczną obudową znajdą więcej informacji na stronie Polskiej Izby Książki:


Zamieszczone wykresy nie są mojego autorstwa.

Rzekłam.

sobota, 1 listopada 2014

"Kalendarze" - fragment

Tego roku w dzień Wszystkich Świętych na cmentarz dziewczynka szła tylko z tatą. Mama i maleńka Urszulka zostały w domu. Dziewczynka czuła dumę, kiedy wyjmowała z siatki znicz i podawała go tacie, aby zapalił na grobie babci, której nigdy nie poznała. Zgodnie z jej życzeniem, Czesławę Gutowską pochowano na samym końcu cmentarza. Ze wzniesienia widać tu na prawo fragment parku, rozlewisko rzeki Srebrnej, z nieodległym Zespołem Szkół Budowlanych i niby grecką kolumnadą. Z lewej strony ponad murem cmentarnym wznoszą się zabudowania fabryczne, a z tyłu rozciąga nierówny teren dawnej żwirowni.

Szli tam i szli, mijając kobiety ubrane w futra oraz mężczyzn w jesionkach z futrzanymi kołnierzami lub pelisach i koniecznie w kapeluszach. Tego dnia wszyscy wyjmowali z szaf świąteczne, pachnące naftaliną, zimowe okrycia. Na co dzień nie widywała ludzi tak elegancko ubranych. Często nosili nicowane płaszcze, uszyte z koca kurtki czy watowane kufajki, wyraźnie oddzielając dzień powszedni od niedzieli i święta.    

Dzieci również ubierało się w futerka lub haftowane ciężkie kożuszki. Ona właśnie miała na sobie taki wyszywany kolorowym kordonkiem kożuszek z baranka. Zapinany na plecione skórzane guziki był z jednego powodu niezwykle atrakcyjny. Pętelka pierwszego od góry, rzadko zapinanego guzika, sterczała tuż przy ustach i dziewczynka nabrała znienawidzonego przez matkę zwyczaju żucia owej pętelki. Co w niej było takiego smacznego?! Matka się denerwowała, dziewczynka żuła pętelkę skrycie, kiedy do przedszkola odprowadzał ją brat cioteczny, Władek, lub odbierał tata i szli sobie wolno, a ona mogła wspinać się po wszystkich schodkach i zbiegać z nich ze śmiechem. 

Ale najsmaczniejsza była pętelka podczas jazdy sankami, kiedy ciągnący za sznur, odwrócony do niej plecami, nie dostrzegał grzechu dziewczynki, a i ona sama również o nim zapominała, gryząc zapamiętale zapleciony w warkocz rzemyk i niczym księżniczka ze swej karety śląc dumne spojrzenia mijanym przechodniom.

Przeciskając się przez zmierzający ku cmentarzowi tłum, tata nie zwracał na nią uwagi. Wypatrywał znajomych, szukał przejścia, trzymając ją mocno za rękę. Obydwoje, nie umawiając się, zdjęli rękawiczki. Dziewczynka wełniane, połączone sznurkiem i zwisające z obu rękawów, tata – skórzane, bo zawsze mu było gorąco. Ten dotyk, czasem lekkie uściśnięcie, wystarczał, aby czuła się spokojna i szczęśliwa.


Na cmentarz chodziło się w zasadzie tylko raz do roku, we Wszystkich Świętych. Tego dnia od ulicy Budowlanej aż do samej bramy ciągnęły się tymczasowe kramy ze zniczami, kwiatami, cukrową watą, różnymi odpustowymi świecidełkami. Już za dnia cmentarz, wyglądał odświętnie, przepiękne doniczkowe chryzantemy lub sztuczne kwiaty z kolorowych bibułek, a także zielone gałązki, jak okiem sięgnąć rozlewały się w kolorowe plamy. Jednak dopiero wieczorem robił naprawdę wielkie wrażenie. Widoczna z daleka pomarańczowa łuna zawisła nad grobami, wżerając się w granatowe niebo. 

Z górki przy grobie babci, dziewczynka widziała morze maleńkich ogników, pełgających w podmuchach wiatru. Żyli jeszcze wtedy dziadek Władysław, ciotka Halina i jej mąż, wujek Władek, stryjek Grzesiek, stryjek Poldek, ciotka Janina, oboje dziadkowie Tokarscy, sąsiedzi z Warszawskiej, Marek był młodym chłopakiem i nie wiedział, że kiedyś, po rozwodzie, przyjdzie mu dzielić wspólny grób z byłą żoną Lucyną. Żyli jeszcze Lidzia i Władek, dwoje zmarłych w ostatnich miesiącach…

sobota, 18 października 2014

Wieśniactwo jako kategoria umysłowa

Skąd w ludziach bierze się małość, zawiść, egoizm, przesadne poczucie własnej wartości, brak szacunku dla ludzi i empatii wobec zwierząt?

Kiedyś pewne zachowania nazwano wieśniackimi - ujawniała się w tym nieuprawniona pycha mieszkańców miasta, często nie posiadających kindersztuby i czerpiących poczucie wyższości jedynie z lokalizacji własnego domu. To błąd. Widzimy na co dzień, że wieśniactwo nawet w stolicy ma się dobrze. Ba! Coraz lepiej! Rozmnaża się, infekuje wciąż nowe pokolenia i grupy społeczne, nie ma komu z nim walczyć i można tylko załamywać ręce w bezsilności.

Na czym polega ten socjologiczny fenomen? 

Według mnie na połączeniu braku solidnego wychowania z całkowitym brakiem skromności oraz szacunku dla drugiego człowieka. Wieśniak jest głośny, rechotliwy, ograniczony. Kiedyś mówiło się o nim: cham.

Chociaż oczywiście możliwe jest też, że wieśniak jest wieśniakiem, bo go wychowano, aby był roszczeniowy, leniwy, przekonany o własnej wyższości.

Wieśniak uważa, że świat został stworzony, aby się jemu podporządkować, aby on mógł go używać do swoich egoistycznych celów. Jest odurzony sobą i zaprzątnięty tylko tym, co dotyczy jego osobiście. Zamknięty i obojętny wobec innych, niechętny jakimkolwiek celom społecznym lub akcjom humanitarnym, gardzący prawem, słowem pisanym i pożytkom oraz radościom wynikającym z lektury. Chyba, że jest to lektura Pudelka. Wtedy czyta zawzięcie i komentuje bezlitośnie. 

W Internecie aktywny ponad miarę, w życiu codziennym ograniczony i roszczeniowy. Bez aspiracji, kultura to dla niego terra incognita. No, może z wyjątkiem telewizji. Znajdzie czas na talent shows, kabarety oraz transmisje sportowe. 

Wykształcenie zdobywa wieśniak po to, aby mieć pretensje w kwestiach finansowych, bo przedmiot, który zgłębia jest mu całkowicie obojętny. Pracy magisterskiej nie napisał, bo i po co, skoro można ją kupić? On i tak wie wszystko lepiej. 

Jeśli zdarzy mu się zarabiać pieniądze, jest ostentacyjny i bez gustu.

Pluje na ulicy, wyrzuca śmieci gdzie popadnie, łamie prawo oraz dobre obyczaje. Męczy zwierzęta, używając je bezlitośnie do swych celów (zarobkowych albo reprezentacyjnych). 

Zrzesza się jedynie w celach rozrywkowych, samemu wszak nie da się wysączyć czteropaka. 

Wańkowicz nazywał ten zespół cech kundlizmem. Myślę, że kundle miałyby prawo poczuć się obrażone.   

Dixi.

piątek, 3 października 2014

Pełno nas, a jakoby nikogo nie było, czyli literatura kobieca w Polsce

W miniony weekend odbyła się w Siedlcach trzecia edycja Festiwalu Literatury Kobiecej "Pióro i Pazur". Jego założenie to promocja literatury pisanej przez kobiety dla kobiet. Wstępnej selekcji dokonują najaktywniejsze czytelniczki siedleckiej Miejskiej Biblioteki Publicznej. To one podjęły się heroicznego zadania przeczytania osiemdziesięciu nadesłanych na konkurs książek wydanych w 2013 roku. Dopiero wybrane przez nie pozycje czyta profesjonalne jury, w którego skład wchodzi krytyczka literatury, dziennikarki oraz blogerka. Najlepsze powieści oceniane są w dwóch kategoriach: "Pióra" i "Pazura". Do nagrody głównej nominuje się po pięć z każdej kategorii.


Zdjęcie grupowe po zakończeniu festiwalu.

Festiwal został powołany po to, aby promować dobrą literaturę kobiecą, ponieważ pomimo, że jest to literatura czytana i kupowana, wstydliwie przemilczają jej obecność niemal wszystkie media, podczas gdy nie czują się w obowiązku milczeć o kryminałach, powieściach sensacyjnych, fantasy czy komiksach. Co więcej, powieści kryminalnej udało się ostatnio wejść na salony i nikt już nie musi czytać jej w toalecie.

Organizatorzy wysłali liczne zaproszenia, ale niemal nikt z tak zwanych mediów mainstreamowych (poza Radiem RDC), w tym z czytanych głównie przez kobiety tygodników i miesięczników (poza Polityką i Elle) festiwalu nie zaszczycił. Być może festiwal nie wrósł jeszcze w kalendarz imprez kulturalnych, może wrzesień jest mocno dociążony. Szukam usprawiedliwień i nie bardzo znajduję. Wszak to te same czytelniczki, do których staramy się wspólnie dotrzeć!

Podobnie, choć wydaje się to nie tylko dziwne, ale wręcz szokujące, zachowuje się Instytut Książki, którego strona odnotowuje co prawda autorki-kobiety, ale jedynie z pewnego wąskiego kręgu, który przez krytyków uznany został za literaturę wysoką. Nas tam po prostu nie ma. 

Przemilczając istnienie tak licznej grupy autorek, dyskredytuje się równocześnie istnienie ich czytelniczek. Czy możemy sobie na to pozwolić w kraju, którego obywatele z nieczytania uczynili swą naczelną zasadę? Nie czytają już nie tylko robotnicy i chłopi, nie czytają absolwenci liceów, studenci, lekarze, architekci, nauczyciele, urzędnicy i prawnicy. Polska elita nie czyta! W domach nie ma książek! Oglądając projekty wnętrz, niemal nigdy nie widać tam miejsca na bibliotekę!

Oczywiście łatwo wydymać wargi pisząc o kobietach-autorkach. Dla wielu jest to synonim złej literatury. Jednak nie trzeba wcale być krytykiem, wystarczy czytać nieco więcej niż średnia, aby zauważyć, że nie ma jednej dobrej literatury. Literatur jest wiele, niemal tyle, ilu czytelników. Wisława Szymborska oglądała w telewizji "Niewolnicę Isaurę", czy to umniejszyło jej wartość, jako czytelnika?

Zastanówmy się więc, czy rozczytywania społeczeństwa nie należałoby zacząć od popularyzowania literatury środka, w tym powieści obyczajowej? Świetnie sobie poradzono z tym w sporcie. Nikt nie wystawia do wspólnych zawodów siatkarzy, koszykarzy i piłkarzy uprawiających piłkę nożną. To różne ligi. Różne ligi mogą też istnieć w literaturze. Co więcej, one już istnieją! 

Mówi się, że literatura dzieli się na czytaną i nagradzaną. 

Nie ma się co obrażać, kto inny sięga po klasykę i pisarza niszowego, kto inny po pisarza czy pisarkę literatury środka. Ważne, żeby czytali, bo daje nam to nadzieję, że jako społeczeństwo będziemy się rozwijać.   

Jako pisarki nie skarżymy się na swój los, bo mamy wiele świadectw zainteresowania. Nasze powieści kupuje się do bibliotek, na nasze wieczory autorskie przychodzą czytelniczki. 

Po co więc ten cały raban? 

Wiadomo, że nie współczesność, ale historia, nasi przyszli czytelnicy zdecydują, co ma pozostać na półkach, a co pójdzie do kosza. Dzisiejsze oceny są jednak w wielu przypadkach niemiarodajne, skażone uprzedzeniami, kolesiostwem, wyciąganiem wniosków na zasadzie pars pro toto.  

Festiwal wymyśliła zaprzyjaźniona grupa pisarek, a realizuje go heroicznie pisarka i dziennikarka, a teraz można już powiedzieć, że również działaczka społeczna, Mariola Zaczyńska. Ma skromne środki, na szczęście wspiera ją rodzima redakcja Tygodnika Siedleckiego oraz Urząd Miejski w Siedlcach i coraz liczniejsza grupa sponsorów.

Warto, by decydenci od promocji książki zauważyli i wsparli te działania, warto, aby włączyły się w nie inne biblioteki miejskie Mazowsza i Podlasia. Warto zobaczyć rozwijającą się coraz bardziej akcję, która wciąga do rozmaitych działań wielu mieszkańców miasta pokazując, że książka jako produkt kultury wciąż ma potencjał. Warto wesprzeć siłę kobiet, które w ten sposób próbują naprawić świat. 

Rzekłam.


wtorek, 30 września 2014

Historia prawdziwa, czyli jak się wypromować

Okazuje się, że polskie życie literackie, takie grzeczne i ugłaskane, ma swój ciemny, grzeszny i nieprzewidywalny nurt, który właśnie wypłynął na szerokie wody. Młody pisarz trzyma się spódnicy starszej koleżanki, wchodzi w orbitę jej wpływów, podczas swych wizyt w Warszawie nocuje w jej domu, ląduje w jej łóżku, pożycza pieniądze. 

Dzięki pieniądzom sprawa się ujawnia, albowiem zdesperowana przyjaciółka nie może się doprosić zwrotu długu, publicznie oskarża więc młodego pisarza o nierzetelność. Ten w odwecie oddaje pieniądze, ale opisuje, jak był molestowany seksualnie przez starszą od siebie kobietę, uzależniony od jej wpływów (te noclegi! te możliwości promocyjne! te znajomości!). Zmuszony do spania w jednym łóżku (bo wygodniejsze), obmacywany i co tam jeszcze, znosił to nie bez trudu, albowiem jest gejem.    

Warszawka się zatrzęsła. Wreszcie mamy o czym mówić, a pisarze weszli do pierwszej ligi medialnej udowadniając, że potrafią boksować niczym celebryci. Młody autor liczył na Nike, a tu mu zarzucono, że jest w związku z sekretarzem tej nagrody. Gdyby był w związku hetero, z pewnością ktoś mógłby go posądzić o sprzyjanie losowi. Ale w tym przypadku związek ewentualnego aspirowania do nagrody z funkcją sprawowaną przez partnera oczywiście nie zachodzi.

Co za cudowna opowieść! Całkiem jak z Szekspira!

Wreszcie życie to nie tylko choroba alkoholowa jednego pisarza i starzenie się drugiego. To, że któryś tam jest miłośnikiem spódniczek, wszyscy potraktują jako okoliczność łagodzącą. Już nie możemy się chwalić nowotworem i zbudowaniem domu. Nie wystarczy zajrzeć do notesu czy obrazić się na stolicę i wyjechać na prowincję. To wszystko jałowe bzdury.

Zostaliśmy oto nasyceni pełnokrwistym dramatem, splątanym niczym akcja kryminału. I tak powinno być! Przy takiej historii zblaknie każda fabuła. Młody autor został zręcznie wypromowany. Wszyscy załamują ręce, ale komentują, cmokają i puszczają dalej tę żenującą historię. 

I dopiero teraz masy zaczną rozpoznawać znane jedynie elitom nazwisko. Już nie Krauze będzie od długu. Już nie Myśliwski będzie najpoważniejszym kandydatem do Nike. 

Cel został osiągnięty. Rozpoznawalność wzrośnie. Źle czy dobrze, byle nazwiska nie pomylili.  

Dixi

sobota, 20 września 2014

Imperializm językowy, czyli słowa zjadają słowa

Piszę to z żalem i coraz bardziej gasnącą nadzieją, na każdym bowiem kroku zauważam ten zaborczy imperializm wyrazu "jak", który pleni się niczym chwast tam, gdzie powinien i gdzie zupełnie nie pasuje. 

Błędy robią już nauczyciele, językoznawcy i pisarze. Żal mi słów, które wkrótce "jak" wyruguje z języka polskiego, chociaż nie powinno, bo znaczenie, jakim je zastępuje, pozbawione jest sensu. 

Żal mi "jeżeli", "odkąd", "skoro", "jeśli" i "kiedy", których jedynym grzechem jest długość. "Jeżeli" ma aż trzy sylaby, "odkąd", "skoro", "jeśli" i "kiedy" po dwie. To cała ich wina. 

Tak w mowie, jak i w piśmie, jesteśmy rasistami. Ktoś powiedziałby, że dążymy do maksymalnej ekonomiczności. "Mówiąc mniej, powiedz więcej", ale tracimy przy tym elegancję, tracimy finezję, tracimy urok języka. 

Co bowiem znaczy: 

"Jak ktoś jest, że tak powiem chamem w rzeczywistości pozasieciowej, to i w postach taki będzie." - mówi w dyskusji z innymi profesorami językoznawca Andrzej Markowski ("Bralczyk, Miodek, Markowski w rozmowie z Jerzym Sosnowskim, Wyd. Agora SA, s. 10).  
Panie profesorze, czy tu przypadkiem nie powinno zostać użyte "jeśli" jako słowo podkreślające warunkowość sytuacji?  

"... zawsze, jak przyjdziesz, będziesz przyjęty tak, jakbyś nigdy nie odchodził" - mówi w wywiadzie nauczyciel geografii ( Chciałbym porwać państwa dzieci - treść pod linkiem).
Czy tu nie chodzi o słowo "kiedy"? "Zawsze kiedy przyjdziesz, będziesz przyjęty..."

Wreszcie nóż w piersi wbija mi pisarz, Andrzej Stasiuk:
"Jak się próbuje odzyskać pozycję mocarstwa światowego, to się wchodzi do obcego kraju i go anektuje." - (Breżniew i miłość - treść pod linkiem)
Czy pisarzowi nie chodziło przypadkiem o słowo "jeżeli"? 


Zapewne tak. Domyślamy się, o co chodzi, mimo że słowo użyte jest nielogicznie. Żadnego z tych przykładów nie znajdziecie w Małym Słowniku Języka Polskiego pod redakcją Stanisława Skorupki z 1969 roku. Natomiast Wielki Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN z 2012 roku, którego redaktorem jest wzmiankowany wyżej Andrzej Markowski, ku mojej rozpaczy dopuszcza jednak takie użycie! Widać, że prędzej czy później językoznawcy zawsze ulegają silniejszemu, czyli niechlujnym użytkownikom języka.

Tymczasem "jak" ma swoje pierwotne znaczenie ("Jak ładnie dziś wyglądasz!", "Opowiedział, jak to przebiegało") i całkiem spory zakres językowego istnienia. Jednak ciągle mu mało! Wwierca się w nasze wypowiedzi, zabiera miejsce innym, bardziej odpowiednim słowom.

Dbając o elegancję naszych wypowiedzi, nie posługujmy się wyłącznie potocznym "jak" występującym w roli spójnika czasu i warunku. Pamiętajmy też o jego pogardzanych poprzednikach: "kiedy", "jeśli", "jeżeli", "odkąd" i "skoro"!

Rzekłam.

środa, 17 września 2014

Jak wydawcy psują kulturę, czyli czytelnik to łyknie

Od dwunastu lat podczas lektury nie rozstaję się z ołówkiem. Kupiwszy pewien bestseller na dworcu Warszawa Centralna, jeszcze nim wsiadłam do pociągu, wyjęłam z torby ołówek i nie odłożyłam go do końca podróży. 

Przeżyłam wtedy pewnego rodzaju inicjację. Zrozumiałam, że można wydawać złe książki! Ta była bardzo zła. Zła i na dodatek głupia, a wydały ją dwie wielce zasłużone oficyny!

Łuski mi z oczu opadły, bo do tej pory idealizowałam ten biznes. Uważałam, że bycie wydawcą to misja! Że istnieje coś takiego, jak etos wydawcy, uczyłam się przecież o tym w szkole. 

Aż tu dotarło do mnie, że pieniądze nie śmierdzą! I tak, jak producenci artykułów spożywczych psują je nam bez wytchnienia, jak rolnicy nie mają litości stosując chemię, a producenci mięsa faszerują zwierzęta antybiotykami, tak wydawcy nie zawahają się przed wciśnięciem czytelnikowi ładnie zapakowanego, złej jakości towaru, jeśli tylko mają nadzieję, że ten towar się sprzeda. 

Co to znaczy dla poziomu naszego społeczeństwa? Jak to się ma do kultury języka i tak dalej? Cóż, niech się martwi finalny odbiorca, wydawcy już dawno pożegnali się z misją.

Ale o gustach się nie dyskutuje i chociaż wiele można by powiedzieć o obniżającym się poziomie propozycji wydawniczych, nie on jest przedmiotem mej troski. Chodzi mi raczej o poziom polskiego edytorstwa.

Coraz częściej zniechęcam się do wydawców, którzy po prostu psują stare dobre marki, puszczając w publikowanych przez siebie powieściach i książkach popularnonaukowych błędy wołające o pomstę do nieba. Nie, nie odbieram nikomu prawa do błędu, sama robię ich mnóstwo. Jednak wydawca powinien być wobec autora podejrzliwy dla jego i własnego dobra. 

Moja zasada brzmi: "Praca nad tekstem nie kończy się nigdy". Z wdzięcznością przyjmuję i proszę wydawców, aby wprowadzali do kopii tekstu poprawki błędów zauważonych przez czytelników. 

Ale albo to mój szczególny pech, albo jakaś ogólniejsza tendencja, bo lista zauważonych przeze mnie ostatnio w lekturze błędów nie ma końca! Zdarzają się błędy stylistyczne, rzeczowe, tłumacze i redaktorzy popisują się brakiem znajomości epoki bądź realiów opisywanego świata. Nikomu nie chce się sprawdzić, czy mogły się w pociągu spotkać dwie panie, z których jedna wracała "z Wiednia", a druga jechała z Warszawy do Krakowa. Może ta pierwsza "wracała z Wiednia" via Petersburg?

Książki i powieści tłumaczone z angielskiego, kiedy autor mówi o Francji i Francuzach, to dopiero horror! Aż boli, gdy się czyta te głupoty. Dziś na przykład dowiedziałam się, że francuskie travail (praca) znaczy cierpienie!     

Dobrze, ja to wiem i mogłam się najwyżej obruszyć, ale inni czytelnicy mają prawo nie wiedzieć. Nie muszą pamiętać, że wino Cabernet pisze się z "t" na końcu, a nie tak, jak się wymawia, bez "t"! Ma za nich o tym pamiętać autor, redaktor i wydawca. Drobiazg? Nie dla znających francuski!

Chcemy, czy nie, wciąż jesteśmy po uszy zanurzeni w łacinie. Takie "homo sapiens" na przykład. Wszyscy mniej więcej wiedzą, co to znaczy, ale jak to się odmienia? Wali więc tłumacz "homo sapiens robili...", co jest wprowadzaniem w błąd czytelnika, który nie musi znać odmiany. Powinno być "homines sapientes". Stare dobre PRL-owskie liceum uczyło tego w klasach humanistycznych.

Czytelnik nie musi wiedzieć, że belle époque to nie był system polityczny, który zapanował w Europie po Kongresie Wiedeńskim, co sugeruje mu wydawca w poważnie wyglądającej książce historycznej! Ręce opadają. 

Mogłabym cytować i cytować, nie o to jednak chodzi. Przypomina mi się nauczycielka angielskiego, która klasę mojej siostrzenicy uczyła błędnej odmiany, a na zwróconą sobie uwagę, że to chyba nie tak, powiedziała: "Masz rację, ale TERAZ nauczymy się tak!".
Czyli z błędem. 

Trzeba tu przy okazji zauważyć, że wszystkie cytowane błędy znalazłam w książkach wydanych w ostatnich latach. W tych, które wyszły drukiem w minionych czasach, błędów prawie nie ma! 

W wyśmiewanym często PRL-u dodawano bowiem do książek małe karteczki z tytułem "Errata", wykazując ważniejsze błędy odnalezione w druku. Zapomnieliście wydawcy o tym zwyczaju?

Gdzie szukać przyczyny owego upadku wartości? 

Moim zdaniem w pogoni za zyskiem. Wydawcy coraz częściej zlecają pracę redakcyjną na zewnątrz, jakimś firmom specjalizującym się w pośredniczeniu między nimi a szukającymi pracy absolwentami, przyjmują młodych ludzi na bezpłatne praktyki, podczas których chyba ci praktykanci wykonują prace wysoko wykwalifikowanych redaktorów, bo czymże innym tłumaczyć te wszystkie potknięcia?! Brak obycia, kultury, znajomości podstaw języków, tego wszystkiego brakuje. Ba! Brakuje też znajomości ortografii polskiej!

A może winę ponosi demokratyczny dostęp do sieci i przyzwolenie (a jak nie przyzwolić?) na pleniące się w Internecie błędy, które zabijają tworzoną przez wieki kulturę wysoką?

Nie przestaję zatem kupować, ale zaczynam się bać, biorąc do ręki kolejną książkę. Teraz nikt już nie dodaje do książek karteczki z erratą. Po co? Ludożerka i tak kupi! 

Ale jak polecać znajomym książkę z błędami?! A wiemy przecież, że maketing szeptany to najsilniejszy element promocji książki. Nic nie zastąpi polecenia innego czytelnika! 

Oczywiście, czytuję też pozycje, w których nie ma lub prawie nie ma błędów, takie na szczęście wciąż się jeszcze zdarzają. Zbyt wiele jest jednak takich, przy których ołówek aż prosi się o korektę.

I zauważcie, że poza pierwszym akapitem, nie powiedziałam nic ani o treści, ani o okładkach, którym należy się osobna notka!

Szanowni wydawcy, nie doceniając poziomu czytelników, podcinacie gałąź, na której siedzicie.  Jeśli już całkiem zepsujecie sobie markę, kto będzie kupował Wasze produkty?! Nie wystarczy ładna okładka i chwytliwy tytuł, nie wystarczy redaktor z łapanki. Jeden źle zrobiony produkt potrafi skutecznie zniechęcić do wydawnictwa. Pomyślcie o tym przed szczytem sezonu.

Dixi.    

wtorek, 2 września 2014

Wszystko się zmienia, czyli wszystko już było

Ktoś kiedyś powiedział, że wszystko się zmienia, aby świat pozostał taki sam. 

Można by sądzić, że to, co nam funduje współczesna technika: dostępność komunikacji, multiplikowanie przekazu słownego oraz obrazu, wszystko, co tak bardzo odmieniło świat w ciągu ostatniego dziesięciolecia, że doświadczamy tego po raz pierwszy w dziejach. Nie sposób się z takim twierdzeniem nie zgodzić. 

Jednocześnie jednak użytek, jaki robimy z tych wszystkich gadżetów, każe widzieć nasze czasy jako czyste powielenie tego, co już się człowiekowi przydarzało, aczkolwiek na mniejszą skalę i tylko wybranym.

Czym są portale społecznościowe, jeżeli nie dawnymi salonami, gdzie ludzie spotykali się, aby być ze sobą i przy okazji wymieniać myśli? Aby popisywać się strojami, opowieściami o swych podbojach i w gronie znajomych zyskiwać pozycję towarzyską? 

Czym są owe słodkie focie, "selfies", którymi katujemy bliźnich, jeśli nie dawnymi portretami, wieszanymi w salonach celem obudzenia zazdrości zaproszonych?

I wtedy, ponad sto lat temu, i dziś, nie brak błahych komunikatów, i wtedy, i dziś nie brakuje kiepskich portretów. 

Problem polega na tym, że owa kiepskość, miałkość, bylejakość, ograniczała się ówcześnie do wąskiego grona osób. I chociaż był to być może "cały Paryż", który wtedy uznawano niemal za cały świat, komunikat nie hulał po bezkresie, gdzie każdy mógł go wielokrotnie usłyszeć, zobaczyć, wyśmiać. Powtarzano plotkę, ta jednak zasadniczo różniła się od oryginalnego zdarzenia i choć trafiały się z powodu plotek samobójstwa, jednakowoż litościwa zasłona milczenia opadała w końcu na ośmieszonego nieszczęśnika, jeśli zdołał przeżyć towarzyską porażkę, pozwalając mu złapać dłuższy oddech. 

Dziś internet jest najbardziej demokratycznym salonem. Nikt nie rozsyła tu zaproszeń (ach tak, są wszak zaproszenia na Facebooku!), możemy wejść i rozpocząć multiplikowanie swych dokonań, wrzucać focie z wakacji, z pracy, chwalić się dziećmi, psami, grillem na balkonie.  

Dostępność komunikowania odebrała nam rozum, który zamilkł i nie każe już trzymać swego życia osobistego w tajemnicy, pisać do zamykanej na klucz szuflady, oszczędnie się wypowiadać. Przed osądem bliźniego, niczym na Sądzie Ostatecznym, stajemy nadzy, pokazując wszystko i więcej jeszcze, bo dosłowność to drugie imię naszych czasów. 

Możemy, a nawet wręcz powinniśmy, wpuszczać do sieci komunikaty żenujące, bo to bawi gawiedź i daje na dłuższą metę większą skalę zainteresowania, niż przemyślenia filozofów. 


Zresztą, mój Boże, to nie są czasy do przemyśleń! Przecież nawet jeśli bierzemy do ręki książkę, to nie po to, żeby się zmęczyć! Sztuka ma nas ukoić do snu, a nie z tego snu wyrwać. Zbyt jesteśmy zajęci, zapracowani, zmęczeni pogonią za dobrami. Zresztą, kto zrozumie tych artystów?

A wreszcie w końcu dziś artystą może być każdy, byle nastolatka może mieć blog, w którym będzie publikować swoje utwory. Każdy z nas może robić zdjęcia, instalacje, bo wszyscy jesteśmy artystami. 

Moim młodym czytelniczkom, które czasem przysyłają mi swoje utwory, mówię i bynajmniej nie z zazdrości o ich powodzenie, aby troszkę zaczekały z publikacją, bo to, co dziś wydaje im się fantastycznym wytworem ich nastoletniej myśli, jutro będzie je po prostu śmieszyć, a może nawet zawstydzać? Nie mówię tego dorosłym, bo powinni to wiedzieć sami.

Pisać trzeba i warto, myślę jednak, że szuflada biurka i plik na ekranie komputera zniosą więcej, niż czytelnicy. Dotyczy to nas wszystkich. Mniej komunikatów, mniej zabiegania o towarzyską popularność, więcej pracy nad sobą.

Dixi.   

wtorek, 12 sierpnia 2014

Dzień Pracoholika, czyli nie domyślaj się zbyt wiele

Dziś przypada Dzień Pracoholika, czyli święto każdej kobiety łączącej pracę zawodową z pracą w domu. Ile to zajęć, wiedzą tylko kobiety. Mężczyznom wydaje się, że w posprzątanym mieszkaniu to wiatr wpadający przez uchylone okno odwala całą robotę. 

Wiadomo, rzeczy zrobionych nie widać...

W znakomitej większości nasi panowie żyją szczęśliwym życiem niewiedzącego, obsługiwani najpierw przez matki, potem przez żony i z rzadka nagabywani o pomoc. Na ogół NIE DOMYŚLAJĄ się, że w domu jest codziennie tak wiele rzeczy do zrobienia. Przecież w łazience zawsze są czyste ręczniki, pełna tubka pasty do zębów i mydło. Podchodzą do szafy z ubraniami, jako rzecz oczywistą traktując to, że znajdą tam czyste koszule, skarpety, majtki i spodnie. Nawet jeśli nie dostaną na śniadanie kanapek i kawy, to jednak w lodówce jest masło, wędlina, ser, mleko. 

Zawdzięczając to wszystko wpadającemu przez okno wietrzykowi, mogą ruszyć na ośmiogodzinny podbój świata, z którego wracają krańcowo zmęczeni i historia się powtarza, tylko w odwrotnej kolejności: obiad (kolacja), szafa z ubraniami, łazienka...   

Kiedy od czasu do czasu domagając się pomocy w zapewnieniu bezkolizyjnego funkcjonowania rodziny, któraś z nas rzuci inwektywami w stronę głowy domu, ta odwróci się i z bezbrzeżnym zdumieniem powie: 
- Jeśli chcesz, żebym ci w czymś pomógł, to mi to powiedz...

I tu tkwi sedno! Mamy im mówić, jak działa prawo czystego ręcznika w łazience, jaka siła sprawcza powoduje, że pościel jest czysta, a świeże bułki trafiają do chlebaka! 

Oni nie muszą się zastanawiać, że pościel wypadałoby zmienić, bo znajdują ją w swym łóżku wciąż czystą. Jeśli nie odstawią pustego talerza do zlewu czy zmywarki, ty to zrobisz. Jeśli porzucą buty obok szafy, schowasz je sama, bo po co tyle gadania o drobiazg?...

Mężczyźni nie muszą się dowiadywać, jakie jest prawo czystego stołu, czystej podłogi, czystych okien i kiedy należy to zrobić, aby "nie było widać", że zostało zrobione. Ojej, no może okazując całym sobą zniechęcenie do babskich obowiązków, pomogą w jakiejś jednej czynności, ale TO TY musisz ich do tego zaprosić, bo przecież do dziś, to deszcz mył okna, a wiatr wymiatał kurz i piasek z podłogi. Ty musisz odebrać im czas spędzany przed telewizorem czy ekranem komputera, upokarzającym:
- Może byś mi pomógł... 

Kobiety wytresowano w uważności, od najmłodszych lat wysyłając do sklepu, domagając się pomocy przy praniu, odkurzaniu, gotowaniu, myciu okien, przygotowywaniu świąt. 

Od chłopców wymagano niewiele, czasem nic. Matki wolały same zaprząc się do kierata, niż pilnować chłopców, aby nauczyli się, jak funkcjonuje dom i w tym uczestniczyli.     

I - smutno mi to powiedzieć - ale to kobiety zawdzięczają ów społeczny układ innym kobietom, swoim teściowym, które nie zastanawiając się nad niesprawiedliwością takiego układu stosunków w domu, konserwowały go, pracując ponad siły i nie żądając niczego od swych synów ponad to, by byli szczęśliwi i - trzeba to w końcu również stwierdzić - w znikomym procencie wymagały od swych mężów uczestniczenia w pracach domowych.

Zatem, drogie panie, może już czas wreszcie, abyśmy przestały się domyślać, jakie mogą być życzenia naszych panów? Niech nam komunikują za każdym razem, że nie ma mydła w mydelniczce, pasty do zębów, czystego ręcznika, majtek koszuli, świeżych bułek, obiadu, że śmieci warto by wynieść...

A wtedy my MOŻE coś w tej kwestii spróbujemy zrobić?  

Pomyślcie o tym w Dniu Pracoholika.

Rzekłam.  

niedziela, 27 kwietnia 2014

Kanonizacja, czyli celebrycka nagonka

Tak więc stało się. Pieczątka w legitymacji została przybita i mamy nowego świętego! 

W biografii, choćby i pośmiertnej, Jana Pawła II to wydarzenie, jeszcze jeden krok bliżej Boga. Bliżej już być nie można.

Pytanie, czy w ogóle trzeba? Czy ta cała szopka z kanonizacją była potrzebna? Co ona komu daje? Mówi nam głosem Watykanu to, co od dawna wiedzieliśmy, że Karol Wojtyła był kimś więcej, kimś lepszym, był gigantem w ludzkim ciele i dokonał rzeczy niemal niemożliwej. 

Ale nie mówi nam niczego, czego byśmy wcześniej nie wiedzieli. Wiemy przecież, że był wielkim Polakiem, który dla naszego kraju zrobił więcej niż którykolwiek z prezydentów. Że wsparł przemiany, które nas doprowadziły tu, gdzie dziś jesteśmy. Że dla wielu, zwłaszcza dla młodzieży, był wzorem. 

W sercach licznych Polaków już w dzień swej śmierci Jan Paweł II był świętym. 

Jednak trzeba było uruchomić śmieszną karuzelę "dochodzenia prawdy", aby tę kanonizacyjną pieczątkę przybić. Po co? Żeby się Polacy mogli modlić do świętego, którego szat kiedyś udało im się dotknąć? Którego znali osobiście lub choćby tylko za pośrednictwem telewizji, ale o którym mogliby powiedzieć: "Żyłem w jego czasach"?   

Jednym z dowodów na świętość naszego papieża były cudowne uleczenia. Nie od dziś wiadomo, że przełom w chorobie zależy bardziej od wiary chorego niż od nadzwyczajnych mocy uzdrowiciela. 

Zawstydza mnie to, co w tym dniu robią ludzie rzekomo wierzący. Że pobijają jakieś rekordy polubień na Facebooku, by dać dowód swej wiary i radości z kanonizacji! Zawstydzają mnie obrzydliwe pomniki w każdej niemal wiosce, wkurzają tandetne pamiątki, jak portret papieża na żaglu plastikowej łódki. Ktoś się będzie teraz do tego artefaktu modlił? Martwi mnie ten owczy pęd, chęć, by załapać się do peletonu pokazywania, jak nam na Nim zależy. A wszystko to takie zewnętrzne, sztuczne i tandetne.

Dlaczego odmawiacie Janowi Pawłowi II tego, o co by was, gdyby mógł, z pewnością poprosił? Byście byli lepszymi ludźmi! I nie na pokaz, nie w kościele, w drodze czy wracając ze mszy. Byście i wy dali dowód wiary prawdziwej, nie powierzchownej, nie na pokaz. 

Nie sądzę, aby Jana Pawła II zachwycała ta celebrycka nagonka, jaką mu się po śmierci urządza. Tylko patrzeć, a ktoś zacznie handlować relikwiami związanymi z naszym papieżem!  

Chcecie uczcić pamięć papieża Polaka? Zróbcie coś, co by go ucieszyło! Pochylcie się nad chorym, pomóżcie potrzebującemu, podajcie rękę cierpiącemu w samotności, wybaczcie innym ich winy. Otwórzcie swoje serce na drugiego człowieka. Okażcie dobroć, nie tańczcie w zaklętym korowodzie, z którego nic nie wynika. Wtedy i wy dotkniecie świętości.

I, na Boga, nie lajkujcie już Jana Pawła II! 

Rzekłam.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Kto za młodu nie był socjalistą, czyli kim jestem?

Moje młode lata przypadły w większości na okres realnego socjalizmu. Jak nam się wtedy żyło, wiedzą, którzy to widzieli. Do każdego koszmaru można przywyknąć i dodaje to człowiekowi może nawet trochę szlachetności. Nie należałam do żadnej organizacji społecznej, ani do harcerstwa, ani do ZSMP, czy jak mu tam. Nie byłam też w organizacji studenckiej. Może niezbyt dobrze to teraz wygląda, ale tak realizowałam mój mały bunt przeciwko zastanemu światu. Dom mój był apolityczny, rodzice się nie wychylali, choć tata zapisał się jednak do partii. Legitymację oddał zdaje się po wprowadzeniu stanu wojennego, może trochę wcześniej, wolałabym, żeby to było wcześniej. 

Dlaczego o tym piszę? Przeczytałam bowiem wczoraj w Gazecie Wyborczej tekst "Folwark polski" - wywiad z filozofem Andrzejem Lederem i w paru miejscach chciałabym z tezami tego wywiadu polemizować. 

Zgadzam się, że elity niewiele robią, aby zmieniać, ulepszać i naprawiać Polskę. Skąd się to bierze? Z pogoni za kasą? Też. Ale chyba głównie z braku zainteresowania tym, co dookoła nas. Jeśli coś mnie nie dotyczy, strząsam to z siebie. "Nie mam czasu" - ulubiony slogan ludzi marnujących godziny przed komputerem.

Andrzej Leder mówi o sukcesie, jako o zobowiązaniu. I tu zgoda. Niewielu ludzi, boleśnie niewielu na moim bogatym osiedlu, chce coś dla tego osiedla zrobić. A robiliby wszak nie dla innych, tylko dla siebie! Nie spacerują po jego ulicach. Wjeżdżają do garażu i wyjeżdżają z niego, lekceważąc sąsiadów, nie chcąc ich nawet poznać. Najlepszym tego wyrazem są wysokie, szczelne płoty, które odgradzają ich od innych. 

Moje osiedle? Ja tu tylko mieszkam...

Chciałabym coś robić poza pracą zawodową. Na własny rachunek zbieram śmieci z ulic. Nie widziałam nigdy, żeby jeszcze ktoś schylił się po upuszczoną przypadkiem przez przechodnia butelkę, papier czy opakowanie po batonie. Wiem, że jeden (sic!) sąsiad sprząta po swoim psie.     

Nie bierzemy za nasz kraj, miasto, osiedle żadnej odpowiedzialności. Co za płotem, to nie moje, a liczy się tylko moje. 

Andrzej Leder twierdzi, że dopiero w latach 1939-1956 dobito w Polsce feudalizm i z tym się jeszcze zgadzam, jednak bzdurą jest twierdzenie, że każda rodzina została umoczona przez nadciągający nowy ustrój. Nie ma takich badań, natomiast każdy zna rodziny, które wiele w wyniku zmiany ustrojowej straciły. 

Owszem, przyznaję, gdyby nie ta zmiana, moja matka może nie zostałaby nauczycielką, tylko pasła gęsi na ubogim rodzicielskim gruncie. Ale ten grunt, marne dwa hektary w dwóch cienkich wstążeczkach od wsi do lasu, nie pochodził z reformy rolnej! Nikomu nie został zabrany, należał do jej rodziców przed wojną, a wcześniej do jej dziadka i pradziadka! 

Nie pracowałam nigdy w korporacji, Bóg ustrzegł, nie mogę więc polemizować z tezą, że odtworzyły się tam stosunki szlachcic - chłop. Znam ludzi, którzy się wywyższają i poza korporacjami, nie szanując innych, zarabiających i mogących mniej. To mali ludzie, kto ich wychowywał, chciałoby się zapytać. Bo dziś wielu ludzi z sukcesem pragnęłoby odtworzenia systemu klasowego, który by eliminował z pola ich widzenia niewygodne prawdy. 

Ale to się wynosi z domu! 

Wrażliwość społeczna nie rodzi się w człowieku na pstryknięcie. Żadna wrażliwość nie pojawia się znikąd. Niektórzy jej nigdy nie dostąpią. I co mamy z nimi zrobić? Zatłuc kijem, bo są gruboskórni? Sam Leder boleje: "Nie umiemy się spierać, umiemy się tylko kłócić"... 

Otóż to! Trzeba przyjąć do wiadomości, że nie każdy jest socjalistą. 

Skąd się w ogóle biorą socjaliści? Dążenie do równości ludzi jest mrzonką, bo nigdy równymi nie będą. Nawet jeśli znów wybuchnie rewolucja i zabierzemy bogatym, oddając biednym, to już po tygodniu zaczną się zarysowywać różnice, polegające choćby na tym, że jednym się chce, innym zaś, cóż... nie tak bardzo. 

To zaledwie psychologia, ale nawet na tym poziomie nie jesteśmy równi!

Więc owszem, pod tym względem godzę się, by mnie nazwano świnią. Jestem świnią, która nie wierzy w równość, skoro nawet w przyrodzie jej nie ma, bo większe zwierzęta zjadają mniejsze. Co nie znaczy, że uważam, iż nie należy świata ulepszać. Na razie jednak nie widzę narzędzi ani polityków, którzy mogliby i chcieli to zrobić. 

Świat do tej pory kompleksowo zmieniany był przy pomocy rewolucji, z których nic dobrego nie wynikało. Zabierały jednym, oddawały drugim, a to wszystko kosztem tych, którzy się znaleźli na dole. I nawet jeśli przypadkiem byli beneficjantami zmiany, zawsze i tak potem narzekali, tęskniąc za tym, co było dawniej.   

A gdyby spróbować zmieniać świat lub choćby nasze małe podwórko na drodze ewolucji? Pięknie, choć na niewielką skalę, robią to rozmaite stowarzyszenia i fundacje. Przezwyciężają jakoś brak zaufania społeczeństwa wobec władzy, ten towar tak u nas diabelnie deficytowy... Chwała im! Ale jaki to procent społeczeństwa? Nie pytajcie...

Na koniec wywiadu Andrzej Leder zauważa, że wszyscy jesteśmy winni wobec narodów pracujących za dolara dziennie, bo tanio kupując ubrania produkowane w Azji, utwierdzamy panujący tam wyzysk człowieka przez człowieka. 

Proponuję rozwiązanie: przestańmy kupować przez miesiąc, dwa. Jakoś wytrzymamy, wszyscy mamy w szafach zbyt dużo ubrań. Ale ludzie, którzy zarabiają w tych fabrykach na życie nie dostaną przez miesiąc pensji. Wystarczy, żeby umrzeć z głodu.

Wygląda na to, że  łatwiej być świnią, niż zmieniać świat na lepszy.

Dixi

środa, 19 marca 2014

O kulturze wypowiedzi, czyli bronić można różnie

Na początku niestety wstęp. Co myślę o miejscu pisarza w "łańcuchu pokarmowym książki", jak to kiedyś ujęła Beata Stasińska napisałam tu:


oraz tu:


Komu się nie chce czytać przydługich wywodów powiem, że uważam, iż autor ma takie samo prawo do ryzyka, jak aktor, krawiec czy piekarz. Nikt nas nie powinien dotować z tego prostego powodu, że dziś nie bardzo wiadomo, kto ostanie się na półkach księgarskich za sto lat. Pisanie to taki zawód, który można uprawiać w autobusie czy metrze, w drodze do właściwej pracy czy po powrocie do domu. Wielu lepszych ode mnie tak robiło i robi, ja również. Niski przelew z tytułu tantiem wyprowadził z równowagi jedną z młodych autorek, która się na ten temat wypowiedziała niecenzuralnymi słowami na Facebooku. Tu wywiad z Autorką:  


W światku autorów rozpętało się maleńkie piekło. Młoda autorka została nieco przeciągnięta pod kilem przez kolegów po piórze, którzy moim zdaniem zasadniczo mieli rację, co wyłożyłam wyżej. 

Myślałam, że temat wobec aneksji Krymu dość błahy, bo w końcu niedługo nasze podstawowe problemy mogą być dużo bardziej fundamentalne, umrze śmiercią naturalną. Tymczasem odezwały się feministki, które zaczęły bronić Autorki, wytykając jej krytykom męski szownizm w sposób, na który nie można nie zareagować. 


Papier przyjmie każdą bzdurę i jeśli chce się podeprzeć teorię argumentem, to argument się zawsze znajdzie, choćby zupełnie nieprawdziwy, jak ów o zaproszeniach do bibliotek i sutych za to wynagrodzeniach dotyczących tylko mężczyzn. Ani one takie sute (choć bywają), ani tylko mężczyzn się zaprasza. Tych argumentów jest zresztą wiele, kubeł pomyj był głęboki i świadczy o frustracji Autorki broniącej Pisarki lub też, co bardziej prawdopodobne, złej metodzie, jaką przyjęła, chcąc naprawić świat. 

Czytając ten tekst odkryłam bowiem w sobie głębokie pokłady mizoginizmu. Zastanawiam się, dlaczego kobiety chcą być bardziej wojownicze od mężczyzn? Może na dany przez feministki znak zabijmy  naszych partnerów, sąsiadów i synów, stwórzmy planetę kobiet i od razu świat będzie cudowny?

Jeśli się chce bronić czyichś racji, należy pamiętać, by ludzi myślących podobnie do nich nie zrażać. Tymczasem feministkom wydaje się, że bycie głośną równa się byciu skuteczną. Nic bardziej mylnego.

Dixi. 

czwartek, 13 marca 2014

Bierz, ile chcesz, czyli o kradzieży intelektualnej

Facebook zasugerował mi, że powinnam się zainteresować pewnym profilem. Autorka miała dwa razy więcej fanów ode mnie, myślę sobie, warto się czegoś nauczyć od lepszych, zobaczmy. Był to profil z baśniami terapeutycznymi, przekierowujący na blog autorki. Do każdej baśni dodano stosowną ilustrację. Bez wysiłku zrozumiałam, że autorka nie jest jednocześnie ilustratorką,  a obrazy i zdjęcia zaczerpnęła z bogatych zasobów Google'a. 

Tymczasem ostatni wpis na profilu Fb dotyczył nieuczciwego skopiowania stworzonych przez nią treści! Autorka boleje nad tym, że jej dorobek jest bez jej wiedzy i zgody rozpowszechniany, jako treści cudze, a tym samym praca, jaką włożyła w tworzenie strony, poszła na marne. 

Szczerze współczuję. 

Jednakowoż owa autorka powinna chyba zastanowić się nad tym, co sama robi na blogu i Facebooku? Przejrzałam kilka wpisów i nigdzie ilustracje nie były podpisane! Posługując się cudzymi zdjęciami i ilustracjami jako "cytatami" nie musimy wprawdzie za nie płacić, jednak dobrym obyczajem, stosowanym przez nielicznych, jest podpisywanie treści imieniem i nazwiskiem autora, a przynajmniej podawaniem adresu strony, z której treść skopiowaliśmy. Ideałem byłoby, gdybyśmy uzyskali zgodę autora, ilustratora, fotografa. 

Ideał to jednak nie do zrealizowania. Bo po pierwsze, gdzie ich znaleźć? Nawet w czasach, gdy wszyscy siedzą na Fejsie, niełatwo trafić do twórcy. A co, jeśli nam nie udzieli zgody? Albo zażąda zapłaty?

Tak więc, autorko-bajarko, krytykujesz innych, podczas gdy powinnaś zrewidować swoje postępowanie wobec różnych osób, które też nie muszą być szczęśliwe, że ich praca ozdabia Twoją stronę. Może nie zgadzają się z jej wymową? A może po prostu nie życzą sobie, podobnie, jak Ty sobie nie życzysz, żerowania na ich dorobku?

Najlepiej w takiej sytuacji robić własne rysunki lub zdjęcia. Oczywiście nie będą one tak doskonałe, jak te, które możemy skopiować, sprawa jednak będzie moralnie czysta. A skoro uczy się ludzi właściwego postępowania, powinno się starać samemu być w porządku.   

A teraz wyobraźmy sobie Internet bez kradzionych zdjęć, rysunków, filmów. Udało się komuś? Mnie nie. Przecież bezwzględne kopiowanie z sieci to praktyka codzienna, powszechna. To normalność. 

O ściąganiu mówi się krytycznie, kiedy idzie o młodzież i lekcje, jednak ściągają wszyscy lub niemal wszyscy. Ściągamy muzykę i filmy z sieci, nie widząc nic złego w tym, że autor, reżyser czy muzyk nie dostaje za swą pracę ani grosza, bo ktoś życzliwy wrzucił do sieci jego dorobek. Oburzamy się dopiero, kiedy nas samych to dotknie! W dobie digitalizacji treści ściągają już nawet naukowcy, którzy czasem wręcz ryzykują kariery, nie opatrując cytowanych cudzych treści przypisem! Powszechnie ryzykują magistranci. Nie wiem, czy komukolwiek odebrano tytuł naukowy z powodu plagiatu. Mam nadzieję, że tak.

Dlaczego przymykamy oczy na to sięganie po cudze dobro? Dlaczego nie mamy ani chwili refleksji, że aby je wytworzyć, ktoś musiał włożyć pracę, a ta powinna być nagrodzona? Sądzę, że ma to związek z nagromadzeniem treści w Internecie, wręcz z ich nadmiarem. 

Myślimy: "Kto się zorientuje, jeśli uszczknę coś z tak suto zastawionego stołu? Nie znam tego ilustratora (fotografa, muzyka, autora), a on mnie nie znajdzie, więc po co się wysilać i go szukać? A nawet jeśli mnie znajdzie, nic mi nie zrobi za użycie tego jednego zdjęcia (piosenki, ilustracji, tekstu), najwyżej je wyrzucę". 

I proceder trwa, zataczając coraz szersze kręgi. Nikt go nawet nie nazwał "niską szkodliwością społeczną". Chociaż owszem głośna stała się sprawa trzynastoletniej autorki, która ukradła powieść z bloga studentki, wydaną następnie przez wydawnictwo Bellona. Sprawę znajdziecie pod linkami: wersja Gazety Wybrczej i wersja Autorki bloga. 

Oskarżenia o wydawanie plagiatów padały także pod adresem innych bardzo szacownych oficyn. To godne potępnienia! Wydawnictwa nie mogą zasłaniać się oświadczeniem autora. Jak widać niektórym autorom udało się obłaskawić sumienie, bo czerpanie profitów z cudzej pracy stało się nagminne, dosięgło nawet dzieci! 

Przykładne ukaranie i nagłośnienie sprawy przez media byłoby dobrą lekcją dla spragnionych sławy zdobytej cudzym kosztem.

Liczne treści w Internecie są i zawsze będą darmowe. To tak zwana domena publiczna, nie obejmują jej prawa autorskie. Znajdziemy tu chociażby książki i zdjęcia, do których prawa autorskie wygasły. 

Nie zwalnia nas to jednak z obowiązku ich podpisania!

Ten, kto nigdy nie był twórcą, nie zrozumie najprawdopodobniej trudu stworzenia opowiadania, melodii czy obrazu. Warto się jednak wysilić pomyślawszy, czy chcielibyśmy, aby z naszego otwartego domu ktoś wyniósł, co mu się podoba i sprzedawał to jako swoje na pobliskim bazarku? 

Nie kradnij, byś nie był okradziony. 

Rzekłam. 

poniedziałek, 10 marca 2014

Lekarzu, lecz się sam, czyli medyczna samoobsługa

Coraz więcej moich przyjaciół leczy się u rozmaitych lekarzy medycyny niekonwencjonalnej. Z boku może to wyglądać na jakiś zabobon, z bliska sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. 

Po pierwsze: jak wygląda dziś wizyta u doktora? Najczęściej jest to zrutynizowany obrządek, podczas którego lekarz nawet nie patrzy na pacjenta. "Co dolega?" - pyta. "Wątroba" - słyszy w odpowiedzi, ale przez zakatarzony nos. Wypisuje zatem receptę na wątrobę, bo podczas jednej wizyty leczy się jedno schorzenie, a katar sam przejdzie. Lekarzowi na ogół nie przyjdzie też do głowy zapytać: na co pan (pani) jest jeszcze leczony, jakie pan (pani) przyjmuje lekarstwa? Bo po co? Jeśli nasza karta jest czysta, bo po pomoc poszliśmy do lecznicy prywatnej bez kontraktu z NFZ, nie ma tam słowa, że mamy zjechane nerki, wysoki cholesterol i przyjmujemy hormony. Dla lekarza, który nas przyjmuje to dowód na to, że może wypisać, co mu się podoba.

Lekarze medycyny niekonwencjonalnej też tak czasem postępują, jednak wśród nich, chyba częściej spotyka się ludzi patrzących na człowieka w całości, holistycznie, a nie tylko na jego wątrobę, trzustkę, żołądek, kręgosłup czy katar. 

Mam wrażenie, że medycyna nas porzuciła. Lekarze korzystają ze swojej wiedzy, ale oddają walkowerem to, co stanowiło zawsze o ich wartości dla społeczeństwa - przestają być przewodnikami pacjentów. Wszak trzeba człowiekowi uświadomić, że jego choroba ma jakieś źródła, a nie ograniczać się do wypisania recepty na jakiś tam specyfik, co niejednokrotnie jest aktem poddańczego hołdu wobec firm farmaceutycznych owych lekarzy potajemnie  lub nawet całkiem jawnie sponsorujących. Naszymi przewodnikami są dziś blogerzy i redaktorki piszące o zdrowiu w kobiecych czasopismach oraz na feministycznych portalach.

Lekarze pozostali szamanami. Robią wokół nas pewne obrządki, niczego nie tłumacząc i nie wyjaśniając, czemu te obrządki służą. Czasem mam wrażenie, że do lekarza powinno się chodzić z lekarzem, żeby umiał spojrzeć na prowadzoną kurację i zadać właściwe pytanie. Taki przykład: Podczas wizyty domowej lekarka wypisuje receptę dla chorego dziecka. Z boku stoi wujek dziecka, student weterynarii, który czyta receptę. Kiedy lekarka kończy, pada komentarz: To właściwie nic pani dziecku nie dała... Lekarka ze złością drze receptę i wypisuje inną. 


Przez długi czas byliśmy świadkami strajków lekarzy, którzy protestowali przeciwko złym płacom.  Uważam, że powinni oni godnie zarabiać. Aby wystartować w tym zawodzie, trzeba się solidnie napocić, ten trud musi być zauważony. Do niedawna młodzi lekarze uciekali za granicę, gdzie oferowano im lepsze warunki startu. Państwo polskie płaciło za ich wykształcenie, a potem oddawało za darmo innemu państwu! Niepojęte!

Teraz jednak lekarze nauczyli się już zarabiać i w Polsce. Powstało wiele prywatnych przedsiębiorstw oferujących darmowe, sponsorowane przez NFZ zabiegi, które przeprowadzane są w lepszych warunkach. Pacjenci idą do nowej przychodni i dowiadują się, że owszem, zabieg jest darmowy, ale nieco dopłacając, możemy dostać jeszcze lepszą usługę. I dopłacają, choć nie powinni, bo nauczyli się, że państwowa służba zdrowia jest dla zdrowych, na chorych zaś czekają lekarze w placówkach prywatnych. Lobbing w służbie zdrowia ma się dobrze, a wiele z prywatnych szpitali nie ponosi z tego tytułu konsekwencji. Ale wiadomo, na zdrowiu nie zwykliśmy oszczędzać, życie ma się tylko jedno. To wielki rynek, obracający miliardami złotych, wielkie są tu też możliwości wyłudzania.

Pisałam poniżej o sposobie na "samoleczenie" jednej z państwowo-prywatnych przychodni, gdzie pacjent (ja konkretnie) dostawał w dłoń końcówkę aparatu do fizykoterapii i sam sobie aplikował zabieg. Kilkoro pacjentów nadzorował jeden fizykoterapeuta. Pacjent musiał również przynieść gazę i maść przeciwbólową, zużycie których niewątpliwie owa jednostka dopisywała sobie do rachunku wystawianego NFZ.  Czy ktoś ją o to zapytał? Przecież pacjenci nie pytają, pacjenci się dostosowują do wymagań.

Lekarze mają tak silny samorząd, że trudno poddać stosowaną przez nich terapię w wątpliwość. I nawet, jeśli się to uda, rzadko zapadają wyroki korzystne dla pacjenta. Najczęściej nie dopełnił on wymogów formalnych albo się za bardzo stawia, a powinien skłonić czoło przed szamanem, bo szaman wie lepiej.

Kolejny problem to rynek paraleków. Wydaje mi się, że ten polski fenomen wziął się z niedostatecznego dostępu do usług medycznych. Jak wielu ludzi leczy się na własną rękę! 
Jesteśmy trzecim krajem na świecie (po USA i Francji), jeśli chodzi o spożycie leków przeciwbólowych! Nie ma już dziś bloku reklamowego bez reklamy czegoś na wątrobę, czegoś na gardło, czegoś na ból głowy.

Ludzie aplikują sobie sami te specyfiki, w przekonaniu, że czynią to dla własnego zdrowia. Garściami też łykają witaminy. Zastanawia mnie ten fenomen wrzucania w siebie kilku leków naraz. Skąd przekonanie, że każdy ze składników popłynie tam, gdzie się go oczekuje? Skąd pewność, że poprawią, a nie pogorszą nasz stan zdrowia? 

Takiej pewności nie ma, jednak odległa wizyta u lekarza sponsorowana przez NFZ powoduje, że odczuwamy pokusę, aby wyleczyć się zanim profesjonalista, nie patrząc na nas i nie pytając o naszą pracę, sposób odżywiania oraz tryb życia, wypisze ten sam lub bardzo podobny lek na recepcie.

Lekarze sądzą, że pacjenci są idiotami i można im wszystko wmówić. Wzięłam kiedyś nieskuteczną z punktu widzenia mojej przypadłości, skuteczną jednak dla przychodni (refundacja!) krioterapię. Kiedy lekarka zapytała mnie, czy mi ten sposób leczenia pomógł, odpowiedziałam: Nie. Co wpisała w kartę? Nie wierzyłam własnym oczom! Wpisała: Poprawa! Po czym zaaplikowała inną terapię. 

Cóż więc się dziwić, że zanim doczekamy się swojej kolejki w ogonku, ciągnącym się stąd aż do stycznia, próbujemy leczyć się na własną rękę, korzystając z doświadczeń medycyny ludowej i podpowiedzi doktora Google'a? 

Dziwi mnie tylko, że nie zmniejsza to tłoku w przychodniach.

Dixi.