piątek, 17 września 2010

Łupież tanio kupię

Kolejna firma, tym razem l'Oreal usiłuje nam zabrać nasze dane osobowe.
Dla producentów dóbr szybko zbywalnych lista adresowa to podstawa marketingu.
Próbują więc dobrać się do naszych imion i nazwisk, dat urodzenia, numerów PESEL i adresów mailowych, mamiąc jakimiś niby to prezentami.

L'Oreal co piątej uczestniczce akcji promocyjnej oferuje szampon.
Co piątej!
Napisałabym to wersalikami, ale "ą" nie wchodzi.

No, powiem szczerze, ta "co piąta" to ma fart!

Szampon przeciwłupieżowy to przecież rarytas, jakiego pod słońcem nie widzieli. Odłupieży się dziewczynina i rodzinie głowę zmyje, kupę kasy zaoszczędzi, to jej może i na wycieczkę zagraniczną wystarczy?

Boję się jednak, że mnóstwo dziewczyn, mamionych przez koncern fotoszopowym retuszem zdjęcia, jako dodatkową atrakcją, pozwoli się nabrać i odda swoje najcenniejsze dane koncernowi. Potem nie nadążą z wymazywaniem nowych reklam ze skrzynki, a i inni chętni podłączą się i dane od koncernu kupią.

Szczerze? Nie wierzę w ochronę danych osobowych. To znaczy nie wierzę w jej skuteczność. Dlatego będę szampon kupowała drożej, bez tej udawanej promocji, która ograbia mnie z moich najcenniejszych danych. Nie oddam ich tumanom z marketingu i reklamy, którym się wydaje, że mnie przechytrzą.

Zresztą nie ma się co stawiać, już dawno ktoś mi je wykradł. Albo sama oddałam, tylko nie pamiętam, komu. Co nie znaczy, że mam je teraz każdemu udostępniać. Zastanawiam się, do kogo l'Oreal kieruje tę promocję?
Do dziewczyn z łupieżem, to wiemy, ale również do bezmózgich, bo te, które mają rozum, wiedzą, komu służą tego typu akcje.

Którą rajcuje butelka szamponu za free, niech się zaloguje i dziękuje Bogu za łupież.

Amen.

czwartek, 16 września 2010

Mało nas

Kiedy mnie pytają, czemu nie rozpowszechniam bardziej tego bloga, pytam: po co?
Co wynika z faktu, że się mówi do pięciu tysięcy, a nie do pięciu osób?
Ograniczenia.

Człowiek nagle chce się podobać, sprzedawać reklamy w adSense, dogdzić każdemu.
To tak, jakby na ulicy rozdawać klucze do swojego domu.

Nie chcę, żeby mi się tu pchali "wszyscy".
Chcąc dogodzić każdemu płyciejesz, jak Fakt albo woda z wiadra rozlana na podłodze.
A ja nie potrzebuję sprzedawać reklam.

Tak mają media. Spłyciały, odkąd sprzedają reklamy. Czasopism babskich do ręki nie biorę.
Na przemian pouczanie i kolesiostwo. I to, i to mnie brzydzi.

Tak mają telewizje, z rzadka tylko coś da się oglądać, bo przecież muszą zadowolić "wszystkich".
Więc nie mam pokusy, żeby od czasu do czasu włączyć telewizor.
Nie umiem zresztą, od kiedy dla mojej wygody leży przed nim sześć pilotów.

Tak mają wydawnictwa. Muszą na siebie zarobić, wydają więc książki o upiorach i nowe powieści Janusza Leona W. Zła powieść to dobra powieść, bo trafia do szerszej publiczności, a ta się nie zna. Jak ma się znać, skoro nie czyta? Albo czytuje JLW?

Większość ludzi niestety czyta instynktownie. Jeśli napiszesz babom, że słodki brunet będzie je nosił na rękach wpychając do buzi ciasteczka, to pochłoną i kupią następną taką samą, bo nie potrzebują smutków, nie potrzebują problemów, te mają we własnym życiu.

Dlatego chcą powieści z dobrym zakończeniem, z wartką akcją, takiej, gdzie kobieta otrząsa się z nieudanego związku (aż tyle z Was tkwi w nieudanych związkach?!), kopie w dupę męża i wyjeżdza na Mazury (opcjonalnie Bieszczady albo jaką inną prowincję, broń Boże do dużego miasta! ukłony dla stacji tvn) i tam znajduje faceta po przejściach, który ją wreszcie zrozumie, doceni, pokocha, kupi kwiaty bez okazji i zmyje talerze po obiedzie własnoręcznie przyrządzonym.

Łojezu!

Takiej książki chcą kobiety.
Chcą baśni. Chcą spełnienia marzeń. Choćby w powieści. Czyżby były aż tak głupie?
Nie, ale czytając nie chcą myśleć i głośno o tym mówią.

Zawsze mi się wydawało, że czyta się po to, aby się czegoś dowiedzieć. One tymczasem manifestują, że już wszystko wiedzą i niczego od literatury nie oczekują, poza zaspokajaniem ich marzeń.
Dla mnie to jakby mówiły: Jesteśmy idiotkami i wcale się tego nie wstydzimy. Jakby mówiły: Nie wiem, że nic nie wiem.

Ja bym się na ich miejscu wstydziła, ale niech będzie, z Bogiem.

Faceci zresztą mają podobnie. Czytają kryminały, żeby pobudzić w sobie adrenalinę, ale na spacer z psem to już im się wyjść nie chce. Biedacy, zmęczyli się w robocie!

No to po co ja mam tu ich wszystkich gościć?

Jest tak wielu autorów, którzy prowadzą blogi żenujące, jak żarty u cioci na imieninach i piszą powieści czytane powszechnie.
Tam można się poczuć dobrze.
Tu tak nie będzie.
Nie będziemy się bawić w schlebianie i "Kocham Was!".

Dlatego zawsze będzie Was tu mało. Mnie to nie przeszkadza. Nie potrzebuję fanklubu, tylko rozmowy.

Lub choćby monologu.

Dixi.

środa, 15 września 2010

Jak schudnąć, piekąc torcik?

Na liście bestsellerów KDC groch z kapustą, pokazujący mętlik, jaki panuje w naszych, czytelniczych głowach. Poza językiem niemowlaka i babską-arabską opowieścią o tym, jak zostać wdową w wieku dziewiętnastu lat (marzenia!), na przemian: Nie potrafię schudnąć, Torty i ciasta, Nie potrafię schudnąć, Metoda Doktora Dukana, Torty i ciasta z kremem.
Peleton zamyka 360 nowych przepisów na schudnięcie.

Dokładnie tak się odchudzamy: skokowo. Najpierw trochę umartwiania, potem mały torcik, znów dzień albo nawet tydzień proteinowy (pozdrawiam Cię, Basiu!) i szarlotka albo drożdżowe.
Jakie to szczęście, że jako dziecko byłam niejadkiem! Z pomocą Bożą jakoś trzymam wagę, choć, nie powiem, była pokusa, odchudzałam się rok temu (trudno się oprzeć tej paranoi).
Kiedy weszłam w rozmiar 36 Zary, pomyślałam: "Nie jest dobrze!".

Zaczęłam szorować po łóżku kręgosłupem, który nagle wydał się jakoś dziwnie wypukły.
Moje odchudzanie przyszło w momencie nasilonego ataku książek o anoreksji. Wtedy zrozumiałam, co mają na myśli dziewczyny, które piszą o doznawaniu poczucia własnej wartości, kiedy oddają obiad do sedesu przy pomocy dwóch palców wetkniętych do gardła.

Na szczęście mnie to nigdy nie było potrzebne. Ja po prostu jadłam mniej.
Nie rozumiem po co ludzie kupują książki o odchudzaniu?
Nieprawda, wiem. Myślą, że wystarczy kupić, a ten żabojad odwali za nich czarną robotę.
Więc dziś się odchudzamy, a jutro być może torcik?
Nikt się przecież nie będzie umartwiał. Czasy są hedonistyczne: masz się dobrze czuć w swojej skórze. czy się czujesz, to już twój problem.

Ale media, liżąc cię po tyłku, będą ci wmawiać, że możesz wyglądać pięknie, nie wkładając w to wysiłku.
Że możesz wsuwać, ile ci się zamarzy, byle to były białka.

Nie możesz. Wysiłek to cena chudnięcia.
I żadnych tam wyjątków dla jednego niskokalorycznego torcika. Nawet, jeśli przepis nań znalazłaś w książce sąsiadującej na liście bestsellerów z metodą doktora Dukana.
Oto magia poradników: zapewniają błogostan, gdy się znowu nie uda.

Dixi.

O rynsztoku na piśmie

Kiedy mówię, że najłatwiej wybaczam błędy ortograficzne, kłamię.

Nic mnie tak nie zbrzydza do ludzi, jak ich nieznajomość ojczystego języka i gdy kogoś polubię, jestem gotowa wykonać rozmowę międzymiastową, by mu uświadomić, że ośmiesza się na swojej witrynie, pisząc "dopłatą" zamiast "dopłatom".

Cóż, nie wszyscy byliśmy w szkole orłami...
Tu na dodatek zachodzi ten paradoks, że to informatyk ośmiesza swego pracodawcę, który przez własną tępotę, przyjmuje jego dzieło zainfekowane gównem.

Nie zostanę zatem klientką gabinetu kosmetycznego, który oferuje zabiegi na "dekold", ani firmy sprzątającej, mimo że ta we wszystkim mnie "wyrenczy" dzięki "właściwością" swoich produktów.

Jakoś obawiam się usług oferowanych przez ciemniaków, którzy nie mają na tyle oleju w głowie, by się publicznie nie ośmieszać.
Bo, niestety, wciąż obowiązuje pisownia "dekolt" i "wyręczy". Podobnie, jak "wziąć" i "włączać", "właściwościom".
Ależ zasadzek w tym języku polskim!

Przykłady idą w tysiące, jakby w takim Wordzie nie oferowano za darmochę opcji sprawdzania pisowni.

Przypomina mi się stary szkolny żart, kiedy to nauczyciel prosił Jasia, aby ten, pisząc wypracowanie, wszystkie swoje wątpliwości wyjaśniał ze słownikiem.
Tylko że Jaś nie miał nigdy żadnych wątpliwości...

Tak jest też z naszymi usługodawcami, komentatorami życia publicznego (niby skąd się wzięło określenie: "głupi, jak komentarz na Onecie"?), pamiętnikarzami, do szuflad których zajrzeć dziś można dzięki wytrychowi Google'a.

Jak Polska długa i szeroka szerszy się publiczna wzgarda dla języka ojczystego i próba przekraczania norm wynikająca z nieuctwa, prostactwa, głupoty.

Błagam, nauczcie się odmiany liczebników i nie mówcie już w roku "dwutysięcznym dwunastym"!
A nuż się uda?

Niestety, przykład, jak zawsze, idzie z góry. Skoro tolerujemy rynsztok w życiu publicznym, dlaczegóż by maluczcy mieli mówić i pisać poprawnie?
Skoro nauczyciele nie muszą już egzekwować znajomości ortografii, po co zaśmiecać sobie głowę zbędną wiedzą? Pusta jest bardziej à la mode.

Niestety pustostan w mózgu ma jednocześnie wiele róznych objawów, jak choćby pogardę dla higieny. Jakoś się lubią te dwie cechy, a zużycie mydła i ilość przeczytanych książek mają w rocznikach statystycznych ścisłą korelację.

Przysłowie mówi: "Jak cię widzą, tak cię piszą". Powiedziałabym wręcz: "Jak piszesz, takim cię zobaczą".
To jednak wciąż bajka o żelaznym wilku, bo przyjemniej dogląda się plonów na Farmville, niż czyta jakąś nudną książkę.

A skoro myślenie boli, przyjdzie pewnie kiedyś i na mnie czas, bym wzięła zabieg na "dekold".
Boję się tego bardziej, niż ekstrakcji ósemki.

Rzekłam.

Wiele hałasu o nic

Znajome młode matki pytają mnie, czy zasady wychowania dzieci pozostają niezmienne od czasu, gdy im przed nosem zatańczyła pierwsza niania Trzeciej RP. Taż sama bowiem namawia je publicznie do karmienia dzieci margaryną, która jak wiadomo, jest tłuszczem utwardzonym.
Nie wiem, nie znam się.

Wiem jedynie, że kiedy raz, w mym zamierzchłym dzieciństwie, poprosiłam sąsiadkę o kromkę chleba (nie chciało mi się leźć po stromych schodach na stryszek, gdzie mieszkaliśmy), a ta podała mi ową kromkę, bez wstydu zapytałam:
- To nie macie masełka?
Skąd wiedziałam, czym mi ją posmarowała? Nie mam pojęcia, ale nie smakowało to jak masło.

Więc skoro teraz wolno, a nawet należy jeść tłuszcze utwardzone, co całym swym autorytetem i dorobkiem zawodowym poświadcza oważ mianowana przez tv gwiazda, to może i inne głoszone przez nią pewniki obróciły się wniwecz?

Według mnie nie, ale pozostawiam znajomym matkom prawo do wątpienia.
W końcu ja mam już na wychowaniu jedynie psy, więc i margaryna mi niestraszna.

Zastanawiam się tylko, co na to oważ tv, która jak wiadomo ma hodowlę zarodową gwiazd?

Jak to wygląda? Ano bierze się takie potencjalne ciało niebieskie z castingu jeszcze w jego niemowlęctwie, to jest stanie, kiedy w statystykach oglądalności Wikipedii oscyluje toto w okolicy czterdziestu odwiedzin dziennie, czyli jest znane tylko kioskarzowi i pani z mięsnego oraz przyjaciołom z naszej-klasy i po podpisaniu zawierającego trzysta stron kontraktu, w którym prawa ma, co jasne, jedynie tv, robi się z ciała gwiazdeczkę, gwiazdkę, gwiazdę, wreszcie mega gwiazdę.
Polega to głównie na tym, że ciało mówi, co mu napisali i często daje publicznie twarz.

Mega gwiazda robi za niewolnika tv, ale za to ma kontrakty na reklamowanie margaryny.
Ciekawe, czy tv, która jest znana z trzymania mocną ręką zwierzaków w swojej hodowli nie zauważa, że jej mięso armatnie publicznie fałszuje swój wizerunek, przecząc temu, co ogłosiło na antenie stacji?

Prawda, przecież to niania od wychowywania, nie od karmienia dzieciaków!

No, więc o co ten cały krzyk?!
Sorry...

poniedziałek, 13 września 2010

Kraj, jak dowcip

"Wielki awans cywilizacyjny robotników i chłopów w drugiej połowie dwudziestego stulecia wydaje mi się jednym z najdonioślejszych punktów zwrotnych w całej tysiącletniej historii kultury polskiej". Punktem ubocznym tego awansu jest jednak półinteligent - "niedouczony, nieoczytany, bez kindersztuby, bez biegłej znajomości języka polskiego w mowie i w piśmie, za to również bez kompleksów".

Aleksander Kaczorowski "Kraj, jak dowcip" recenzja książki Antoniego Kroha "Starorzecza", wyd. Iskry, Newsweek Polska, 38/2010 z 19.09.10

piątek, 10 września 2010

Raz dokoła...

Generał Charles de Gaulle biadał, że nie da się rządzić krajem, w którym jest trzysta sześćdziesiąt rodzajów sera.

Czy da się rządzić krajem, w którym na scenie politycznej pląsa trzystu sześćdziesięciu pajaców?

Najbardziej jednak zastanawiający jest fakt, że społeczeństwo nie tylko ich toleruje, ale nawet wydaje mu się ten stan dość zabawny.
Skoro są tolerowani, widać taka jest społeczna potrzeba. Polityka zmieniła się ze służby w wygłup, z wiedzy o tym, jak mądrze rządzić krajem w umiejętność zatrzymywania uwagi.
A czym najłatwiej zwrócić na siebie uwagę?
Happeningiem.

Churchill bronił demokracji w jej dzisiejszej formie. Jednak za jego czasów nie rządził marketing polityczny. Dziś mamy go aż za wiele. Na każdym kroku schlebianie debilom, którzy pójdą do głosowania. Bo, nie oszukujmy się, nie tylko ludzie rozsądni głosują. Ci spod budki z piwem też, a jest ich więcej.
To przede wszystkim dla nich politycy udają, że rządzą. My zaś udajemy, że im wierzymy.

Niepojęte, że mimo tego korowodu pozorów, jakoś się jeszcze wszystko trzyma kupy.
Czy doczekamy polityka, który, jak Mazowiecki, będzie niemedialny i jak on, równie rzetelny? Czy słowo "służba" pojawi się w innym, niż wyświechtany, kontekście?

Czy urodził się już polityk, który nie będzie się bał rankingów popularności i nie tańczył, jak mu sondaże zagrają?
Czy wygłup i hucpa wciąż mieć się będą dobrze, bo wszyscy lubimy się pośmiać?


Do czasu.

piątek, 3 września 2010

Rodzicielstwo zastępcze

Stare porzekadło mówi, że właściciele psów dzielą się na tych, którzy śpią ze swoimi psami i tych, którzy się do tego nie przyznają. Do niedawna wydawało mi się to jedynie zgrabnym żartem. Nigdy bowiem nie pomyślałam, by wpuścić do łóżka którąś z moich brodaczek. Sznaucery rodzą się tak duże i czarne, że już na starcie mają przechlapane.


A Milka jest mniejsza, jest puchata, jest biała... Przytulanie mruczącego szczeniaka to wielka pokusa i choć wiem, że się jej w końcu oprę, niniejszym udzielam rozgrzeszenia tym, którzy nie potrafili przegonić psa, ładującego się do łóżka.

Posiadanie zwierząt, jeśli tylko nie łączy się z zarobkowaniem, to chyba rodzaj zastępczego rodzicielstwa. Macierzyństwa bądź ojcostwa. Moje zastępcze macierzyństwo jest w dużej mierze zastępczym ojcostwem mojego męża, który dwa ostatnie psy, to jest Nesię i Milę, przyniósł po prostu znienaca za pazuchą, skazując mnie na ponoszenie konsekwencji tego faktu.
Nie obyło się bez bury, za pierwszym razem z miejsca, w przedpokoju, za drugim, po dwóch czy trzech dniach, kiedy już zabrakło mi sił.

Potem dowiadywał się jednak, że to były najpiękniejsze prezenty, jakie mi kiedykolwiek zrobił.
I obawiam się, że choć obiecał nie znosić już więcej zwierząt do domu, nieodwołalnie popadł w recydywę.
Chyba, że któryś z chłopców przyniesie mu za pazuchą wnuka...

Panem et circenses

W internecie informacje o nowym, fascynującym wydarzeniu stacji TVN, za które uważa się początek kolejnej edycji Tańca z gwiazdami. Cóż, każda myszka swój ogonek chwali, może nie doceniam, znam nawet jedną fankę tego programu.
Przy okazji zdjęcie Anny Kalaty, która zatańczy tam jako gwiazda. Początkowo nie kojarzę i nic dziwnego, była prezes ZUS wygląda teraz na swoją własną córkę. Tymczasem wkrótce ma zostać babcią.

Nie mam absolutnie nic przeciwko operacjom plastycznym, pilnowaniu wagi i zdrowemu trybowi życia, uważam jedynie, że głupio się było tak zapuścić. Bardziej zastanawiają mnie jednak konsekwencje, jakie nieuchronnie kojarzą się z tak radykalną zmianą wyglądu.

Każda kobieta wie, że inaczej zachowuje się w starym dresie, inaczej w kusej spódniczce i na szpilkach. Jak zatem przemeblowała się głowa Anny Kalaty? Taki wygląd to nie tylko powód do dumy, ale też zachwyt wszystkich dookoła oraz strumień innych fantów.
A wśród nich zaproszenie do TZG.

Nie dziwię się, że zaproszenie przyjęli ludzie bez nazwisk, niczym o życie, walczą o popularkę.
Co tam robi Gołota i Górniak już zastanawia. Na pojawienie się Kalaty nie umiem znaleźć odpowiedzi.
Czyżby wraz z wyprasowaniem zmarszczek wyprasowali jej w tych Indiach również zwoje mózgowe? Gdzie podziała się jej godność osobista? Czy jest aż tak naiwna, że sądzi, iż stacji chodzi o nią i jej wyszczuplone o trzydzieści sześć kilogramów ciało? Aż tak głupia, że chce pokazać światu, co zrobili z jej babciowatą sylwetką chirurdzy plastyczni w Indiach?

Na pewno nie wyleczyli jej z kompleksów. Ona musi się pokazać, by wzbudzić zachwyt tych wszyskich, którzy teraz jej nie poznają, reagując dopiero na jej głos. Odbija sobie minione dwadzieścia lat wyglądania jak księgowa z PGRu, znalazłszy świetny sposób: pokazanie się w tv.

Tymczasem stacja ma gdzieś jej wygląd, jej kompleksy czy nowe poczucie własnej wartości, z którym ona sama najwyraźniej nie potrafi sobie poradzić. Stacji chodzi tylko o to, by telewidzowie i internauci zaspokoili swą potrzebę plotkowania, wyśmiewania się i wywyższania kosztem innych. Chodzi o igrzyska.

Stacja to cezar, jurorzy są gladiatorami, widzowie ludem Rzymu, a tancerze zaledwie zwierzętami szczutymi na arenie.
Nieważne deklaracje. To jest show, a show to manipulowanie ludzkimi emocjami. Emocje powodują, że widz nie sięga po pilota, a kiedy jeszcze uwierzy, że w jego rękach spoczywa los tego, czy innego uczestnika programu, czuje się połechtany i zobowiązany.

Tymczasem cezar manipuluje wszystkimi, z góry znając wynik rozgrywki. Spójrzcie na listę tak zwanych gwiazd. Gwiazd już tam praktycznie nie ma, może poza Górniak, a trochę przenikliwości wystarczy, by na początku typować zwycięzcę, bo wiadomo, jaki jest interes stacji. Ona promuje swoje konie i sprzedaje reklamy. To wszystko.

Telewizje bowiem to platformy sprzedaży reklam i nic już tego nie zmieni.
I jeśli ktoś woli być zapamiętany, jako ten, co fikał nogami, sprzedając jednocześnie jogurt, niż kojarzony ze swych zawodowych dokonań, ma takie prawo. Jeśli nie rozumie, że wystawianie się na widok publiczny w sytuacji ośmieszającej nie buduje jego wartości, a znacząco ją umniejsza (wyjątek stanowią aktorki i zawody zbliżone), nie mnie załamywać nad nim ręce.
Niektórzy mają tak zwane parcie na szkło i zapłacą każdą cenę, byle się pokazać. Będą opowiadać dyrdymały o powodach, kłamać nieumiejętnie i pokrętnie się tłumaczyć.
Bo sława jest jak nakrotyk i niechby już była, nieważne, jak zdobyta.

Dlatego tak bardzo szokuje mnie fakt pójścia na pasek telewizji ludzi, którym ten program nie jest do niczego potrzebny. Niechby się tam rozpychały młode gwiazdki u progu kariery, ale ludzie z dorobkiem, specjaliści w swoich dziedzinach (vide casus Doroty Zawadzkiej) narażają się tylko na utratę twarzy.

Telewizjo, dla ciebie zrobimy wszystko! Damy ci się wodzić na pasku, damy się zemleć w twoich trybach, by reklamobiorcy mogli nas łatwiej strawić.

Dixi.