sobota, 26 stycznia 2013

Rodzic, czyli matka

Dziękuję Agnieszce Graf za jej artukuł opublikowany w dzisiejszych Wysokich Obcasach.

Sama już o tym wielokrotnie pisałam na poważnie i ironizując, że dzieje się coś bardzo niedobrego z mężczyznami. W chwili, kiedy kobiety coraz bardziej włączają się w życie społeczne, pracując zawodowo i na deser jeszcze próbując być matkami, sytuacja mężczyzn się nie zmieniła, gdyż od zawsze do nich należało tylko zapewnienie bytu rodzinie.

Teraz w zapewnieniu środków na utrzymanie pomagają im żony i partnerki, a oni nie zrobili niemal nic, aby w tej sytuacji również coś zmienić we własnym funkcjonowaniu domowym.

Byli i są władcami świata zarządzającymi prokreacją i nie ponoszącymi z tego tytułu niemal żadnych konsekwencji.

List Agnieszki Graf skierowany do najwyższych władz, w którym proponuje wydłużenie urlopu ojcowskiego z dwóch do sześciu bodaj tygodni spotkał się z całkowitym lekceważeniem.

Panowie wiedzą, jak trudna jest rola opiekuna dzieci i podejmują ją jedynie marginalnie. Jak w słynnym żarcie: Dziecko zadaje matce setki pytań, a ojcu tylko jedno: Gdzie jest mama?
To ponury żart, wskaujący, że wychowujemy nasze dzieci trochę jakby były sierotami.

Kobiety zrobiły w ostatnim stuleciu wielki krok do przodu, jeśli chodzi o poprawę swego statusu społecznego.
W większości znanych mi domów to kobieta podejmuje strategiczne decyzje, ona zarządza finansami. To bardzo duża, historyczna wręcz zmiana.
Kobiety zrobiły ten krok kosztem statusu mężczyzn. Mężczyźni bronią się przed oddaniem pola w najlepszy możliwy sposób - biernością.

Nauka, jaką daję kolejnym dziewczynom moich synów jest jedna: Nie przesadzaj w poświęceniu, bo nikt twojego poświęcenia nie zauważy.

 Rzeczy zrobionych nie widać.

Czy wobec tego dziwicie się spadkowi dzietności Polek? Czy zdumiewają was te tłumy singielek, które wolą niezobowiązującą randkę od wieloletniego niewolnictwa? Mnie nie.

Na szczęście dziewczyny mają wybór. Chciałyby może mieć rodzinę, ale bardziej cenią sobie wolność i samostanowienie, bo żaden facet nie da im pewności, że będzie postępował inaczej od tysięcy innych, których matki - tak, tak, uderzmy się w piersi!  nie nauczyły, że dom to takie samo miejsce pracy, jak firma i za dom się odpowiada.

Nie nauczyłyśmy naszych synów słać łóżek, odkurzać, prasować, myć okien, dbać o zawartość lodówki, obsługiwać pralkę, zmywarkę i inne sprzęty.

Tę listę naszych grzechów można by jeszcze długo ciągnąć.
Zabrakło nam konsekwencji.

Zacznijmy więc może od dziś i pokażmy mężczyznom, gdzie w domu znajduje się zsyp, jak włączyć pralkę i gdzie stoi odkurzacz. Jutro niedziela, mają wolne, świetny dzień na zmiany.

W dobrze pojętym interesie własnym i społeczeństwa, skończmy z fałszywym kultem machismo. Włączmy mężczyzn do odpowiedzialności za siebie na poziomie domowym, a wielki świat tylko na tym skorzysta.

Może wtedy nauczą się, tak jak my, myśleć o kilku rzeczach naraz? Może wreszcie będą mieli mniej czasu na używki i oglądanie telewizji? Może zrozumieją, dlaczego tak ciągle zrzędzimy?  

Dixi.

sobota, 12 stycznia 2013

Doradzam polskiemu rządowi, czyli pieniądze leżą na ulicy

Ni z tego, ni z owego, posiadając i zarządzając siecią fotoradarów nasz rząd stał się największą w kraju firmą fotograficzną. Nie wypowiadam się co do ich stosowności, bom nie jest kierowcą. Kierowcy, w tym moi synowie i mąż stosowne zdanie już wyrazili i nie jest ono rządowi przychylne.
 
Ja, jako aktywny przedsiębiorca z dyplomem marketing menagera oraz troskliwa obywatelka, chciałabym doradzić rządowi, jak ową firmę rozwinąć. Otóż, jak zwykle - pieniądze leżą na ulicy.

Radary są w stanie skontrolować jedynie pojazdy w ruchu, przynosząc korzyści, kiedy ten ruch odbywa się niezgodnie z przepisami. A co z pieszymi? Mamy zimę, piesi nie przekraczają dozwolonych szybkości, ale pojęcie ludzkie przechodzi, kiedy się chce wyjść z domu, zwłaszcza zimą i od razu wpada w zaspę.

Czemu rząd nie miałby zatrudnić kilkuset (kilka tysięcy?) bezrobotnych, z których każdy ma już pewnie własny telefon z aparatem fotograficznym i podzieliwszy kraj, puścić ich, by te zaśnieżone chodniki sfotografowali?
Taki mandat, nawet stuzłotowy, pomnożony przez miliony nieodśnieżonych fragmentów chodników wzdłuż każdej niemal posesji, to zastrzyk czystej gotówki na zbożne cele!

A przy tym, jakie to wychowawcze! Prawie jak owe mandaty za przekroczenie prędkości.  

Zapłaciwszy raz i drugi, właściciel nieruchomości zatrudni bezrobotnego, aby mu odśnieżał lub sam chwyci o siódmej rano za łopatę.

W tym roku mamy i tak łagodną zimę, sterty śniegu nie przysłaniają nam świata, jak to już dwa czy trzy razy było ostatnio. A co latem?

Dla naszych kontrolerów śnieżnych latem proponuję tę samą czynność. Ilości śmieci, które zalegają niemal wszędzie, widoczne w bezśnieżne pory roku i dotkliwie szpecące krajobraz, wołają o pomstę do nieba.

Oczywiście, to nie nasza wina, że ktoś nam rzucił pustą butelkę pod płot, pokażcie mi jednak właściciela nieruchomości, który się po tę butelkę schyli. Oprócz mnie oczywiscie, bo wszyscy wiedzą, że jestem kolekcjonerką przydrożnych butelek i żadnej nie przepuszczę. 

Owo prawo wymagałoby oczywiście stosownych rozporządzeń, przepisów wykonawczych etc, ale ponieważ nie jestem prawnikiem, a jedynie szarą obywatelką, oddaję mój projekt bezpłatnie odnośnym władzom. Mam tylko prośbę, aby je podczas prac w sejmie nazwać "Prawem Guci".

To mi wystarczy.

Rzekłam.

piątek, 11 stycznia 2013

Pigułka antykoncepcyjna, czyli koniec naszego świata

Kiedyś dzieci nie miały tak różowo. Rodziło się ich sporo, ale wiele nie dożywało trzech lat. Kiedy się o tym czyta, zadziwia przechodzenie nad tym do porządku samych rodziców.

"Bóg dał, Bóg wziął" - mówiono, próbując pogodzić się z losem.

Śmiertelności niemowląt winna była nieznajomość higieny, dbałość matek z wyższych sfer o figurę i zwyczaj oddawania dzieci mamkom, brak jakichkolwiek preferencji dla macierzyństwa, zwłaszcza na wsi, gdzie, dopiero co urodzonego niemowlaka zostawiało się pod gruszą, by kontynuować pracę w polu.

Trochę nie chce mi się w to wierzyć, ale podobno tak bywało, wszak poród to czynność fizjologiczna.

Z czasem dzieci nabierały wartości, a dzieciństwo uznane zostało za szczególny, ważny etap w życiu. W rodzicach budziła się większa troska, co było najczęściej wypadkową sytuacji ekonomicznej społeczeństw.   

Ale jak się okazuje ta troska nie może rosnąć w nieskończoność, bo choć obiektywnie żyje nam się coraz lepiej, słabnie zaintereowanie macierzyństwem i OJCOSTWEM (piszę z wielkiej, bo zapominamy to słowo, zastępując je obrzydliwym neologizmem).

Kiedyś ludzie nie zastanawiali się, czy chcą mieć dzieci. Oni je bez względu na swą sytuację ekonomiczną mieli. Dziś są już nawet wyliczenia, które mówią, jak wiele moglibyśmy zaoszczędzić, jeśli byśmy powstrzymali się od rodzicielastwa.

Kwoty te są liczone w setki tysięcy złotych. Tyle nas kosztują dzieci.

Kiedyś dziecko było postrzegane jako majątek, dziś jest już tylko kosztem.

To duża zmiana w myśleniu, która owocuje wymieraniem bogatych społeczeństw. Zmiana, która pokazuje, jak bardzo jako gatunek oddaliliśmy się od natury, gdzie ów rytm pozostaje wciąż niezachwiany.

Od kiedy dzietność można regulować przy pomocy pigułki lub prezerwatywy, ludzie sami podejmują decyzję, czy chcą ponieść trud i wysiłek rodzicielstwa.

W liczbach bezwzględnych to się raczej nie opłaci. Dzieci do końca życia pozostają dłużnikami rodziców. Mówię tu oczywiście o rodzicach świadomych, z założenia pomijając degeneratów.   

Pytanie, które mi się nasuwa, dotyczy zmiany, jaka nieuchronnie nastąpi, gdy nasze społeczeństwo ostatecznie się zestarzeje. Jaką wartością będzie dziecko? Jak będą wyglądały nasze emrytury?
Ale przede wszystkim, jak będą starzeć się obecni trzydziestolatkowie, którzy skorzystali z łaski hedonistycznego światopoglądu, który łaskawie nam teraz panuje i wybrali życie bez rodzicielstwa?

To pierwsze takie pokolenie w historii, więc warto mu się przyglądać z uwagą, choć oczywiście nie nam przyjdzie wyciągać wnioski...

wtorek, 8 stycznia 2013

Bekanie na lans, czyli ćwiczenia słownikowe

Mam na półce ze słownikami pięć słowników gwary uczniowskiej. W trzech z nich nie ma wzmianki o "bece" (mian. l. poj. "beka", od bezokol. "bekać").

Kiedy już poznamy to słowo, źródłosłów wydaje się oczywisty, chodzi wszak o śmiech, a zwrot "beczka śmiechu" znany jest również tym, którzy urodzili się przed 1989 rokiem.
Zatem "beka" to śmiech, może bardziej nawet wyśmiewanie czy obśmiewanie.

Kto bywa tu częściej i zna odrobinę mój dorobek ("Mariola, moje krople!", "Tata, a Marcin powiedział") ten wie, jak bardzo cenię śmiech i poczucie humoru. Z tym ostatnim jednak "beka" ma niewiele wspólnego. Bez zastanowienia, niemal intuicyjnie wiemy, że "beka" to raczej rechot, niż śmiech, a więc żarty nie najwyższych lotów.

Czemu służą takie żarty? Jak większość żartów - wyładowaniu frustracji, pokazaniu się od lepszej strony. Zasygnalizowaniu własnej wyższości.
Śmiejemy się z kogoś, aby wznieść się ponad jego sytuację, uznać się za lepszych. Temu też służy bekanie na lans.    

Czytam dziś w GW, że na Facebooku powstała grupa, której celem jest wyśmiewanie uczniów jednego z liceów. W każdym mieście, nawet niewielkim, zdarzają się szkoły "prominenckie" i te z dziećmi mniej zamożnymi. W pierwszych jest lans, bo rodzice są bogatsi, co czasem przekłada się na umiejętności uczniów, choć nie zawsze.

Wspomniane liceum jest najlepsze mieście, a osiemnastolatek, który założył stronę, ma ciągle kłopoty z zaliczeniem pierwszej klasy gimnazjum. Wkurzają go lanserzy z liceum, zazdrości im kasy rodziców, samochodów, którymi pewnie podjeżdżają pod szkołę, tego, że nauczyciele mówią im: "Jesteście elitą tego miasta". Taką wybrał formę zemsty.

Trafiło. O sprawie zrobiło się głośno. Wplątano w to prokuratora.

Ta w gruncie rzeczy zabawna historia pokazuje, gdzie przebiegają nierówności społeczne i z jak bardzo skomplikowanymi sprawami muszą się dziś borykać dyrektorzy szkół.

Jako była nauczycielka jestem za tworzeniem klas z dzieci o podobnym potencjale intelektualnym. Wspomniana wyżej szkoła, to, zdaje się, szkoła prymusów. Tak przynajmniej jest postrzegana w mieście. To niektórych boli. Nic dziwnego. Dopóki chodzą tu prymusi, nie mam nic przeciwko takiej segregacji.

Nie wszystkim Pan Bóg dał równie dużą ilość rowków w mózgu, a do tego jeszcze tyle samo zapału i umiejętności odkładania przyjemności na później.  To wszystko kosztuje, chodzi o czas zainwestowany we własny rozwój. Niektórzy potrafią to robić i oni będą elitą. Nie ma sensu, żeby tracili czas z matołami, którzy nie chcą, nie mogą, którzy elitą nigdy nie będą, bo ktoś musi lać asfalt na drogach. Nie każdy musi mieć dyplom wyższej uczelni.

Ale niestety często tak się zdarza, że bogaci rodzice chcieliby mieć swoje prominenckie dziecko w owej "Jedynce". Stać ich na to, by zmiękczyć dyrektora, bo mogą wyłożyć kasę na potrzeby szkoły, coś załatwić, w czymś pomóc.  Dziecku się podniesie ocenę i jakoś przepchnie z klasy do klasy.

Niewielu jest dyrektorów odpornych na układy.

Jeśli szkoła jest zatem tylko szkołą prymusów - nie czepiam się. Jeśli jest szkołą dzieci, których rodzicom się powiodło, zaszczepiamy w nastolatkach pogardę dla nieprzystosowanych społecznie i mnożymy tabuny nowych Janków Muzykantów.

Jeśli dzieci z bogatych domów nie dowiedzą się odpowiednio wcześnie, że ktoś bez pieniędzy może być sympatyczny, uczciwy, zdolny i fajny, jako kumpel, nie wytworzą w sobie koniecznego w życiu społecznym humanitaryzmu.

Kiedyś nas tego uczono poprzez lektury, o to chodziło w harcerstwie, do znudzenia pokazywały to kręcone za państwowe pieniądze filmy fabularne.

Uczono nas, gdy niemal nie widać było nierówności.Teraz ten temat zniknął. Bieda stała się tabu. Telewizje schlebiają swym odbiorcom, pokazując niemal wyłącznie pięknych i bogatych. Dzieciaki nie mają się gdzie dowiedzieć, że bieda nie zawsze jest hańbą, że nie zawsze ludzie z własnej winy nie mają czym zapłacić w sklepie.

Bieda to produkt uboczny kapitalizmu, z którym nasz rząd i żaden inny nie potrafią sobie poradzić.

Ale ten temat powinni poznać młodzi ludzie, by nie gardzić swymi kolegami, by chcieć nieść im jakąś, choćby drobną pomoc, aby ich człowieczeństwa nie tworzyła jedynie fortuna rodzców wydawana na ich własny lans. Bo byłoby to człowieczeństwo bardzo marnej próby.

I często jest to człowieczeństwo marnej próby, powierzchowne, metkowe.

Czy coś z tym robią pedagodzy w owej "Jedynce"?

Gdyby robili, gdyby nie zajmowali się wyłącznie ocenami swojej "elity", być może nie wzbudzałaby ona takiej frustracji i nienawiści w mieście?

Jesteście elitą, drogie dzieciaki z "Jedynki", ale jako elita macie więcej obowiązków, czy ktoś już wam to powiedział?

I czy powiedział wam, że frustracja, wyrażająca się teraz tylko przez przykre dla was bekanie, potrafi zmienić się w rewolucję?

Może niczym nie zawiniliście, poza ostentacją w sposobie bycia, nie musicie się przecież nikomu usprawiedliwiać ze stanu konta waszych rodziców. Być może to wina społeczeństwa i jego podziałów, na które nie chcą się godzić poszkodowani systemu.
Może oni nie chcą się dobrze uczyć, może nie mogą. Nie dla każdego przecież jest miejsce w gronie wybranych.

Zauważyliście jednak, jak łatwo was dosięgnąć, jak łatwo dotknąć, dopiec do żywego i jak wielu ludzi was nie lubi.

Być może warto się nad tym zastanowić.

O ile warto się w ogóle pochylać nad "beką".

Rzekłam.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Ogłupiali mnie i szpiegowali, czyli co ja teraz zrobię?



Na początek, żebyście wiedzieli, o co chodzi, dwa linki do artykułów, które skłoniły mnie do tego, aby się wypowiedzieć:



W pierwszym autor zrzuca na media odpowiedzialność za własne braki w znajomości świata.

Owszem, kiedyś media może informowały, choć jak sobie przypomnieć taki PRL, to raczej kiepsko im to wychodziło, tak były nafaszerowane propagandą.

Czyja to wina, że autor nie wie, kto rządzi Izraelem czy Chinami? Sam sobie zresztą odpowiada, że jego samego.

Owszem, kiedyś dziennikarze mieli nieco większe poczucie misji, ale tylko nieco większe, bo gazeta zawsze miała sprzedawać reklamy, do tego ją od zarania powołano.

Czy ktoś nam wyrywa z rąk książki i laptopy, żebyśmy sobie interesującej nas wiedzy sami poszukali?

I tu jest pies pogrzebany!

My tej wiedzy nie potrzebujemy.

Teraz pytanie, czy słusznie, że nie potrzebujemy i czy znajomość życia intymnego pani, która w białych rękawiczkach wyciera kurz z mebli, rzeczywiście jest nam do życia niezbędna?

Komu jest niezbędna, ten o niej czyta. Komu zbędna, ten ją i jej stację olewa.


Nikt nas nie przywiązuje do laptopów, do telewizorów czy odbiorników radiowych. Mamy tak wiele instrumentów poznania świata, że nawet możemy uczyć się z domu języków obcych albo robić studia. Znajdziemy tam też informacje, jak nazywają się przywódcy Izraela oraz Chin, choć sama znajomość ich nazwisk też się chyba na niewiele zda, jeśli nie będziemy na politykę patrzeć szerzej.

Myślę, że autor chciał zwrócić uwagę na to, jaką wiedzę konsumujemy i czy jest nam ona w codziennym życiu potrzebna.

I tu dochodzimy do instrumentów.

Jeremiady, jakie zawiera drugi artykuł, który w podniosłym tonie każe nam umrzeć na Facebooku, by odrodzić się w normalnym życiu, pozornie słuszne i godne poparcia, po zastanowieniu trochę śmieszą, bo czymże jest Facebook, jeśli nie narzędziem?

A że większość z nas się tym narzędziem posługiwać nie potrafi, to, proszę Wysokiego Sądu, już nie moja wina.

Brakuje świadomości, kultury osobistej, króluje tandeta, głupota, ekshibicjonizm.

Ale czy nie tacy aby rzeczywiście jesteśmy?

Owszem, mogą nas inwigilować, na poziomie, na jaki pozwolimy. Jeśli wklejamy nasze zdjęcia po spożyciu, jeśli wędrujemy po stronach pornograficznych, jeśli wypowiadamy nieprzemyślane sądy, to sami odsłaniamy nasze intymności.

Jeśli się ktoś zaparł, to nawet na Łubiance mu z gardła zeznań nie wyrwali.

Czy to wina noża, że ktoś nim zabił człowieka?

Owszem, Facebook wymyślono dla forsy, bo "Money makes the world go round". Wymyślono jako narzędzie i każdemu z nas się wydaje, że umie się tym narzędziem posługiwać.

Nic bardziej mylnego. Odsłaniamy się z każdym komentarzem i z każdym wklejonym zdjęciem. Pokazujemy, kim jesteśmy, co nas kręci, co boli. Wypowiadamy się za, wypowiadamy się przeciw.

I choć często narażamy się na śmieszność, tej możliwości nie chciałabym stracić.

Oczywiście jestem zakłopotana błędami w polszczyźnie, które tam spotykam, brakami w kindersztubie, niskim poziomem tak zwanych statusów i komentarzy.

Czy ktoś mi jednak nakazuje znajomość ze wszystkimi?
Czy jestem więźniem Facebooka?

Jestem jedynie więźniem moich własnych potrzeb i możliwości, a media tylko te zależności odsłaniają.

Problem, że bardzo niewielu z nas uświadamia sobie stan własnego umysłu.

Rzekłam.

piątek, 4 stycznia 2013

Dapardieu, czyli konsternacja

Gerard Depardieu to świetny aktor, nie ma co do tego wątpliwości. Ostatnio śledziłam w prasie dyskusję nad podniesieniem podatku dochodowego we Francji, którego ów artysta stał się mimowolnym bohaterem.

Bogaci Francuzi uciekają przed 75% podatkiem, jaki im zaproponował nowy prezydent Francji, socjalista Hollande.

Swoje zdanie na ten temat mam, a pochodzi ono z czasów realnego socjalizmu, które jeszcze dość dobrze pamiętam. Przy okazji: drastyczne francuskie prawo podatkowe, nie dość, że objęłoby zaledwie około 1500 Francuzów, podobno nie przejdzie, jako niekonstytucyjne.

Takie też jest moje zdanie, bo albo jesteśmy równi wobec prawa, albo nie. Uważam, że wszyscy powinni płacić podatek według jednej stawki, bo i tak ci najbogatsi pieniędzy w skarpetę nie wsadzą, tylko albo je zdeponują w banku, co wzmocni akcję kredytową, albo coś kupią, co ożywi szeroko rozumiany rynek, albo zainwestują w jakąś działalność, co da zatrudnienie innym ludziom.

Oczywiscie rządy są już wszędzie populistyczne i słabe, wobec czego szukają kasy gdzie się da, tłamsząc przedsiębiorczość, robiąc wszystko, aby biznesowi nie opłacało się zarabiać, a tym samym płacić podatków.

Im prawo podatkowe bardziej restrykcyjne, tym więcej obywateli ucieka w szarą strefę lub chociażby, jak to się dzieje aktualnie we Francji, ale u nas przecież także, szuka niższej i bardziej sprawiedliwej skali podatkowej za granicą, stając się obywatelami szwajcarskimi, angielskimi czy belgijskimi. 

To przypadek wspomnianego wyżej Depardieu, który zwrócił się o paszport nawet do rosyjskiego prezydenta, Władimira Putnia! 

I wszystko byłoby dobrze, gdyby przy okazji nie chciał zbyt wylewnie ogłosić swej wdzięczności, kiedy bez trudu owoż obywatelstwo dostał.

Rozumiem, że jest wdzięczny Władimirowi Władimirowiczowi za od ręki załatwioną sprawę paszportu, ale żeby przy okazji podlizywać się mówiąc, że Rosja jest "wielką demokracją", to już pojechał na grubo.

Jako dzieciak z biednej rodziny nie znajdował chyba czasu na chodzenie do szkoły... 

Generalnie Francuzi mają problem z Rosjanami, bo kochają ich miłością raczej ślepą i nie zdziwiłabym się, gdyby we francuskich podręcznikach do historii nie było wzmianki o Stalinie oraz gułagach, Wielkim Głodzie na Ukrainie, Łubiance, wysiedleniach Polaków do Kazachstanu i tym podobnych, niewartych zawracania sobie głowy drobiazgach. 

Ale żeby takie bzdury publicznie ogłaszać i kompromitować się na cały świat, tego nie rozumiem, zwłaszcza że moskiewski nie jest raczej dla Depardieu adresem pożądanym., daleko stamtąd do jego winnic...

Tu chyba leży pies pogrzebany! Może wypiło się zbyt dużo wina? Cztery butelki dziennie to nawet jak dla winiarza jest chyba ciut ponad dopuszczalną normę?

I widać, że wielki aktor wielkim jest nie za sprawą swej inteligencji.

Taaak, nieźle się uśmiałam podczas śniadania...