czwartek, 20 stycznia 2011

Zachwaszczony ogród

Kiedy zajęta byłam ratowaniem pekińczyka, na Facebooku tłumy podpisywały petycję do Prezydenta RP w sprawie zaostrzenia kar dla osób maltretujących zwierzęta. Podesłano ją i mnie, przeczytałam, owszem, nie podpisałam jednak.

Nie znaczy to jeszcze, że zgadzam się na maltretowanie zwierząt. Mam nadzieję, że przygoda z pekińczykiem będzie moim alibi.

Po pierwsze, kiedy dowiaduję się, że ktoś zachwuje się nieludzko, zadaję sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje i gdzie są jego rodzice?
W czasach mojego dzieciństwa w bloku, w którym mieszkaliśmy, lata całe wisiała nie ruszana przez żadnych wandali kartka: "Za szkody wyrządzone przez dzieci odpowiedzialni są rodzice".

Wtedy rozumiałam to dosłownie: jeśli dziecko zbije szybę, podczas gry w piłkę, rodzic za tę szybę musi zapłacić.
Teraz rozumiem to inaczej: to rodzice odpowiadają za to, jakim człowiekiem jest ich dziecko.

Oczywiście wpływ na nasze dzieci mamy ograniczony, są jeszcze bowiem szkoła, podwórko i tak zwane "grupy wsparcia", gdzie dziecko, niejednokrotnie wbrew woli rodziców znajduje to, czego nie ma w domu - potwierdzenie, że jest fajne.

Człowiek się jednak sam nie wychowa, to dom wpaja mu zasady i fakt, że nie umiem zostawić na ulicy kupy po moich psach też zawdzięczam moim rodzicom, którzy nie wiedzą nawet, że to robię.

Kim więc byli rodzice tych nieszczęśników, którzy zabijają swoje zwierzęta, znęcają się nad nimi?
Czy traktowali swoje dzieci w ten sam sposób? Pewnie tak.
Powinnam umieć to zrozumieć, a jednak wciąż mnie zdumiewa, jak bardzo ludzie, w spokojnych i dość zamożnych czasach, w których żyjemy, potrafią być zdegenerowani.

Co czuje taki ktoś, znęcając się nad bezbronnym zwierzęciem? Czy oddaje wreszcie światu cały doznany w dzieciństwie ból?
Może to właśnie jest rodzaj rekompensaty?
Może jakiś psycholog spróbowałby wyjaśnić?

Tymczasem jeszcze: dlaczego nie sygnowałam apelu. Otóż dla mnie treść i forma to jedno.
Jeśli ktoś chce pisać do Prezydenta RP, powinien zdobyć się na minimum elegancji. Gdyby szedł na audiencję, nie zostałby wpuszczony w brudnej odzieży, jeśli pisze petycję bez polskich znaków, z błędami ortograficznymi, interpunkcyjnymi i stylistycznymi, to nie tylko obraża głowę państwa (na miejscu sekretarzy nie przyjęłabym takiego pisma do protokołu), ale również obraża nas, wszystkich Polaków.

Dlatego, wielka prośba - szanujmy nasz język, my wszyscy z niego! Czytajmy, cośmy napisali, wątpliwości wyjaśniajmy ze slownikiem, najlepszą bowiem myśl można zepsuć pisząc ją niechlujnie.

Rzekłam.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Dziś 17 stycznia

Mam nadzieję, że niewiele osób pamięta tę datę naszej historii. Jako uczennica PRL-owskich szkół musiałam tego dnia wysłuchiwać obowiązkowych apeli i akademii na cześć wspaniałej armii radzieckiej, która wyzwoliła stolicę spod niemieckiej okupacji .

Nikt nam oczywiście nie powiedział, że wyzwoliła kupę gruzów, gdzie ukrywała się garstka robinsonów, którym wystarczyło odwagi, by nie opuścić miasta po powstaniu. Tych, co wytrwali mimo zaplanowanego z niemiecką precyzją wyburzania.

Oczywiście mówiono nam, że Niemcy zrównali miasto z ziemią, nikt się jednak nie zająknął, że Rosjanie wraz z podporządkowaną sobie armią polską patrzyli z drugiej strony Wisły na dramat powstania.

Nie do mnie należy rozstrzyganie zasadności jego wybuchu. Jednak kiedy teraz wiem to, co wiem, zastanawiam się nad postawą nauczycieli historii, którzy bez mrugnięcia okiem uczyli nas jej zafałszowanej wersji. Byli oczywiście tacy, którzy spiskowali z młodzieżą, nie bojąc się jej uświadamiać.

Nie miałam szczęścia trafić na takich pedagogów. Do matury uczyli mnie tak, jak było napisane w podręczniku.

Dziś nie zauważyłam żadnej wzmianki o 17 stycznia w gazetach, nie usłyszałam w radio.

Czy ci, którzy wyzwolili gruzy Warszawy, nie zasłużyli na naszą pamięć? Wręcz przeciwnie, zasłużyli, bo wielka polityka toczyła się ponad ich głowani, a wielu z nich przeżywało osobisty dramat, nie mogąc pomóc walczącej stolicy. Byli przecież i tacy, którzy rzucając się w nurt Wisły latem i jesienią, próbowali na własną rękę dopłynąć na lewy brzeg.

A potem, 17 stycznia, na lewnym brzegu nie było już Warszawy.

Moje pokolenie zna to na szczęście tylko z piosenki. A co się działo później, poznaliśmy z wesołych PRL-owskich filmów, takich jak choćby "Skarb" czy "Przygoda na Mariensztacie", gdzie wszystko było po socjalistycznemu cudownie proste i optymistyczne.

Dziś 17 stycznia, mimo wszystko nie zapominajmy tej daty.

Dixi.

niedziela, 16 stycznia 2011

Jak widzimy świat?

Chyba mamy sezon na zaginione psy. Kilka dni temu przyjaciółka szukała właścicieli terierki szkockiej. Znaleźli się wreszcie po tygodniu. Ja dziś szukam właścicieli pekińczyka.

Wczoraj podczas wieczornego spaceru zobaczyłam siedzącego w jakimś kącie, zbłąkanego psa. Ponieważ miałam swoje dwa na smyczy minęłam go, odciągając moje ciekawskie suki. Nim doszłam do domu, wiedziałam, że muszę po niego wrócić, bo nie mogłabym spokojnie siedzieć w ciepłym pokoju, kiedy on mókł na deszczu.

Szłam, modląc się w duchu, żeby go już tam nie było. Ale był, siedział skulony, przestraszony, kupa nieszczęścia. Pekińczyk.

Miałam ze sobą smycz, ale nie chciał iść, kulał, więc wzięłam go na ręce i doniosłam do domu. Potem pojechaliśmy z nim do lecznicy. Na szczęście nic poważnego nie stwierdzono.

Wróciliśmy z psem do domu. Nasze suki o mało nie dostały kręćka. Usiadłam przy telefonie i zaczęłam rozpuszczać wici po okolicy.

I tu - jak się okazuje - zupełnie niechcący zrobiłam małe badanie socjologiczne.

Jak widzimy świat?

Część moich rozmówców komentowała sprawę: Na pewno ktoś go wyrzucił! Część: Na  pewno ktoś go szuka i cierpi.

Ogląd świata, polegający na założeniu, że ktoś inny jest zły, parszywy i nieodpowiedzialny, niestety występuje częściej. To smutne, bo zdecydowanie utrudnia współżycie społeczne.

Tak, mamy na to aż nadto dowodów, jak choćby psie kupy na każdym kroku, czy śmieci podrzucane na puste parcele, poważniejszych spraw nie dotykając. Przez takich ludzi mieszkamy na śmietniku.
Tacy ludzie, mówiąc ogólniej, nie ponoszą konsekwencji swoich czynów i pewnie nie odczuwają nawet z tego powodu wyrzutów sumienia (o ile wiedzą, co to słowo znaczy). Konsekwencje ponoszą inni, bardziej wrażliwi i nastawieni prospołecznie, których matki nauczyły w dzieciństwie dzielić się cukierkami, a papierków nie wyrzucać byle gdzie.
Nie mówię tego po to, żeby pleść sobie aureolę. Bynajmniej, ja po prostu inaczej nie umiem.

Jednak to, że istnieją typy aspołeczne, ludzie skupieni na sobie, którzy potrafią wyrzucić na bruk przysposobieone wcześniej zwierzę i nie jest to dla nich powód do bezsenności, to wciąż żaden argument, by z góry zakładać czyjąś złą wolę, egoizm, krótkowzroczność, brak wychowania i poczucia więzi społecznej.

Powiadam: apriorycznie nikogo nie oceniajmy, abyśmy sami nie byli oceniani bez sądu.

To, że na każdym kroku zwierzętom w Polsce dzieje się krzywda, dookoła nas jest śmietnisko, a na jezdniach króluje chamstwo, to wciąż jeszcze nie powód, by innymi gardzić.
Choć oczywiście czasem chciałoby się potrząsnąć albo dać kopniaka, żeby zrozumieli, że nie są sami na świecie, a my nie zbierzemy ścierką potopu, który oni wywołali.

Zawsze jednak najpierw sami uderzmy się w piersi.

Nasze widzenie świata jest wypadkową doświadczeń i charakteru, przy czym charakter ma znaczenie pierwszorzędne. Świat jest taki, jaki jesteś ty: słoneczny lub pochmurny, szczęśliwy lub przygnębiający, ufny lub podejrzliwy, szanujący innych lub nimi gardzący. Bierzesz za świat odpowiedzialność albo jedynie wykorzystujesz go do swoich celów.

Altruiści i egoiści. To wielkie uproszczenie, bo można być altruistą i egoistą jednocześnie. Można kochać zwierzęta i wywoływać wojny. Być gotowym do każdego poświęcenia dla własnej rodziny, ale nie szanować sąsiadów.

Czy jest możliwy świat, gdzie żyją sami altruiści? Obawiam się, że to utopia.


Jeśli nie znajdzie się właściciel, będę szukała domu dla pekińczyka. Nazwaliśmy go Gremlin.


Wiadomość z ostatniej chwili: właśnie oddaliśmy Gremlina vel Nunu jego uszczęśliwionym właścicielom!
Okazuje się, że miałam rację!

Chłopcy skomentowali to najpiękniej: Dobro jest fajne.
Tak, dobro jest fajne, a ja mam znów tylko trzy psy, jaka ulga!


 
Od lewej Mamba, Mila, Nesia.

wtorek, 4 stycznia 2011

Partir c'est mourir un peu

- jak mawiają Francuzi.

Czy wyjeżdzać to po trosze umierać? To zdanie jest tak wyświechtane, wyobracane przez leniwych zakochanych, że właściwie wstyd je nawet powtarzać.
Ale, skoro brzmi pięknie, wciąż jest w użyciu.

Tymczasem przydarzyło mi się coś nieoczekiwanego: nie wyjazd był trudny, a powrót.

Ruszenie w świat wymaga energii. Choćby cel podróży był nieodległy, interesujący, egzotyczny i wymarzony, gdy brak chęci, bo na dworze śnieżnie i wietrznie, co natychmiast przekłada się na jakieś pokasływania, siąpienia nosem, skutecznie stygnie ochota do pakowania walizek, lotu samolotem, tych wszystkich korowodów wyjazdowych.

Ale trzeba bo zapłacone, przyjaciele jadą, z kim będą zwiedzać obce miasto, biesiadować, dzielić się wrażeniami? Rośnie fala przymusu i już pakujemy walizkę, pokasłując z cicha.
Potem nawet może być pięknie, jeśli złośliwiec katar nie pokrzyżuje planów.

Zastanawiam się, dlaczego z kilkudniowego wyjazdu, podczas którego nic ważnego nie zaszło, tak trudno jest wrócić do rzeczywistości?
Dlaczego z taką łatwością zapomina się rozłożone na biurku prace i tak mozolnie na powrót wchodzi w swoje obowiązki?

Czas mija, a ja wciąż szukam siebie, jakby wrażenia z podróży osadziły się i odgrodziły mnie od tamtej osoby, którą byłam pięć dni temu.
Wydaje się to niemożliwe, sama nie uwierzyłabym w taką opowieść, uznając ją za zbyt wydumaną.

Ale jeśli założyć, że doświadczenie mnie nie myli, jak musi wyglądać powrót po miesiącach i latach?

Jak bardzo wszystko jest inne, kiedy patrzymy na swoje otoczenie oczyma kogoś, kim staliśmy się TAM?
A może to część nas została gdzieś w świecie?

Więc człowieka zmienia nie tylko czas, ale i pokonana przestrzeń?
Nabierając nowych doświadczeń w pewnym stopniu zmieniamy naszą domową perspektywę.
Ludzie, którzy naprawdę często podróżują, mieliby pewnie o tym więcej do powiedzenia. Pod warunkiem wszakże, że dokonali jakiejś obserwacji. Bo zapewne rzadkie doświadczenia są znacznie silniejsze.

Z pewnością jednak szuka się tego, co się zostawiło, porównuje zapamiętane z zastanym i nierzadko doznaje rozczarowania.

Tak...

Filozofia, najpiękniejsze uzasadnienie lenistwa.