sobota, 22 grudnia 2012

Wesołych Świąt!



Serdeczne życzenia rodzinnych, spokojnych świąt Bożego Narodzenia oraz lepszego nowego roku, który niech będzie dla Was rokiem refleksji i dobroci. Nie zapominajcie o rzeczach ważnych, nie rezygnujcie z mówienia Waszym najbliższym, że ich kochacie, nie odkładajcie swoich marzeń na jutro!

Dziękuję za Wasze odwiedziny i komentarze!

Wesołych świąt!

niedziela, 16 grudnia 2012

Zwodniczy urok statystyk albo cud Bożego Narodzenia

Google na Blogspocie oferuje rozmaite statystyki ilości odsłon poszczególnych postów, odwiedzin, każdy, kto ma bloga, chętnie tam zagląda, bo nadeszły czasy, że trzeba być skutecznym i docierać do mas.

Mnie docieranie do mas raczej nie grozi, bo nie gotuję na pokaz ani się na pokaz nie przebieram, a to jest aktualnie najbardziej palącą potrzebą bywalców internetu, że o seksie nie wspomnę.

Ale wpadacie tu czasami, za co pięknie dziękuję, zatem i ja zaglądam do statystyk.

I otóż zdziwienie: Google liczy mi statystyki od maja 2008 roku, kiedy ani mi się jeszcze śniło zanudzać Was moimi wypocinami. Zaczęłam się zastanawiać, skąd ta hojność firmy, która na moje konto przypisała między majem 2008 a lipcem 2010, kiedy faktycznie zaczęłam tu publikować, kilka tysięcy odwiedzin?

To niedużo, wiem, ale taki mam już charakter, że nie lubię przywłaszczać tego, co nie moje.

W tym samym czasie okazało się, że w statystykach i postach ilość odsłon się nie pokrywa, a rozbieżności są całkiem spore.

Sunąc kursorem po wykresie Waszych odwiedzin dokonałam kolejnego odkrycia: po grudniu 2010 następuje od razu styczeń 2012. 2011 rok gdzieś wcięło.

To jeszcze nie koniec świata oczywiście. Można żyć z pokiereszowanymi statystykami, mamy to w tym kraju nieźle przetrenowane, zwłaszcza że nie o statystyki tu tak naprawdę chodzi.

Zabawne jest to, że największa niemal korporacja informatyczna świata daje nam kulawe narzędzie i nikt jakoś na to nie zwraca uwagi. Nosimy wodę w dziurawym wiadrze, zawsze się trochę do domu doniesie...

Dixi

czwartek, 13 grudnia 2012

Czy umiemy śmiać się z siebie, czyli serial, który nie powstał


wtorek, 17 listopada 1981, godz. 13:40


 

            Gnąc się w lansadach, jakby rozmawiał osobiście z samym Pierwszym Sekretarzem KPZR Leonidem Iliczem Breżniewem, a nie telefonicznie z Komitetem Wojewódzkim, Ludwik Martel odłożył słuchawkę telefonu na widełki. Wypuścił z płuc powietrze wstrzymywane przez cały czas rozmowy, wyprostował się i spojrzał na dyrektora Zbytka, który, wnioskując z miny Martela, spodziewał się iście hiobowych wieści.

            -  No, dyrektorze, za miesiąc, przy okazji manewrów wojsk Układu Warszawskiego, przyjadą do nas z przyjacielską wizytą towarzysze radzieccy. Myślę, że jako program artystyczny  pokażemy im waszą nową premierę. Macie niepowtarzalną szansę udowodnienia, że polska kultura stoi na stanowisku braterstwa i internacjonalizmu. Ten młody towarzysz reżyser... Jakże mu tam?

-  Biegalski.

-  Nie należy chyba do Solidarności?

-  Niech Bóg broni!

-   Zróbcie coś takiego, żebym nie musiał się za was wstydzić. A wtedy, kto wie, może przyznamy wam ten talon na malucha dla żony?

-  Och, dziękuję! – rozkleił się dyrektor.

-   A jeśli będzie dobrze, może i order chlebowy się dorzuci?

Order chlebowy był od dawna marzeniem Jana Zbytka. Do emerytury brakowało mu zaledwie kilku lat i dyrektor z nadzieją wyglądał każdej okazji, dzięki której mógłby zdobyć uznanie w oczach władz oraz jakimś odznaczeniem, orderem lub Krzyżem Zasługi zapewnić sobie godziwe uposażenie po przejściu na zasłużony odpoczynek.

-   Nawet nie śmiem o tym marzyć! – powiedział skromnie i spuścił oczy.

-   Pamiętajcie: tylko żadnych ekstremistów w teatrze! Rozumiecie, że nie mogę tolerować warchołów na moim terenie. A ten „Holsztyński”? Dobre to?

-   Klasyka.

-   Klasyka, nie klasyka. Pytam, czy dobre?

Dyrektor Zbytek, który oczyma duszy widział już order chlebowy, przypięty do klapy swego wyjściowego garnituru, zatroskał się nagle. Co powiedzieć? To klasyka, owszem, Słowacki, wielka polska sztuka romantyczna. Ale przecież nie może wyskoczyć z prawdą, że to sztuka antyrosyjska. Antyrosyjska znaczy również antyradziecka. Teatr na fali solidarnościowej odwilży sięgał po coraz odważniejsze tytuły. Zbytkowi się to nawet podobało, czuł się patriotą, jednak aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli Rosjanie zrozumieją „Horsztyńskiego”: ruina marzeń, grób dostatniej emerytury, może nawet dyscyplinarka i wilczy bilet?

Westchnął więc głęboko i wydukał przez zaschnięte gardło:

-  Bardzo na czasie.

Co było poza dyskusją.

-  Sprawdźcie go jeszcze pod tym kątem. No wiecie, czy się nadaje dla towarzyszy radzieckich. Stawka jest wysoka. Może zresztą zaprosimy sobie cenzora z Wrocławia?

Te słowa podziałały na Zbytka jak dźgnięcie rozżarzonym pogrzebaczem. Tylko tego brakowało! Wizyta cenzora mogła oznaczać wyłącznie kłopoty.

-    Ośmielę się zwrócić pańską uwagę, towarzyszu sekretarzu – szepnął ugodowo –  że mamy już pozwolenie, po co jeszcze fatygować cenzora?

-     Ale okoliczności są szczególne.

-     Będzie pan z nas jak zwykle zadowolony – Zbytek wysapał resztką sił. Czuł, że ciśnienie niebezpiecznie mu podskoczyło, schylił się więc po krople, przypomniał sobie jednak, że brał je przed niespełna pół godziną.

-      No, chyba nie macie innego wyjścia, dyrektorze! – powiedział Martel, myśląc w duchu, że i tak będzie musiał wszystkiego sam dopilnować, bo z tymi artystami, to nigdy nic nie wiadomo. 

 

 

środa, 12 grudnia 2012

Gdzie leży prawda, czyli znowu udostępniłam


Im jestem starsza, tym mam więcej wątpliwości.

W zasadzie wiedziałam, że to przyjdzie z wiekiem.

Ale tylko najwięksi filozofowie przyznawali się do tego, że nie wiedzą, co jest prawdą.

Nie staję w ich szeregu, o nie, ciągle jeszcze mam przebłyski świadomości i wydaje mi się, że wiem, a nawet formułuję jakieś opinie na ten czy inny temat.

Sformułuję, rzucę gdzieś komuś pod nogi, a potem zaczynam się zastanawiać, czy aby mam rację?

Oczywiście przyznaję sobie prawo do błądzenia, wszyscy je posiadamy. Dobrze czasem weryfikować własne sądy i mieć odwagę ich odwoływania.

To rzeczywiście dane jest niewielu. Nie każdy potrafi powiedzieć: Przepraszam, myliłem się.

Dziwny to czas, kiedy każdy może ferować publiczne wyroki i oceny. Wydajemy je bez poznania przyczyn, jedynie na podstawie części widzialnych skutków. Nie badamy sprawy, robimy zamęt, piszemy kąśliwy komentarz i czekamy na lajki.

Tymczasem nikła wiedza, jaką posiadamy na temat sprawy powoduje, że łatwo dajemy sobą manipulować. Mimo iż rozproszeni, każdy przed swoim komputerem, jesteśmy dostępni dla żądnych władzy nad tłumem, niczym stłoczeni na sali gimnastycznej w naszej szkole podstawowej i równie łatwi do manipulowania jak uczniowie klasy pierwszej.

Każdy komunikat umieszczony w przestrzeni publicznej jest próbą manipulowania twoim zachowaniem. Czasem jest to namawianie do odruchów humanitarnych, czasem do nabycia produktów, innym znów razem powstaje próba siania zamętu w sieci, aby ruch na łączach przyniósł dochód właścicielowi portalu społecznościowego.

Trzeba sobie z tego zdawać sprawę, bo bardzo łatwo manipuluje się naszymi uczuciami i odruchami.

Tak zwane udostępnianie, ostatnio lawinowa wręcz popularność obrączki z imieniem w środku i rzekomą datą ślubu, wcześniej niby-prawnicze pismo do właściciela portalu i wiele, wiele innych, szlachetne u swych podstaw (ktoś zgubił obrączkę, pomóżmy!), wywołujące odruch solidarności, jest najczęściej taką właśnie manipulacją.

Zdjęcie psa przywiązanego do drzewa przez rzekomego właściciela. Oczywiście napisałam odnośny, pełen wzburzenia komentarz. Znamy przecież cierpienia zwierząt wyrzucanych z samochodów, przywiązywanych w lesie do drzew i pozostawianych na pastwę losu. Nie mamy wątpliwości, co to zdjęcie przedstawia.

Dziś znowu widzę owo zdjęcie, ale myślę już trochę inaczej. Ja też mogłabym zrobić fotografię mojego psa w kagańcu, przywiązanego do drzewa. Potem odwiązać go, zdjąć mu kaganiec i wrócić w największej komitywie do domu. Wy, oglądając to zdjęcie nie pomyślelibyście przecież, że moim celem jest puszczenie w ruch łańcuszka.

Wasze myśli biegłyby stereotypowo: Dorwać tego potwora! Zabić go, przywiązać do drzewa! Zakuć, zakneblować, rozstrzelać i spuścić do klozetu.    

Ale nie wiecie przecież, co było przed, nie wiecie też, co było po.
Nie wydawajcie wyroków na podstawie poszlak.
Nie pozwalajcie sobą manipulować.

Dixi.

 

sobota, 1 grudnia 2012

Szkoła, jaka jest, każdy widzi, czyli coś z tym wreszcie zróbmy!


Prasa pieje nad wynikami polskiej szkoły, bo ktoś nam dał w Europie piąte czy siódme miejsce. Mamy najwięcej ludzi z maturą na sto tysięcy. Mamy być może największy odsetek młodzieży z wyższym wykształceniem.

Cyfry mówią swoje, cyfry nie mogą się mylić.

Tymczasem odczucie społeczne, a moje się z nim wyjątkowo zgadza, jest takie, że polska szkoła to sypiący się budynek, do którego strach wejść, a wyjść jeszcze większy.

Zdarza się, że młodzi ludzie, jak w minioną środę licealiści z jednej z warszawskich szkół, zaczepiają mnie po zakończonym spotkaniu i pytają, czy można coś z tym zrobić?

Można i trzeba, ale raczej nie liczyłabym w tej kwestii na Ministerstwo Edukacji Narodowej, z którego od dawna nie wypłynął żaden ciekawy projekt. Sądzę, że powinna powstać oddolna inicjatywa rodziców, bo państwo i jego urzędnicy są zdaje się w tej kwestii absolutnie ślepi.

Oddajemy do szkół  nasze największe dobro narodowe - dzieci i młodzież po to, by spędziły tam najbardziej twórcze lata swego życia, tymczasem trwonią je na nauce anachronicznej, dziewiętnastowiecznej (i to raczej z początku dziewiętnastego wieku), w wielu przypadkach w opresyjnym środowisku, ucząc się aspołecznych zachowań, które nieliczni tylko nauczyciele potrafią wyeliminować, a wielu po prostu toleruje lub taktycznie nie zauważa.

Generalizuję, owszem, ale też jest w tym dużo prawdy i codziennej obserwacji mojej, rodziców, uczniów, a także co światlejszych nauczycieli.

Czy szkoła może być fajna? Czy do szkoły można chodzić z radością? Czy szkoła może uczyć, nie zabijając w dzieciach i młodzieży naturalnej ciekawości świata?

Czy szkoła może pomóc uczniom słabym, w równym stopniu nie zaniedbując zdolnych i wybitnych jednostek?

Jaka zmiana potrzebna jest szkole? Czy administracyjna (likwidacja gimnazjów?), czy HR-owa - podniesienie płac nauczycieli tak, by móc poprzez konkursy wyłowić jednostki najzdolniejsze, dla których praca z młodzieżą nie będzie katorgą, ostatnim wyborem, jednostki zdolne oprzeć się naciskom rodziców, kolegów i władz szkolnych i realizujących autorskie programy, a co za tym idzie – likwidacja Karty Nauczyciela?

Czy uczniom NAPRAWDĘ potrzebne jest wkuwanie przeogromnego już materiału, z którego po krótkim czasie NIC nie zostaje?

Dlaczego wszystkie niemal programy zawierają anachroniczne treści?

A może raczej powinniśmy kształcić umiejętności poruszania się we współczesnym świecie? Zarażać młodzież miłością do tej fantastycznej planety, której dziećmi wszyscy jesteśmy? Kształtować w nich szacunek dla starszych, opiekuńczość wobec słabych i wykluczonych, zrozumienie dla konieczności poskromienia indywidualizmu i podporządkowania się dobru wspólnemu?

Dlaczego matematyka nie uczy inwestowania, biologia świadomości ekologicznej, historia ciekawości dla dziejów, język polski zabija chęć czytania, plastyka nie wspomaga rozumienia dzieł sztuki?
Dlaczego młodzież na wf-ie symuluje choroby, aby nie ćwiczyć?!

Dlaczego uczniowie nie odrabiają lekcji, korzystając z internetowych gotowców? Dlaczego kwitnie handel prezentacjami maturalnymi? Dlaczego sami nauczyciele biorą w tym udział?!

Czy naprawdę uczeń po dwunastu latach nauki nie może w ciągu kwadransa (jak to było podczas mojej matury) przygotować spójnej wypowiedzi na zadany temat? Po co mu rok przygotowań?!
Co on podczas tego roku pisze, doktorat?!

Dlaczego, żeby się dobrze przygotować do matury, uczniowie muszą uczęszczać na korepetycje?

Czy w szkole POWINNA być religia?

Czy nauczyciele powinni spędzać więcej czasu na wypełnianiu papierków niż na wychowywaniu uczniów?

Czy szkole nie jest potrzebny pakt nauczyciele-rodzice, by obie strony mówiły jednym głosem i dom nie obarczał szkoły wychowaniem, szkoła zaś nie umywała rąk, twierdząc, że to prawo i obowiązek domu? Czy uczeń MUSI mieć zawsze rację, a nauczyciel ma być sprowadzony do roli chłopca do bicia?


Dlaczego najlepsi nauczyciele odchodzą ze szkoły, nie mogąc znieść rozmaitych nacisków, a przede wszystkim ciągłego równania w dół?

Po co nam rankingi szkół?! Wiadomo, że prowadzą do demoralizacji środowiska i pracy na wynik szkoły, który nie zawsze jest wynikiem ucznia.

Te i setki innych pytań zadaję sobie raz po raz, choć ani ja już nie jestem nauczycielką, ani moje dzieci uczniami.

Dyskusja jest jednak potrzebna, dyskusja jak najszersza, z wieloma różnymi głosami, bo tylko poprzez ścieranie się racji możemy wypracować model nowej polskiej szkoły.

A kiedy ten model wypracujemy, zaproponujemy szerokie konsultacje i być może wykorzystamy wszelkie sposoby nacisku na władze, aby zmienić tę fantastyczną polską szkołę, która, jako żywo, absolutnie fantastyczna nie jest.


To jest wyłącznie moje zdanie i wiem, że w tej chwili generalizuję, krzywdząc wielu wspaniałych ludzi, których na co dzień poznaję podczas moich spotkań z młodzieżą.


Ci mądrzy ludzie wybaczą mi wejście w ich kompetencje wiedząc, że nie powodują mną niskie pobudki. Być może wspólnie zastanowimy się, czy szkole polskiej nie jest potrzebna nowa, prawdziwa, a nie kolejna reforma.  

Proszę o wypowiedzi moich młodych czytelników. Razem zmieńmy polską szkołę!

Dixi.

Z ostatniej chwili: Rzecznik MEN przyznał się do manipulowania statystykami, a o fatalnej wiedzy polskich dziesięciolatków przeczytacie tutaj:

Z ostatniej chwili 2: Testy PISA, które dawały nam wysokie miejsce w matematyce, wskazują że w rozwiązywaniu zadań w 2013 roku polscy gimnazjaliści są na dwudziestym ósmym miejscu w rankingu! Tak więc odczucie społeczne i chłopski rozum znów się obroniły. Niestety. 



piątek, 23 listopada 2012

Prawica wasza... mać

Jakim cudem ja, osoba jakby z minionego wieku, wyznająca nieco zmurszałe zasady, oddająca większość swego czasu rodzinie, tak bardzo nie lubię naszej prawicy?

Przecież z moją awersją do lewicy, powinnam być jej okrętem flagowym!

Długo nie wypowiadałam się o Smoleńsku. Pamiętam, że w dniu katastrofy kończyłam drugi tom "Cukierni" i co chwilę zbiegałam do salonu, żeby zobaczyć, co się właściwie stało.

Wszyscy byliśmy w szoku.

I pozostajemy w nim po dziś dzień. Zasługa jest wiadomo czyja. Ktoś nie miał ochoty zamilknąć nad tą trumną, choć tylko takie zachowanie przystoi żałobie.

Dlatego, inaczej niż wszyscy, zachowywałam się powściągliwie.

Oczywiscie w dzisiejszych czasach krzyku i chaosu nikt powściągliwości nie zauważa, no i dobrze, wcale nie chcę być zauważana. Dobrze mi w mojej względnej samotności, z garstką przyjaciół, rodziną i psami.

Ale już nie dałam rady i mi się ulało, kiedy rozpętała się ta dyskusja o "Pokłosiu".

Dlaczego prawica tak obłudnie schlebia własnemu narodowi wiem oczywiście.
Dlaczego jednocześnie zionie jadem również wiem.

Dlaczego mi się to nie podoba?

Bo nie cierpię manipulacji. I nie cierpię zionięcia jadem wobec wszystkich, którzy nie są nami.

Oczywiście Żydzi sami się spalili w tej stodole w Jedwabnem. Żaden Polak nie przyłożył do tego ręki, nie było żydowskich pogromów, getta ławkowego i temu podobnych obrzydliwych zachowań. Polacy żyli z Żydami zawsze w cudownej i przykładnej zgodzie.

Tak, w okresie odrodzenia, kiedy Polska była rajem dla Żydów. Ale to się szybko skończyło.
Okazało się bowiem, że łatwo jest z nich zrobić politycznych chłopców do bicia.

To trwa do dziś. Kto z tych wypisujących bzdury na forach zadał sobie trud, żeby przeczytać chciażby takie "Życie i zagładę Żydów polskich 1939-1945"?

Założę się, że nikt, bo będąc konserwatystą musisz mieć wroga. Ten wróg siedzi w tobie, to twój ograniczony umysł, twój brak znajomości historii, twoje zasady, które każą tolerować jedynie swojaków.

Jeśli nie wiesz, co Polacy potrafili robić z Żydami, nie wypowiadaj się.

Tak to prawica powoli stacza się do politycznego szamba. Nie wolno iść w tym samym pochodzie z ludźmi, którzy w imię politycznych korzyści fałszują historię.
W ten sposób możemy sobie tylko wychować własnego Hitlera.  

Pan Bóg każe kochać nawet własnych wrogów, żaden ksiądz wam tego jeszcze nie powiedział?

Dixi.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Banki jak Amber Gold, czyli kogo teraz oskubiemy?

Afera Amber Gold nieco przycichła, banki wyszły z niej zwycięsko, bo wzmocnione siłą autorytetów ekonomicznych, teraz się długo będziemy zastanawiać, komu powierzymy nasze pieniądze.

I otóż zadzwonił do mnie dziś miły pan z mojego banku ze wspaniałą propozycją pomnożenia zysków ponad owe smętne pięć czy sześć procent, od czego jeszcze na dodatek należy złożyć haracz w postaci podatku Belki.

Czego się dowiedziałam? Hojność banku jest wprost niezmierzona, chcą dać mi WIĘCEJ, bo taki mają kaprys, chcą dać mi siedem, a nawet dziesięć procent, licząc nie bez racji na moją wrodzoną pazerność.

Cóż, nie wygrałam w ostatnim rekordowym losowaniu Lotto, Bóg strzegł. Co prawda ułatwiłam mu zadanie nie wykupując losu, ale zawsze przecież mogłam to zrobić...

Każdy ma jakieś potrzeby, chciałby mieć więcej, czemu zatem pięć a nie dziesięć, to nie ma ekonomicznego uzasadnienia, zgadzamy się? Jasne, nie ma.

Walczmy więc o dziesięć. Co mam zrobić?

Mam się umówić na spotkanie z doradcą (tylko mnie ten zaszczyt spotkał, do byle kogo nie dzwonią!) i on tam, w zaciszu swego gabinetu, przy kawce, omota mnie już tak, że oddam mu wszystko, co mam i jeszcze się zapożyczę u teściowej emerytki, byle tylko te dziesięć procent było moje.

Emerytura (tym razem moja) blisko, nie ma na co czekać, trzeba oszczędzać, jestem z wyżu, nie ma co liczyć na hojność państwa. Lepiej już było.

Tak więc plan emerytalny, słyszę, comiesięczne wpłaty, które my w pani imieniu zainwestujemy tak, że zwróci się pani plus dziesięć procent i tak przez dziesięć lat, co tam dziesięć, dwadzieścia! Zresztą pani jest taka młoda, dajmy trzydzieści, wie pani, ile wtedy tego będzie?! I to bez Belki!

Dobra nasza, zacieram ręce, mając tyle, mogę sama jakiś mały bank założyć, a już na pewno ze spokojem myśleć o tym nędznym zasiłku, którym państwo w hojności swej zechce mnie zasilać.

Gdzie jest pies pogrzebany? Gdzie drobny druk, myślę?

A jest ci on, schwytany, może dla niektórych po niewczasie, bo już sprawy sądowe pozakładali bankom i innym instytucjom zaufania społecznego, które się nazywają ubezpieczyciele i prowadzą w naszym imieniu fundusze powiernicze. 

Już i UOKiK na banki miliardowe kary zdążył nałożyć, choć w rzeczy samej nierychliwy on. 

Drobny druk to fakt, że na pięknym opakowaniu namalowano słowo "polisa".
Polis się belka nie czepiła, żadnych tam haraczy nie ma, dostanę piękne, okrąglutkie dziesięć procent, bylem tylko... inwestowała przez dziesięć lat, bo inaczej figa z makiem, może wypłacą mi dziesięć procent z całej kwoty, bo wszak bank, ubezpieczyciel, fundusz powierniczy ma koszty.

Wiem, że koszty istnieją, nie na darmo jestem właścicielką firmy, ale 90%?!

To już, panie, trochę dużo. I takie są pierwsze wyroki sądowe w tej sprawie, bo nawet ludzie tak niekompetentni w kwestiach gospodarczych, jak sędziowie, zrozumieli że koszty powinny mieć uzasadnienie gospodarcze.

Stąd liczne pozwy zbiorowe już czekają swej kolejki w naszych przepełnionych sądach, ale czy panowie Marcin (Zbyszek, Jan, Patryk - niepotrzebne skreślić) dzwonią do mnie, by odkręcić, co namotali? Ani im to w głowie!

Bank zatem nadal chce dostać ode mnie comiesięczną wpłatę i pewność, że przez dziesięć lat każdego miesiąca zasilę go taką kwotą. Będzie więc miał utrzymanie dla pracownika, który kupi za nią w moim imieniu najbezpieczniejsze papiery, czyli obligacje, potrącając sobie koszty zarządzania. 

Jeśli jednak przed upływem dziesięciu lat zrezygnuję z mego planu systematycznego oszczędzania, ta kawka z uroczym panem Krzysiem (Marcinem, Pawłem, Sebastianem - niepotrzebne skreślić) będzie mnie kosztowała w pierwszym roku okrągłe dziewięćdziesiąt procent moich oszczędności! w drugim osiemdziesiąt i tak dalej.


Jak Wam się to podoba?

Co dostaję w zamian, jeśli jednak wydolę i nic się w moim finansowym życiu przez dziesięć lat nie posypie?

Dostaję to, co mi obiecano podczas tej kawki? Do której chyba szaleju dolewają...

Nic podobnego - przecież bank nie bierze odpowiedzialności za swoje w moim imieniu inwestycje.  Nie ma bowiem papierów w stu procentach bezpiecznych.  Zawsze się może po drodze jakaś recesja trafić...

Dostaję też - o czym trzeba uczciwie wspomnieć - wypłatę z polisy w wysokości 1 PLN!!!

Czemu nie 0,01 PLN? Przynajmniej by się popisali poczuciem humoru.

Tak więc bank ma we mnie złotą kurę, pracującą na kompletnie wirtualne zyski, za które nikt nie ręczy, ja zaś dostaję od banku złudzenia.

No i po co nam dekalog? Banki chętnie nas oświecą, jaką głupotą jest chciwość, można na niej tylko stracić.

Jak mawia jeden z moich znajomych, były pracownik banku: Gra z bankiem to gra zero-jedynkowa. Żeby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać.

Jesteście pewni, że potraficie wygrać z Waszym bankiem?

Obejrzyjcie najpierw pod lupą swoje plany systematycznego oszczędzania.

Dixi

piątek, 2 listopada 2012

Jak działa prawo Kopernika, czyli łap forsę i w nogi!


Mikołaj Kopernik, nasz wielki polski  (według niektórych niemiecki) uczony, ogromnie zasłużył się dla rozwoju astronomii, udowadniając że Słońce nie krąży wokół Ziemi. To mniej więcej wszyscy wiedzą:

"Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię
Polskie wydało go plemię" - wykuliśmy na pamięć już w podstawówce.

Tymczasem Kopernik był także ekonomistą i moralistą (wiadomo, ksiądz!), któremu zawdzięczamy słynne prawo Kopernika, mówiące co prawda o zawartości kruszcu w monetach, ale powoli a systematcznie rozciągające się na coraz więcej sfer życia.

Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy.

Pieniądze były w czasach Kopernika, podobnie jak dzisiaj, regularnie psute przez polityków.
Kruszec potrzebny do ich produkcji zużywano na inne cele, powodując inflację, której koszt ponosili obywatele.

Stopniowo prawo Kopernika zyskiwało na znaczeniu, okazało się bowiem, że z powodzeniem można go użyć do nazwania procesów psucia się również innych dziedzin życia.

Być może nie umiem ocenić czasów nam współczesnych, może brakuje mi koniecznego dystansu, ale chyba wystarczy wziąć do ręki jakąkolwiek gazetę, by zauważyć, że psują się nam chociażby: polityka, szkolnictwo, służba zdrowia. Narzekanie na te dziedziny, tradycyjnych chłopców do bicia, to łatwizna. Ostatnio ponarzekaliśmy sobie na telewizję i na jej odbiór społeczny.

Należałoby się zastanowić, komu służy takie powolne i systematyczne psucie wszystkiego?

Dlaczego politycy nie rządzą, tylko się nam podlizują? Czy rzeczywiście demokracja to najlepsza forma rządów? (Churchill mówił, że najgorsza.) I czy w ogóle mamy jeszcze demokrację?

Dlaczego szkoły boją się uczniów i rodziców i nie wypełniają swej roli, zadowalając się przechowywaniem młodzieży i wydawaniem jej świadectwa tego procesu.

Dlaczego obywatel nie może czuć się bezpiecznie w kraju rzekomo wolnym i praworządnym (patrz komentarz pod poprzednim postem).

Kto nam to wszystko funduje?

Gdzie się podziała etyka? Czy wszystko już można kupić?!

Wygląda na to, że tak. Każdy chce coś kupić lub sprzedać. Kupić nie problem, sprzedać trudniej.
 
W ruch idą zatem wszelkie formy usankcjonowanego kłamstwa, jakim jest reklama, a marketing stał się religią naszych czasów.

Marketing to sposób na zasugerowanie ewentualnemu nabywcy jego potrzeb.

Ma być więc łatwo, lekko, przyjemnie i tanio. Producenci zasypują rynek erzatzami, podróbkami wyglądającymi i smakującymi niemal identycznie z naturalnymi czy autentycznymi, wmawiając nam, że dokonujemy właśnie najlepszego wyboru.


Liczy się sprzedaż, obrót i zysk.

Zniknęły zawody zaufania społecznego, dziś nikt się już nie spowiada z grzechu przeciwko ósmemu przykazaniu, kłamstwo jest usankcjonowanym sposobem porozumiewania się między sprzedającym a kupującym.

Człowiek-klient jest pozostawiony sam sobie. Nikt się za nim nie ujmie, nikt nie bawi się w przewodnika, nikt mu nie wskazuje wartości. Wszyscy tylko wciskają mu swój towar

Nie można znać się na wszystkim. Kupujemy więc żywność naszpikowaną chemią, której wpływ na nasze zdrowie nie jest do końca zbadany, kupujemy naszym dzieciom licencjaty i magisterki bez jakiegokolwiek wykształcenia. Kupujemy polecane przez osoby publiczne książki, które wydają renomowani wydawcy, a które są równie szkodliwe, jak przeterminowane medykamenty. I nie chodzi mi tu wcale o ich treść. Bynajmniej. Chodzi o poziom tej literatury, która urąga podstawowym zasadom gramatyki, której jakość, podobnie jak nasza polityka, dostosowana jest do najmniej wymagającego czytelnika.

Może powinno się teraz na książkach gdzieś w widocznym miejscu zaznaczać skalę trudności, żeby ktoś z maturą nie musiał brnąć przez powieść napisaną przez nieznającego się na rzeczy autora (autorkę), którego (której) nikt nie próbował nawet redagować.

Czy ktoś się z tego powodu zawstydzi? Skądże znowu, nikt przecież nie chce umierać za wartości!

Czy wydawnictwa do tego stopnia zaślepione są gonitwą za zyskiem, że etos zawodowy odłożyły na najbardziej zakurzoną półkę?

Liczy się zysk, a żeby generować zysk, ma być lekko, łatwo, przyjemnie i tanio. Wydawca wydał, wydawca musi sprzedać. I sprzedaje, infekując literaturę banałami, fatalną polszczyzną, schematami i wątpliwej jakości morałami.

Bronić się musisz czytelniku, pacjencie, studencie, kliencie - sam.

Ja wiem - żyjemy w czasach relatywizmu moralnego. I jest on nawet czasem wygodny, zwłaszcza, kiedy sami chcemy osiągnąć jakieś trudne cele. Po co leźć naokoło, skoro szybciej skrótem? Już ktoś tędy poszedł, proszę, wydeptali tę ścieżkę przede mną.

Jasne. Skoro ktoś był pierwszy, my nie jesteśmy winni. A w każdym razie o wiele mniej. Kto się dziś przejmuje utratą dziewictwa? Może jedynie jakieś stare baby, które życia nie znają.

Otóż ja nie znam życia! I sprzeciwiam się z całą stanowczością dyktaturze ciemniaka! Tak, nie jestem pierwsza, to z Gombrowicza, bo już tamten czas miał swojego Germana, którego "Iwonki" nikt dziś nie pamięta. Spadła z półki bibliotecznej, choć uwiodła tysiące czytelniczek i wkurzyła setki autorów, aż Makuszyński na melodię "Roty" ułożył kalambur:

Nie będzie German pluł nam w twarz i dzieci nam "iwonił"!
 
 
Drodzy Wydawcy, nie "iwońcie" nam czytelników! Niech Wasze szacowne nazwy nie tytłają się na dolnych półkach bibliotecznych. Szanujcie ludzi, którzy wydają pieniądze na produkt przez Was przygotowany! Jeśli chcecie mądrych rządów, sami mądrze podsuwajcie lektury swoim klientom! Przecież wszyscy jesteśmy wyborcami.
 
Nie sprzedawajcie podróbek literatury, podpierając się nazwiskami celebrytów i łacińskim Pecunia non olet. W ten sposób nie zażegnacie kryzysu czytelnictwa!
 
 
Drodzy Czytelnicy - nie zawsze sentencja De gustibus non est disputandum ma zastosowanie.
Literatura to dyskusja, spór, wyrywanie światu jego tajemnic.
Literatura nie jest po to, by odpocząć po ciężkim dniu, przeżyć przygodę bądź romans.
Literatura jest po to, byście zdarli z oczu łuski, byście dotarli do sedna, byście zmęczyli się myśląc.
Tylko takie książki warte są czytania.
Jeśli powieść potwierdza Wasze poglądy, schlebia Wam i podaje wiedzę o świecie niczym nieskazitelny w swej urodzie kwiat, to może taka książka niewarta jest czytania?
Jeśli na dodatek Was ona nie rozwija - to może szkoda na nią czasu?
 
Nie kupujcie podróbek!
 
Zastanówcie się, czy dostając coś tanio nie zostajemy przypadkiem oszukani? 

Czy w pogoni za wygodą nie tracimy czegoś najistotniejszego?

Czy świat musi zmierzać ku tandecie?

Może musi.

Ale gdyby tak Kopernik się pomylił?


Dixi.

poniedziałek, 1 października 2012

Z kogo się śmiejecie?

"Telewizja jest zła" - powiedział Grzegorz Miecugow i wszyscy się zdziwili.
Niby czemu? Przecież nikt za mojej pamięci nie powiedział nigdy, że telewizja jest dobra.
Chyba że mówił o HBO.

Telewizja jest zatem zła. Poza nielicznymi i wyjątkowymi kanałami tematycznymi.
Co do tego zgoda.
Pytanie - czyja to wina?
W potocznym mniemaniu za zły towar odpowiada jego producent. Obwiniamy szewca, że zelówka się odkleiła i idziemy reklamować buty.

Dlaczego nikt nie reklamuje straty czasu, na jaki narażają go telewizje, każąc mu oglądać rozmaite Bitwy na głosy, Must be the music, X-factory i Tańce z gwiazdami?  

Oczywiście - mamy przecież pilota. Kto broni nam z niego skorzystać?

Ale butow też nie musimy kupować, ani suszarki Made in China, która wybuchła nam w ręku.

Zatem telewizja jest odpowiedzialna za to, co emituje.
Tyle, że nie ma kogo obarczyć tą odpowedzialnością, bo to byt zbiorowy, nie bardzo wiadomo, gdzie zapadają decyzje i kto nas na wtórne ogłupienie naraża.
Nikt przecież nie powie podczas kolegium redakcyjnego: Róbmy złą telewizję.

Nie, tu działa marketing. Telewizje dobrze wiedzą, czego Ty, widzu, potrzebujesz, bo wiedzą, jakie elementy oferty zaszczycasz stratą swego czasu, a jakich nie.
Telewizje wiedzą, że jesteś za rozrywką banalną, ogłupiającą i durną, z której nic nie wynika, że uwielbiasz, żeby było kolorowo, dużo się działo, żeby można było komuś utrzeć nos i siedząc w fotelu mieć poczucie panowania nad światem.

W tym sensie Ty rządzisz.

I dlatego to Ty, nikt inny, jesteś winien tego, że prawie nie ma dziś programów, dla których warto włączać telewizor.

Jeśli nie obchodzi Cię jarmarczna rozrywka, głosuj swą nieobecnością. Nie trać czasu przed ekranem, bądź świadomym wyborcą.

Telewizji nie da się już naprawić, podobnie, jak nie da się naprawić demokracji. Obie służą niskim gustom i tłumom, które upajają się kłamstwami.

To my je zepsuliśmy.
Może czas się zbuntować?

wtorek, 25 września 2012

Komu rząd dusz?

Wkurza mnie bredzenie PIS o lemingach i dokładnie tak samo wyprowadza mnie z równowagi chrzanienie inteligentów o klasie średniej. Uogólnienia, które przy tym słyszę, są albo uwłaczające mojemu rozumowi, albo wystawiające mnie poza nawias społeczeństwa, na które łożę moje podatki.

"Bo klasa średnia nie myśli, lecz śni, a sny czerpie z poradników i magazynów".

Nie uważam się za osobę bezmyślną i tak, owszem, należę do klasy średniej. Należę do niej od dawna, nim jeszcze powstał tu ten ustrój, co to niby wszystkim zrobił wodę z mózgu, bo nagle zamarzyliśmy o sielance.

Wcześniej też marzyliśmy o sielance i na swój sposób ją realizowaliśmy w naszych własnych czy należących do naszych rodziców M4, jeżdżąc w syrenkach albo małych fiatach nad morze, kupując meblościanki i działki pod miastem.

Co się tak niby bardzo zmieniło poza dekoracją?

Uważam, że śmieszne w swym tragizmie jest to, przed czym w ferworze swej propagandy przestrzegali nas komuniści, a co w całej rozciągłości spełniło się w tym najlepszym z ustrojów.
Demokracja okazała się do luftu, proszę społeczeństwa. Lud nie ma zawsze racji, a pijaczek spod budki z piwem nie powinien mieć głosu równego profesorowi uniwersytetu, bo debilem jest i basta, a debil powinien trzymać mordę na kłódkę.

Niewidzialna ręka rynku jest ręką złodziejską, bo za pieniądze można dziś mieć wszystko, nawet decyzje rządu i parlamentu. I żaden bankier nie odpowiada za swą chciwość, to my, podatnicy robimy ściepę na jego okradzionych klientów, bo panom jest równy, a rząd mu może wskoczyć wiecie, gdzie.
Bezrobocie, przed którym tak żarliwie ostrzegał nas Dziennik Telewizyjny okazało się boleśnie realne.

Więc oni mieli rację?!

I oto biedni pseudointelektualiści z prasy szukają winnego i znajdują go gdzie - niespodzianka - w największej grupie społecznej. Teraz zamiast strasznymi mieszczanami nazywa się nas klasą średnią, wyrzuca nieoczytanie (kiedyś to każdy robol czytywał Lenina do poduszki), brak myślenia prospołecznego (kiedyś mieliśmy "Solidarność", teraz co?) i jakiegokolwiek w ogóle poza jednym - co będzie na obiad?

Zastanawiające, skąd się biorą te śmieszne w gruncie rzeczy oskarżenia? Nie widzę, by felietoniści i recenzenci chcieli swą działalność przekuć na bardziej zaangażowaną politycznie. Czemu, panowie, nie skrzykniecie Partii Intelektualistów Obrażonych Na Klasę Średnią? Może wreszcie dokonalibyście reformy szkolnictwa, służby zdrowia, może doprowadzilibyście do porządku drogi i kolej, pobudzili wzrost gospodarczy i przyrost naturalny? Może biblioteki i księgarnie byłyby za waszych rządów forami, gdzie kwitnie myśl państwowotwórcza, może zamknęlibyście wszystkie portale plotkarskie, gdzie czyni się krzywdę biednym celebrytom?

Może człowiek nareszcie zostałby naprawiony, a jego wykoślawienie i urągające człowieczeństwu wypaczenia moralne - zniesione?

Śmiało, wesprzemy was my, tępi ludzie z łóżek polowych, małych sklepików i firm, którzy nie czytamy, nie bywamy w kinie ani w teatrze. Żal nam będzie Pudelka, ale za waszym przewodem zbudujemy piątą, czy którąś tam Polskę.

Dajcie nam myśl! Rzućcie słowo, które nas pociągnie. Stwórzcie program!

Nie wystarczy podcierać sobie tyłka anonimowym tłumem i kiwać z politowaniem głowami.
Jeśli brakuje wam idei, to ją stwórzcie, choćby dla swojego podwórka.

Jeśli będzie wiarygodna, pójdziemy za wami. Będziemy czytać książki, dyskutować o metafizyce i budować lepszy świat.

Pomożemy!

Rzekłam.

sobota, 4 sierpnia 2012

Umoczyłaś w Amber Gold?

- Umoczyłaś w Amber Gold? - zapytał mnie znad gazety mój dobry mąż.

Czym jest zbrodnia obrabowania banku wobec zbrodni założenia banku? - myślę, czytając  codziennie pojawiajace się historie o instytucjach finansowych zbyt dużych, by upaść i ich prezesach, dbających przede wszystkim o własną kieszeń.

Gdzie się podział honor tych ludzi, ich szacunek dla własnego imienia i prowadzonej przez nich instytucji?

Wiemy, gdzie. Od kiedy za prawidłowość przeprowadzanych operacji nie odpowiadają własnym majątkiem i są tylko maszynkami do wynajęcia, ich horyzont i moralność drastycznie się skurczyły.  Liczy się tylko własny, krótkoterminowy zysk, zysk kwartału, może roku, zysk nielicznej grupy dużych klientów, dla których tworzą ryzykowne instrumenty, chcąc zaspokoić ich wygórowane oczekiwania.

Gołym okiem widać, że pieniędzy jest za dużo, a bankowcy tylko udają ciężką pracę. W razie potrzeby niemal zawsze mogą liczyć na zasypanie dziury po jakiejś ryzykownej operacji przez państwo, działające w trosce o swych obywateli.

Co za przyjemny biznes swoją drogą! Niemal nieobciążony żadnym ryzykiem. No, chyba że jakiś zdesperowany klient przyjdzie z bronią i wystrzela tych, którzy przez swą niefrasobliwość puścili go z torbami.

Bo to się zawsze może zdarzyć. Wielki bank z tradycjami może upaść z powodu zbyt ryzykownych operacji, a jego klienci muszą liczyć na gwarancje państwa, jeśli bank takowe posiada.

Co się dzieje dziś z niefrasobliwymi klientami Amber Gold czy Finnroyal, które żadnych gwarancji poza wielkoformatowymi reklamami nie dawały, nie chcę nawet myśleć...

Tylko, czy ktoś kazał oddawać oszczędności tym właśnie instytucjom?

Nikt.

No właśnie.

Zauważmy przy okazji, że, jak się wydaje, wierzycieli banków jest ilościowo mniej niż ich klientów. Klient nie dostaje przecież pieniędzy "od banku", dostaje je za pośrednictwem banku od kogoś, kto tu swoje oszczędności ulokował.

Bank jest więc tylko pośrednikiem i jak każdy pośrednik stoi na bardzo wygodnej pozycji.
Podczas boomu na rynku nieruchomości lekką ręką rozdawał kredyty, a teraz, kiedy wartość tych nieruchomości spadła, przystawia się do głowy klientów pistolet, żądając spłaty części zadłużenia lub wyłudzając wykupienie drogiej polisy ubezpieczeniowej, która dodatkowo powiększa koszt obsługi kredytu tych klientów, co je JESZCZE spłacają.

Wiadomo, że długoterminowo wartość nieruchomości rośnie. Wiadomo, że kredyty, które miały sfinansować owe nieruchomości brane są na długie i bardzo długie terminy. Dlaczego więc bankowcy nie zachowają zimnej krwi i nie poczekają na czas, być może bliski, kiedy nieruchomości wyjdą z dołka? Dlaczego wpadają w panikę i nie wyrywając klientom dodatkowej kasy, nie pozwolą im w spokoju wywiązywać się z podjętych wcześniej zobowiązań?

A dlaczego nie skorzystać na dekoniunkturze i nie wyciągnąć trochę więcej? Pieniądze tak pozyskane zasilą fundusze banku lub powiązanych z nim instytucji ubezpieczeniowej i będą ładną pozycją w bilansie. Wszyscy czytaliśmy, jak można manipulować liborami i innymi wskaźnikami, przecież i tak nikt się na tym nie znam, bo to takie skomplikowane...

Tak, wobec kredytobiorców, banki stoją na stanowisku: liczy się dziś.

Tymczasem wobec depozytariuszy zachowują się jak wróżka po odbytym właśnie trzydniowym przeszkoleniu. Patrzą w szklaną kulę i widzą jedynie świetlaną przyszłość.

Zawsze mnie ta dwulicowość ludzi pracujących w bankach zastanawiała. Ich wykresy przyszłych zysków pną się w górę niczym liana zasilona skoncentrowanym guanem, aż dziw, że rok 2008 się nam w ogóle zdarzył i tylu klientów straciło wirtualne, a czasem całkiem rzeczywiste pieniądze.

Czy któryś z bankowców popelnił wtedy ze wstydu samobójstwo? Czy choćby przeprosił?

Fundusze miały rosnąć, większość rosnąć przestała, ludzie wycofali środki ze stratą, bo zarządzający zawiedli. I, jako żywo, przypomina mi się żart o adwokacie, który kiedy wygrywał sprawę to sam, a kiedy przegrywał, to przegrywał ją jego klient.

Łatwo się dzielić chwałą wygranej, klęska jest sierotą.

Byłoby pięknie, choć to całkowicie nierealne, by bankowcy przestali zajmować się wróżeniem, a twardo stali na straży pieniędzy swych klientów, nie tylko schlebiając ich chciwości.
By przewidywali, a nie "mieli nadzieję", że krzywa wzrostów będzie stale rosnąć.
By cynicznie nie sprzedawali  naiwniakom rozmaitych instrumentów pochodnych, które są jedynie gównem opakowanym w kolorową bibułkę.

A jeśli uważają, że nadszedł czas wzrostów, niechże będą konsekwentni i wierzą w świetlaną przyszłość nie tylko zarządzanych przez siebie funduszy, ale i dochodów klientów, którzy jako kredytobiorcy bankowi i posiadaczom ulokowanych tam depozytów przynoszą zyki!

I żeby było jasne: nikt mi propozycji spłacania kredytu przed terminem nie złożył, choć mam takowy i to we frankach. Być może ta chwila jeszcze przede mną? Cóż zobaczymy...

Czekam spokojnie, w Amber Gold nie umoczyłam.

Dixi.

wtorek, 12 czerwca 2012

Porozmawiajmy o pracy

Czy praca jest pojęciem socjologicznym, czy moralnym?

Jest praca (jak twierdzą przedsiębiorcy), czy też jej nie ma (jak twierdzą bezrobotni). Pensje mamy adekwatne do naszych umiejętności i możliwości, czy też absurdalnie niskie?
Szanujemy pracę czy jest ona dla nas nieustającą katorgą? A jeśli tak, czyja to wina? Państwa? Pracodawców? Rodziców? Nas samych?

Czy praca jest dobrem, o które trzeba walczyć, czy należnym prawem każdego? Co zmieniła w podejściu do pracy miniona epoka? Co należałoby jak najszybciej naprawić?

Kiedy powinniśmy zacząć myśleć o przyszłej pracy? Po studiach, w ich trakcie, przed?
Kto powinien z nami współplanować ścieżkę kariery?
Czy szkolnictwo pomaga w zorientowaniu się w możliwościach zatrudnienia, czy też wybitnie przeszkadza?
Kiedy powinniśmy zakończyć naszą aktywność zawodową? Czy powinniśmy sami wybierać ten moment, czy też powinno za nas decydować państwo?

Mając pełną świadomość, że każdy przypadek jest inny, zachęcam Was do dyskusji.

Pomysłem na ten post zainspirowali mnie dwaj rozmawiający ze sobą przedsiębiorcy, którzy mówili do siebie: "Bezrobocie? Jakie bezrobocie? Nie ma żadnego bezrobocia". Tymczasem w radio usłyszałam dziś, że bezrobocie (to oficjalne) wynosi już ponad 13%.

Gdzie szukać prawdy?

Poniżej zadziwiające socjologiczne porównanie ludu francuskiego i polskiego z połowy XIX wieku:


„Przedmiotem rozmów tych ichmościów był zwykle tryb życia codziennego w pałacu, za pałacem i w podróżach. Pilniem słuchał, co mówili; Alem nigdy ich nie złowił na uczynku obmowy, nigdy cieniu satyry nie rzucili na tych, czyj chleb spożywali; zawsze cześć, uwielbienie nawet, czasem przesada w pochwałach. Cnota ta jest niczym innym, jak punktem honoru powołania, pochodząca z wysokiego ocenienia wartości grosza i zmysłu loiki, którą niższe warstwy społeczeństwa są obdarzone w wielkich średnicach zarobku. Świadomy krwawych kolei, przez które winien przejść proletariusz, nim złowi jaki taki kęs chleba powszedniego, najemnik francuski wypełnia obowiązki nań włożone sumiennie, gorliwie, punktualnie i lęka się ubliżyć sobie, ubliżając tym, którzy mu byt ustalili. Nie tak się rzeczy u nas mają. Ludowi naszemu loiki i kombinacji umysłowych w własnym interesie zupełnie brak. Ociężały w pracy, wykonywa wszystko z musu, opieszale, dlatego też nigdy nie ma dokładności w zadanej mu robocie – wszystko jedno, jako tako, aby zbyć. Grosza zarobionego nie ceni, za to wartość swą wewnętrzną wysoko ceni, a stąd wypływa, że się sądzi być nisko otaksowany, to jest ciągle pokrzywdzony przez pana; szacunku więc i wdzięczności dla niego nie ma; bez skrupułu też wyśmiewa, obmawia, czerni, podsłuchuje pode drzwiami, czym prędzej wynosi z domu, co tam zwędził, i puszcza w obieg. Nie ma u nas klasy, która by się tak sponiewierała, jak klasa służebna”.
Karol Frankowski, Moje wędrówki po obczyźnie Paryż, cz. 1, s.136-137, wyd. PIW, 1973

niedziela, 8 kwietnia 2012

Ideologia jako produkt

Se non è vero è ben trovato - myślę w tę Wielkanoc.

Ludzie od zawsze potrzebowali Boga, pod każdą szerokością geograficzną istniała w człowieku głęboka potrzeba mistycyzmu, potrzeba uwierzenia, że jest czymś więcej niż tylko bytem fizycznym, zawieszonym w określonym czasie. Krotkim i ulotnym, niczym życie jętki.

Marzył, patrząc w gwiazdy, że tam gdzieś jest jego miejsce. Czynił rozmaite magiczne rytuały, by zbiżyć się do Boga. Bo tak nazywał istotę najwyższą. Bóg miał tę zaletę, że dawał też nadzieję, której często w realnym życiu brakuje, dawał szansę wyrównania rachunków z kastowym społeczeństwem, w którym zawsze i na każdym kontynencie są silniejsi i słabsi.
Tak powstały religie.

To człowiek potrzebował Boga, nie Bóg człowieka.

Bóg, jako istota doskonała obyłby się bez nas, swoich poddanych. Ta feudalna retoryka zawsze mnie drażniła w naszym kościele. Nie wyniósł on bowiem żadnej nauki z podnoszącego się poziomu umysłowego społeczeństw. Wysłuchując mszy, mam niemal zawsze wrażenie, że wciąż tkwimy w średniowieczu.

Oczywiście chcąc utrzymać władzę, kościół musi stawiać się na czele społeczeństwa, lekceważyć, na ile to możliwe, władzę świecką, jest wszak szafarzem wartości idealnych, dla których nie ma doczesnej miary. Problem w tym, że zdążyliśmy już nieco okrzepnąć w znajomości liter, ksiąg nie trzyma się w klasztorach, mamy środki masowej komunikacji i do świadomości ogółu dociera coraz więcej informacji o polityce kościoła, która ma na celu sprawowanie raczej politycznego niż duchowego przywództa.

"Moje królestwo nie jest z tego świata" - mówil Jezus.
Tej nauki współczesny kościół nie stara się kontytuować w najmniejszym stopniu. Zażarcie walcząc o dobra zabrane niegdyś przez komunistyczną władzę.
Księżą nie płacą podatków, a korzystają przecież z wszystkich urządzeń komunalnych, które za nasze podatki powstają. Czy nie powinni świecić we wszystkim przykładem?
Możliwość odpisu podatkowego na kościół może być szansą dla tej instytucji oraz wiernych, aby sprawy finansowe stały się jawne.

Nie staną się, to pewne.
Szermując średniowieczną retoryką, kościoł walczy o pieniądze i wpływy.
A tymczasem w takiej Australii katolickie wspólnoty parafialne zbierają datki i nimi zarządzają, dbając o utrzymanie budynku, one też wypłacają pensje zatrudnianym przez siebie księżom, im samym tylko pozostawiając dbanie o sprawy duchowe wiernych.
Takiej przejrzystości się u nas nigdy nie doczekamy.

Nie doczekamy się też przejrzystości w kwestiach równie poważnego kalibru, to jest afer seksualnych duchownych. Brudy mnie nie interesują, dziwi natomiast uporczywe tuszowanie sprawy przez władze kościelne.

I dochodzimy do sedna. Swoich członków hierarchia kościelna traktuje na zgoła innych, nie demokratycznych prawach.
Ale czy mogłaby inaczej?
Czy jest możliwa przejrzystość?
Czy księża, stając się ludźmi, nie utraciliby części swego charyzmatu, który teraz obejmuje ich wszystkich?

Tak się sprzedaje bowiem ideologię - należy mieć absolutny monopol na prawdę i nie pozwalać sobie na żadne wątpliwości. Twardą ręką trzymać maluczkich, murem stać za swymi.

Co ciekawe, podobne zasady dotyczą ortodoksyjnych żydów. Coraz więcej zwolenników ma chasydyzm, sprzedający prostą wiarę i wiedzę o świecie opartą na dogmatach, dający oparcie w społeczności i przepis na życie bez zastanawiania się, kombinowania i kluczenia, zdawałoby się przeczący podstawowej potrzebie człowieka myślącego, czyli POSZUKIWANIU prawdy.

Życie, okazuje się, przerasta nasze możliwości pojmowania. Nie potrafiąc sobie z nim poradzić, szukamy protez. Kupujemy poradniki, chodzimy do psychologa, czepiamy się religii, nawet jeśli nie daje nam ona odpowiedzi na wszystkie pytania.
O ile mamy pytania.

Bo sądzę, że pytań nie lubimy i nie chcemy ich sobie zadawać.
Czy świat bez religii jest lepszy?
Czy pozbawieni straszaka w postaci kary za doczesność i nadziei na lepszą przyszłość ludzie byliby bardziej ludzcy?
Czy religia jest tylko opium dla ludu?

   Se non è vero è ben trovato - myślę w tę Wielkanoc.

sobota, 3 marca 2012

W Dniu Pisarza

 Dziś podobno obchodzimy Dzień Pisarza. Nie do wiary, że ustanowili go sobie sami pisarze, a konkretnie PEN Club w 1984 (cytuję za portalem Lubimy czytać).

Na co to komu? Nie mam pojęcia.
Że niby z biblioteki po sąsiedzku powinni mi przynieść kwiaty?
Albo czytelnicy powinni zgromadzić się pod bramą i w hołdzie zaścielić podjazd storczykami?
Może Premier powinien spotkać się z pisarzami, bo to najlepszy dzień na jakieś małe orderki?

Wymyślenie sobie święta jest dla mnie dowodem głębokiego poczucia niedocenienia pisarzy, które tkwi w nich samych.

Jeśli już sobie wymyśliliśmy takie święto, to jak je obchodzić?
Nie mam żadnego sensownego pomysłu poza tym, że jeśli takie święto miałoby się jakoś sprawdzić, to tylko w formie spotkań autorów z czytelnikami.
No ale - wyobraźmy sobie - że organizujemy tego dnia tysiące spotkań, każde wydawnictwo, każdy autor szuka przytuliska. Podejrzewam, że nie ma tylu fajnych miejsc spotkań, by starczyło dla wszystkich piszących, jako że imię ich legion. Zaczynają się afery, podchody, wcześniejsze rezerwacje, przekupstwa.
Media podchwytują temat i spisują, ilu czytelników zgromadził który autor, a potem komentują to bez żenady, by stworzyć nowe rankingi, które uwielbiają i które o niczym nie świadczą.

Miałam spotkania liczne i miałam też takie, na które nikt nie przyszedł. Tak byłoby i w tym przypadku, bo nie obiektywna wartość pisarza się liczy.

Co to jest zresztą "obiektywna wartość" w sztuce? Nie ma czegoś takiego, bo każdy czytelnik sam ją sobie tworzy. Coraz mniej słuchamy tak zwanych autorytetów, kultura i pisanie o niej się zdemokratyzowały do tego stopnia, że o książkach piszą niemal wszyscy, nawet uczennice gimnazjum.
Taka jest cena demokracji w internecie. Jeśli chcesz opinii, musisz ją sobie wypracować sam.

Wróćmy do spotkań.
Nasi czytelnicy są rozrzuceni po kraju, a spotkanie na żywo mogłoby się odbyć tylko w jednym konkretnym miejscu. Wygrałby chyba ten, kto zorganizowałby telekonferencję.
Po co jednak robić zawody?
Po co w ogóle tworzyć takie święto? Trochę to jest, jak Walentynki. "Dziś masz powiedzieć swojemu pisarzowi, że go kochasz".

Jeśli do tego wyznania potrzebujesz dnia wymyślonego przez pisarzy, to może szkoda Twojej fatygi?

Traktuj pisarza nie jak boga, tylko jak przyjaciela.
Każdego dnia po trosze. Idź z nim na wycieczkę w nieznane. Zaprzyjaźnij się. Oddajesz mu to, czego kupić nie sposób - oddajesz mu swój czas. On Ci daje to samo. To jak pocałunek lub braterstwo krwi.

Przyjciele nie potrzebują zachęt, by się spotkać, spotykajmy się na co dzień, zwyczajnie, z kubkiem herbaty. Do tego nie potrzeba fanfar.

Rzekłam.

sobota, 18 lutego 2012

Sponsoring, dawniej prostytucja

Na ekrany kin wszedł film pod tytułem jak wyżej (do przecinka). Filmu jeszcze nie widziałam, chcę się tylko na chwilę zatrzymać nad wywiadami reżyserki, która tłumaczyła, że zauważyła nowe zjawisko.

A co to przepraszam, za nowe zjawisko, kiedy panna bierze kasę za seks?

Co tu jest, do cholery, nowego?

Prostytucja istniała, istnieje i chyba tylko koniec świata jest w stanie jej istnienie zakończyć (może już niedługo, jak przepowiadają rozmaici domorośli wróżbici, powołując się na źródła rzekomo zbliżone do Azteków).

Może chodzi o to, że studentki chcą odróżnić to, co robią od zawodowych dziwek, bo przecież nie stoją na rogu i nikogo nie nagabują, odpowiadają tylko na zapotrzebowanie, które wciąż istnieje i istnieć będzie do końca świata, choć pewnie nie dłużej.

Jest to forma samooszustwa i lukrowania dość obrzydliwego procederu oddawania rzeczy najintymniejszej, swej najbardziej prywatnej sfery za pieniądze.

I nieprawdą jest, panie redaktorze Ziemkiewicz, że kiedyś mężczyzna utrzymujący kobietę musiał być stary. Bywali i tacy "sponsorzy", w Paryżu belle epoque byli i młodzi, żądni przygód ludzie, którzy wydawali góry złota na kochanki, które były kimś na kształt obecnych celebrytek.
Usługa, jak  usługa, ktoś mógłby powiedzieć. Lekarz oddaje swój czas pacjentowi, policjant naraża własne życie, biegając za przestępcami, taksówkarz przez cały dzień czuje na plecach oddech pasażera. Ale to wciąż nie to samo.

Gdzie jest ta strefa? Czy ktoś ją może narysował? Czy jest nią nasze ubranie? A tancerki w kabarecie? A lato na plaży? A zdjęcia modelek w Playboyu?

Ponieważ każdy sam określa, dokąd dopuszcza innych ludzi, prostytutka też ma prawo określić, że takiej strefy po prostu w ogóle nie ma. Woli zarabiać pieniądze w ten sposób niż stać na zmywaku w knajpie. To jest jej cena.

Dla niektórych seks to zabawa, przygoda, a jeśli na dodatek mogę mieć za to kasę, to czym się tu martwić?
Nie zamierzam nikogo nawoływać na ścieżkę cnoty, ja po prostu tego nie rozumiem. Dyspoowanie swoim ciałem w celu zarobienia pieniędzy wydaje mi się pożałowania godne, bo wielokrotne włażenie obcych ludzi w najbardziej intymną sferę doznań nie może nie pozostać bez wpływu na psychikę osoby, która wybiera takie życie.

Ktoś tłumaczy, że "lubią to robić". Podobno teraz kobiety mają prawo do dysponowania sobą i swoją seksualnością. Czasy się zmieniają, a ja pozostaję staroświecka.
Nie ma dla mnie takiego ciucha, ani takich butów, ani takiego głodu, który zmusiłby mnie do dysponowania w ten sposób moim ciałem.

Myślę o poczuciu własnej wartości, które więdnie w dziewczynach, jeśli nie mają na tyłku modnych ciuchów. Coraz częściej tak zachowują się też całkiem młodziutkie dziewczyny, gimnazjalistki "zaliczają" chłopaków tylko dlatego, by pochwalić się przed koleżankami, że "wyhaczyły ciacho".

Jeśli intymność w gimnazjum sprowadza się do "wyhaczenia ciacha", to czemu u licha podczas studiów ma się zostać mniszką?

Problem polega na tym, że są rzeczy, które nie powinny mieć ceny, bo jeśli ją mają, to znaczy, że sprowadzamy imponderabilia do poziomu bazaru. I nie mówcie mi, że tu z człowieka wychodzi zwierzę, a seks nie powinien być poddawany rygorom mieszczańskiego świata.
Właśnie widzimy to rozluźnianie się rygorów. Bóg umarł i już nie ma kto nas pilnować. W świecie, gdzie wszystko można, człowiek nie mamy się na czym wesprzeć. Hierarchie i prawa utrudniają życie w takim samym stopniu, w jakim je ułatwiają. Skoro ty możesz kraść, tobie też mogą.

Życzę dziewczynom, które dają się sponsorować, aby nigdy nie zrozumiały, że prostytucja to prostytucja, nawet w różowym szlafroczku i na wycieczce w Egipcie.

Same określiłyście swoją wartość. Ja tam wolałabym zmywać gary.

Rzekłam.