czwartek, 26 grudnia 2013

Wielka kumulacja, czyli, co zrobisz z dwudziestoma milionami?

Te święta miały dla niektórych - poza wszystkimi innymi - również urok wielkiej kumulacji w Lotto. 

Dwadzieścia milionów, nie w kij dmuchał, taka kwota robi wrażenie nawet na tych, którzy na co dzień punkty sprzedaży kuponów loterii omijają szerokim łukiem. Co dopiero ci, którzy swój los uzależnili od szczęścia w grze i tylko w niej widzą szansę na poprawę swojej sytuacji materialnej?

Kto z nas chociaż raz nie zadał sobie pytania: Co bym zrobił z wielką wygraną? Z tak wielką wygraną? Dwadzieścia milionów, przecież to można by nawet założyć jakiś mały bank!

Nie znam osobiście ludzi, którym trafiła się wielka kumulacja, wiem że tacy istnieją i sądzę, że wbrew pozorom niemało mieli kłopotów z manną, która im niespodziewanie spadła z nieba.

Zastanawiam się, dlaczego ludzie uzależniają swoje szczęście od stanu konta? Dlaczego sądzą, że stając się bogatsi, byliby od razu szczęśliwsi? Bo bieda, niedostatek, są ich codzienną troską? Myślą: Ale byłoby wspaniale, móc pójść do sklepu i kupić wszystko, o czym zamarzę. Zapomnieć o ograniczeniach, oszczędnościach, kredycie, który tak nieubłaganie nalicza co miesiąc odsetki, tych wszystkich comiesięcznych kosztach...

Owe codzienne kłopoty i brak doświadczenia z posiadaniem pieniędzy, pozwalają nam marzyć o pięknym domu, samochodzie, dalekich podróżach spłaconych zaległościach, hojności wobec najbliższych i może wsparciu jakiś celów społecznych, odciągając nasze myśli od trudnych do wyobrażenia kłopotów z nadmiarem. 

Zresztą jak mamy wyobrazić sobie coś, czego nigdy nie doświadczyliśmy? Łatwiej budować na znanym fundamencie. Jak wyobrazić sobie zagrożenie, które, stając się bogatymi, możemy nagle poczuć? Przecież nie mamy nawet na tyle wyobraźni, aby zagospodarować całą kwotę! 

Kto usiadł z kartką i rozdysponował dwadzieścia milionów? Przecież to góra złotówek! Człowiek znudzi się, zanim dojdzie do końca!

Jeszcze trudniej wyobrazić sobie kolejkę bliskich, krewnych i znajomych, która się do tych złotówek zaraz ustawi! Bo wydaje nam się, że utrzymamy sprawę w tajemnicy... Akurat! Bogactwo, jak katar, jest nie do ukrycia: nowy samochód, dach na domu, lepsze ciuchy. "Skąd na to wszystko mieliście? Bo wiecie, mam taki problem... Pożyczcie, przecież oddam... Nie? Sknerusy!".

Dać - źle. Nie dać - jeszcze gorzej.

Czy umiecie oszczędzać? Większość potrafi, a nawet jeśli nie, wie, jak się ograniczać, życie nas tego nauczyło. A czy umiecie inwestować? Potraficie stawić czoło ludziom z banku, którzy was namawiają na fantastyczne lokaty, które przyniosą murowany, kilkudziesięcioprocentowy zysk? Jaką broń macie przeciwko bankom? Zaufanie?

To się uśmiałam...

Co prawda nawet trzy procent z dwudziestu milionów to kwota przyprawiająca o zawrót głowy; sześćset tysięcy rocznie, pięćdziesiąt tysięcy na miesiąc, jak to wydać?!

Otóż, wbrew pozorom, bardzo łatwo. Kiedy puszczają hamulce niedostatku, kiedy przestajemy na każdym kroku mówić sobie: "Nie!", stajemy się rozrzutni, sądząc, że podarowany przez życie worek nie ma dna. Każdy worek ma jakieś dno. 

Czy wiecie, jak zmienia się człowiek pod wpływem pieniędzy? 

Nie wiecie, bo i skąd... Nikt do tego nie przygotowuje. Większości z nas taka wiedza nigdy nie będzie potrzebna. 

W szkołach wciąż uczy się dzieci matematyki na pociągach, które się spóźniają, nie każąc rozwiązywać zadań, które uzbroją je przeciwko tym uroczym facetom z banku. 

Czy pomyśleliście, jak pod wpływem dostatku mogą zmienić się wasze dzieci? Pokazują to liczne przykłady firm, które upadały w trzecim pokoleniu, bo dzieci, mając wszystko, nie nauczyły się pragnąć zwycięstwa. Nie jest zdrowo mieć wszystko.   

Nie wiem, czy ktoś wygrał w tej akurat świątecznej wielkiej kumulacji, nie sprawdzałam, nie mój kłopot. Ale wciąż mam w pamięci słowa Polaka, któremu lata temu trafiła się kumulacja w wielkiej amerykańskiej loterii. Stracił nie tylko to, co wygrał, ale jeszcze więcej. Po latach powiedział, że gdyby jeszcze raz wylosował szczęśliwy los, spaliłby go przed podjęciem wygranej. 

Nie uważacie, że to zastanawiające?

Dixi.     

niedziela, 22 grudnia 2013

Zrób sobie małego terrorystę, czyli o wychowaniu bezstresowym

Podczas jednego z moich wrześniowych spotkań autorskich z uczniami zerówki dla najbardziej aktywnych uczestników losowałam nagrody. Dzieci, których imiona wyczytałam, żywiołowo cieszyły się z wygranej. Jedna dziewczynka, która nie została wyczytana, równie żywiołowo dała upust swojemu niezadowoleniu. Głośno płakała, a jej łzy dosłownie zmoczyły wykładzinę podłogową.

Nauczycielki nie reagowały, więc dziewczynka, kontrolując sytuację, weszła na wyższy rejestr. Zapewne mała terrorystka płaczem wymuszała na swoich rodzicach liczne ustępstwa. Ta metoda okazała się najskuteczniejsza, zatem zastosowała ją również w szkole. 

Spotkanie dobiegło końca. Dzieci zakładały kurtki. Dziewczynka dalej płakała, a nauczycielki nadal nie reagowały, znosząc jej narastające wycie z anielską cierpliwością. Zastanawiam się, ile razy jeszcze owo dziecko będzie próbowało w szkole podobnego zachowania? Podejrzewam, że dość szybko nauczy się, że w przypadku nauczycielek to strata czasu, ale u rodziców nadal załatwi sobie wszystko płaczem. 

Czy nauczycielki powiedzą rodzicom, że ich metoda wychowawcza to droga donikąd? Czy będą miały siłę przekonania w czasach, kiedy rodzice dosłownie obrazili się na szkołę i z nią nie współpracują, sądząc, że ich pociecha ma zawsze rację, a nauczyciel się czepia?

Nauczyciel wytykający błędy wychowawcze rodzicowi, podważa jego kompetencje. Rodzice są krótkowzroczni i zamiast tworzyć ze szkołą wspólny wychowawczy front, stają wraz z dzieckiem przeciwko szkole. 

A co się dzieje w domu?

Dzieci, niczym nie ograniczane, tracą poczucie stabilizacji. Rodzic, który nie stawia barier, robi dziecku krzywdę, bo ono nie ma poczucia, że rodzicowi na nim zależy. Niczym niesforny psiak poszerza granice swojej wolności, szukając zainteresowania dorosłych. Bo to oni mają sprawować przywództwo i mówić, co jest godne nagrody, a co kary, nie zaś najmłodszy w rodzinie. 

Zabawne, że dzieci, które dostają wszystko, wcale nie czują się szczęśliwsze od tych, które są tylko od czasu do czasu nagradzane. Te, które mają wyznaczone granice są stabilniejsze emocjonalnie, mają poczucie, że rodzicom na nich zależy w odróżnieniu od kapryśnych, krnąbrnych, rozpieszczonych pieszczoszków. 

Kiedy wreszcie ockniecie się, kochani rodzice, że wasze dziecko potrzebuje granic, aby się nie zagubić? Kiedy zrozumiecie, że uleganie dziecku to wychowawcza spychologia? To działanie na krótką metę, bo żądania będą rosły.

Żeby być szczęśliwym, wcale nie trzeba mieć wszystkiego. Wystarczy poczucie, że jest ktoś, kto nas kocha i się o nas troszczy. 

Dawanie, gdy dziecko czegoś zażąda, a zwłaszcza, kiedy czegoś zażąda, i pozwalanie na ekscesy w domu oraz w miejscach publicznych nie ma nic wspólnego z miłością. 

Zostając rodzicem, trzeba się wykazać cierpliwością i konsekwencją. Dla dobra dziecka, własnego, oraz społeczeństwa, w którym to dziecko, chcąc nie chcąc, będzie musiało funkcjonować, jako dorosły człowiek. 

Cierpliwość i konsekwencja zakładają jednak poświęcenie dziecku czasu i tu jest chyba pies pogrzebany...   

Rzekłam.   

sobota, 21 grudnia 2013

Dura lex, sed lex, czyli władza zawsze górą...

Jestem z gruntu państwowcem. To niełatwe w kraju, gdzie każdy wie lepiej. Bo ja oczywiście też wiem lepiej. Ale naprawdę byłoby mi lżej, gdyby moje państwo zasługiwało na nieco więcej szacunku.

Kto jest państwem? My, naród? Tak, w zasadzie, ale wszak państwo to przede wszystkim urzędnicy. Ta rozrastająca się kilkudziesięciotysięczna armia ludzi, którzy mają pilnować, aby państwo miało z czego dopłacać do emerytur naszych rodziców, naszego psującego się zdrowia, miało środki by jak najlepiej kształcić nasze dzieci. Ja to rozumiem i popieram, choć leczę się prywatnie, na godną emeryturę od dawna oszczędzam, a dzieci kształciłam za pieniądze (od studiów).  

Chciałabym jednak mieć choćby słabe przekonanie, że młyny państwa nie marnują pieniędzy, że nie zniechęcają ludzi do przedsiębiorczości, że, wreszcie, nie robią pospolitych głupstw. 

Fiskus może się bronić, że głupstwa robią posłowie, tworząc prawo, zgoda. Ale kto broni naczelnikom Urzędów Skarbowych być ludźmi światłymi?

Czytam w gazecie, że jedna ze spółdzielni mieszkaniowych wystosowała do skarbówki pytanie, czy zainstalowanie podzielników ciepła w lokalach jej członków należy ująć w PIT. Dowiedziała się, że tak, bo podzielniki poprawiają jakość mieszkania, przyczyniając się do wzrostu jego wartości, a zatem członek spółdzielni powinien zapłacić podatek od wzbogacenia. Nieważne, że być może nigdy się ze swojego mieszkania nie wyprowadzi, mobilność w naszym kraju nie jest wszak zbyt duża.

Płać emerycie za to, że sobie za swój fundusz remontowy rękoma zarządu spółdzielni zafundowałeś luksus. Już cię ZUS nie rozliczy, bo będziesz miał dodatkowe dochody, których na oczy nie zobaczyłeś, bo przecież zainstalowanie podzielników dla wielu równa się wyższym opłatom za ciepło. Zafundowałeś sobie luksus, to dopłacisz jeszcze do księgowej. 

Tako rzecze naczelnik urzędu. Podatek się należy.  

Zresztą jak wyliczyć podniesienie się wartości mieszkania, skoro wiadomo, że cena metra zależy przede wszystkim od sytuacji rynkowej. To tak, jakby ktoś tuż przed sprzedażą samochodu robił generalny remont silnika. Nawet ja, niezbyt biegła w motoryzacji, wiem że to bzdura, bo każdy spojrzy przede wszystkim na rocznik wozu.


Dziś po raz kolejny przetarłam okulary ze zdumienia, bo któraś skarbówka uznała, że oddanie przez rodziców dziecka na utrzymanie państwa, to dochód! Od tego powinni zapłacić podatek! 

Naprawdę ktoś tak idiotycznie zarządził?! Przecież nikt nigdy tego podatku nie zobaczy! Ci ludzie są w nędzy! Nie oddaje się dziecka państwu na wychowanie z powodu oszczędności! 

Jak te oszczędności zostaną obliczone? Jaką średnią przyjąć? Ile kosztuje wychowanie dziecka dziennie? 

Nasze państwo jest głupie i nielitościwe. Niestety większość z nas ma takie odczucie. 

Miasta, chcąc poprawić sytuację rodzin wielodzietnych, fundują im karnety na basen czy komunikację miejską. Czy te rodziny będą mogły skorzystać z owego dobrodziejstwa, jeśli przyjdzie im do owego luksusu dopłacać? 

We wrześniu głośna była sprawa rencistki, która sfotografowana przez fotoradar dostała trzystuzłotowy mandat. Nie prowadzę samochodu, ale słyszę, że ludzie takich mandatów nagminnie nie płacą. Ta pani chciała zapłacić, prosiła tylko o rozłożenie należności na raty. Dostała od Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego długie (liczące sześć stron!) pismo, że państwa nie stać na pomoc społeczną!

Tu cytat z pisma do rencistki:

"Główny Inspektorat Transportu Drogowego wyjaśnia, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa, ale również jako ograniczenie jego ewentualnych wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną."

(źródło: Gazeta Stołeczna z 9 września 2013)

I ja z moich podatków utrzymuję takiego urzędnika?!

To on i jemu podobni zniechęcają nas do państwa, które nie tylko nie jest racjonalne w wydatkach, nie tylko nie potrafi się samoograniczać, ale jest nieludzkie i zwyczajnie głupie!   

Nie dziwmy się zatem, że za nasze podatki kształcimy przyszłych emigrantów. Wyjadą tam, gdzie władza nie zawsze musi mieć rację i gdzie "dura lex" nie znaczy "durne prawo".

Dixi.

poniedziałek, 25 listopada 2013

O chłopcu imieniem Bruno, smoku Bruszku i wrażliwości, czyli jak świętowałam Dzień Pluszowego Misia

Mój dom sąsiaduje z przedszkolem. Często nim wstanę, przez otwarte okno łazienki słyszę poganiane przez rodziców maluchy. Jest szósta, może wpół do siódmej. Żal mi tych dzieci i ich rodziców.
Dziś, w Dniu Pluszowego Misia przydarzyła mi się taka oto przygoda.
Do furtki zadzwoniła młoda kobieta. Obok niej stał dwuletni, może trzyletni maluch. Mama powiedziała, że chłopiec przyniósł swój szalik i czapkę, aby ubrać smoka.

 
Podali mi przez furtkę przyniesione ze sobą rzeczy, a ja czym prędzej poszłam do smoka i założyłam mu szalik oraz czapeczkę. Ten smok to rzeźba ogrodowa głuchoniewidomego chłopca, który wykonał ją na zajęciach terapeutycznych. Od kiedy sąsiadujemy z przedszkolem, postawiłam rzeźbę bliżej siatki.
 
Ile piękna może w małym człowieku wzbudzić taki przedmiot, mimo, że nie nadaje się do przytulania, mimo że trudno go nawet dotknąć!
 
Chłopiec, który przyniósł ubranka dla smoka ma na imię Bruno, wołają na niego w przedszkolu Bruszko. I takie imię w dniu dziecięcych przytulanek dostał dziś mój smok. Jak widzicie, chłód już mu niestraszny.

 

 
Ten piękny, choć wydawać by się mogło śmieszny i niepotrzebny gest, to wyraz dziecięcego pojmowania świata i wrażliwości, którą zaszczepili mu rodzice. Dziękuję Wam za to, drodzy rodzice Bruna. Dziękuję za książki, które mu przeczytaliście i rozmowy, które z nim prowadzicie. Dziękuję za to, że nie żałujecie mu swego czasu, bo już dziś wiem, że wyrośnie z niego piękny, mądry dorosły!
 
Nasz świat się starzeje, coraz mniej w nim dzieci. Doroślejąc - twardniejemy. Wzrusza nas coraz mniej rzeczy, robimy się coraz bardziej racjonalni. Dzisiejsze spotkanie z Brunem uświadomiło mi jeszcze jedną cudowną właściwość dzieci - pokazują nam świat z całkiem innej, magicznej strony.
 
O tym nie mogą wiedzieć młode, zapracowane kobiety, które ledwie same wyrosły z dzieciństwa. Wiedzą to te, które swoje macierzyństwo mają już dawno za sobą. 
Świat bez dzieci będzie światem o zachwianej równowadze. Niestety ludzie coraz częściej chcą żyć wygodnie i bez zbędnego balastu. 
 
W Dniu Pluszowego Misia dziękuję wszystkim matkom, które podejmują trud macierzyństwa i tak pięknie się z niego wywiązują! 
 
Rzekłam.
 

niedziela, 15 września 2013

Cała para w gwizdek, czyli o psuciu wszystkiego

Pochodzący z greckiego przedrostek "para", oznaczający "coś jakby", "niby", "prawie", robi zadziwiającą karierę. Telewizja odkryła bowiem nieoczekiwaną właściwość swej publiczności, znaną już i cytowaną przeze mnie dawno pod nazwą prawa Kopernika, tę mianowicie, że produkt gorszej jakości naturalną koleją rzeczy wypiera produkt lepszy.
Kiedy po raz pierwszy rzuciłam okiem na jakąś nowelę paradokumentalną, nie byłam w stanie uwierzyć, że taki śmieć ktoś w ogóle dopuścił do emisji! Dziś z nie mniejszym zdumieniem czytam w gazecie długi i złożony z podpierania się badaniami i rozlicznych cytatów artykuł o tym, że telewizje produkują tanią tandetę z tej przyczyny, że takie jest zapotrzebowanie społeczne.
"Widz jest mądrzejszy od nas" - coś w tym sensie mówi Nina Terentiew, kobieta wielu niewątpliwych zasług, i owym jednym zdaniem traci u mnie cały swój autorytet.
Otóż widz nie jest i nigdy nie będzie mądrzejszy od nas, czyli ludzi zajmujących się teoretycznie i praktycznie sztuką! Widz, czytelnik, słuchacz, najchętniej wybiera rąbankę, jelenia na rykowisku i paradokument przypominający, jak było na grillu u Stacha, bo tylko z takim rodzajem sztuki ma na co dzień do czynienia.
Większości z nas ani dom, ani szkoła, ani środowisko nie przygotowały do świadomego odbioru sztuki, a kiedy przyszły czasy zarabiania pieniędzy, wszystkie firmy i instytucje ochoczo zrzuciły z pleców jarzmo misji, twierdząc naiwnie, że kierują się zapotrzebowaniem rynku.
Jasne, do biznesu nikt nie chce dokładać, nie należy się jednak przy tej wątpliwej, w niczym nieprzypominającej sztuki, działalności podpierać demokracją, badaniami czy mądrością ogółu, bo ogół mądry nie jest, demokracja tworzyła wielką sztukę jedynie w starożytnych Atenach, a badania dają taki wynik, na jaki jest zapotrzebowanie.
Telewizje więc, wydawcy, emitenci muzyki patrzą wyłącznie na wpływy. Przypominają mi w tym matkę, która daje dziecku bułę albo kukurydzianego chrupka  i cieszy się, wioząc w wózku tłuściutkiego aniołka zajętego żuciem.
Karmienie społeczeństwa produktami zastępczymi, mającymi tyle wspólnego ze sztuką, co odpustowy pierścionek z czerwonym oczkiem ma wspólnego z wyrobem jubilerskim, daje efekty na każdym kroku. Nasze miasta są koszmarne, nasze domy są brzydkie, bo nikt nas nie uczy, co to jest piękno. Piękny jest pieniądz i architekt zaprojektuje ci takiego gargamela, jakiego sobie zażyczysz. Chcesz mieć dworek polski? Pałacyk Królewny Śnieżki? Budę z beznadziejnym frontem, gdzie nie widać myśli przewodniej, a symetria jest pojęciem nieznanym? Voila, ile to roboty?
Nikt nas nie uczy ubierać się tak, byśmy nie stawali się pośmiewiskiem dla innych, to też sztuka. A jeśli nawet czynione są takie wysiłki, choćby w bibliotekach, domach kultury, to przecież rzekomo nie mamy czasu uczestniczyć w tych zajęciach, bo tyle mamy pracy! Przed telewizorem, bo akurat leci jakiś produkt "para". "Para", czyli "pasożytniczy", "podrzędny", "gorszy".
I nie narzekajmy już na to, co nam w tej masówce oferują. Taką mamy sztukę, jakie społeczeństwo. Kiedyś były chociaż warstwy wyższe, niziny miały się na kim wzorować. Kolejarze chadzali do opery, żeby poczuć namiastkę wielkiego świata. Teraz po śmierci Mrożka przeczytałam w internecie, że nie był wielkim pisarzem, bo "mnie się nie podobał".

O tempora! O mores!
Oto do czego prowadzi schlebianie masom! A przecież demokracja zawsze i wszędzie jest fałszowaniem rzeczywistości, tak w Atenach, jak w Polsce szlacheckiej. Teraz również, bo co z tego, że mamy ten sam jeden głos w wyborach? Nasze możliwości i wpływy nigdy nie będą równe. Będą one często uwarunkowane stanem posiadania, ale również kulturą, którą prezentujemy na każdym kroku od słów, jakich używamy, przez to, co i jak jemy, w co się ubieramy, jak spędzamy wolny czas, jakimi otaczamy się przedmiotami, jaki bierzemy udział w życiu społecznym.
Wszyscy chcielibyśmy uważać się za  potomków dawnej szlachty, dlaczego więc tak chętnie zwalniamy się z obowiązków naszego dziedzictwa, leniwiejąc przed telewizorami, nie czytając lub czytając schlebiające niskiemu gustowi powieści, chodząc na marne filmy, godząc się na chaos w przestrzeni, brud naszych miast, niechlujstwo w mowie naszych dzieci?
Bo tak jest łatwiej?

Strach pomyśleć, jakie świadectwo o naszych czasach pozostawią te obrzydliwe budynki, te  paradokumenty dla bezmózgów, ta śmieciowa literatura...

Rzekłam.
         

sobota, 10 sierpnia 2013

Demokracja, czyli kto to za nas zrobi?

Chodzę ulicami mojego osiedla trzy razy dziennie. Na każdy spacer poświęcam średnio pół godziny. Trzymając na smyczy dwa duże psy, daję radę podnieść niemal każdy śmieć, który w przestrzeni publicznej zostawili mieszkańcy i ich goście.

Czasami zastanawiam się, czy dam radę jednoosobowo utrzymać porządek na ulicach kilkutysięcznego osiedla. Przykro mi, że tak niewielu moich sąsiadów czuje odpowiedzialność za naszą wspólną przestrzeń, nawet jeśli znajduje się ona tuż za ich płotem.

A płoty mamy tu solidne! Wysokie! Rzadko kiedy udaje się dostrzec, co też znajduje się po drugiej stronie. Często siatkę wzmacniają jeszcze drewniane sztachety, a mur okalają wysokie iglaki.

Czego się boicie sąsiedzi?

Co macie do ukrycia?

Wasz płot, wasz mur, wasze iglaki mówią mi o was więcej, niż chcielibyście, żebym wiedziała. Zdradzają wasz lęk przed światem, waszą nieufność wobec sąsiadów, waszą niepewność siebie samych.

W ciągu kilku lat, kiedy tu mieszkam NIKT nie odezwał się do mnie pierwszy! Jeżeli kogokolwiek poznałam, zawdzięczam to wyłącznie swojej ciekawości świata i ludzi.

Nie wystarczy zatrzasnąć furtkę, założyć ręce i narzekać na sąsiadów, na władze, na świat. Trzeba zrozumieć, że przestrzeń publiczna należy do nas tak samo, jak nasze zasłonięte przed ludzkimi spojrzeniami ogrody.

Nie zmienimy, a tym bardziej nie naprawimy świata bocząc się nań w swoich czterech kątach, siedząc z założonymi rękoma i fukając w telewizor.

Przez tyle lat reżimu marzyliśmy o wolności. Teraz ją mamy. Jaki robimy z niej użytek?

Jaki kraj zostawimy naszym dzieciom, niezmiennie trwając w postpeerelowskim marazmie?

Zacznijmy od małych rzeczy: od podniesienia papierka, który ktoś niefrasobliwie rzucił na ulicę. Od zagadania do sąsiada, którego nie znamy, od poczucia, że nawet na ulicy jesteśmy u siebie. Od pomyślenia, co zrobić, aby miejsce, w którym żyjemy było dla nas i dla innych bardziej przyjazne.   

Poszukajmy innych ludzi, którzy myślą podobnie. Spotkajmy się i zburzmy mur obojętności, którym się otoczyliśmy.

Mamy wreszcie demokrację, a demokracja to nie wygoda zrzucenia odpowiedzialności na kogoś innego. Demokracja to zadanie.

Jak się z niego wywiążemy?

Rzekłam.

sobota, 13 lipca 2013

Ukrainka z doświadczeniem, czyli gadający mop

Chyba mam trudny charakter albo sprzeczny, jak się kiedyś uroczo mówiło, bo lubię być w kontrze i dziś będę w kontrze trochę niepolitycznej.

W Newsweeku przeczytałam oto artykuł o tym, jacy to niedobrzy są Polacy, jako pracodawcy. I wszystko się we mnie zatrzęsło, chociaż sama wczoraj plułam na pracodawców, którzy nie wstydzą się proponować miesięcznych bezpłatnych "staży" swym przyszłym (czasem niedoszłym) pracownikom.

Byłam właścicielką firmy. Różnie się wiodło, czasem było cienko, ale nie wpadłabym na pomysł, żeby komukolwiek proponować pracę za darmo przez cały miesiąc.

A niby o czym ma przekonywać przyszły pracownik pracodawcę aż przez miesiąc? Ten niecny proceder uprawiają bez wstydu wielkie korporacje, bo trwa kryzys, więc wyciśnijmy jeszcze dodatkowe zyski z ludzi, którzy pozwolą się wyciskać.

Nigdy nie byłam w takiej sytuacji i łatwo mi mówić, że trzasnęłabym drzwiami. Pewnie bym nie trzasnęła, tylko liczyła, że staż się skończy, a ja zdołam oczarować pracodawcę. 

Podobnie z Ukrainkami, gdyby nie musiały, nie przyjeżdżałyby tu sprzątać. Dziennikarka ukraińska Kateryna Panova napisała po swoich miesięcznych doświadczeniach artykuł "Mop, który mówi". Wiele tam było rzeczy przykrych i dostało się Polakom, którzy ją podszczypywali, nie płacili lub płacili mało, byli durniami i przyjmowali źle wykonaną pracę, bo człowiek zmęczony bardzo szybko uczy się, jak oszukiwać.

Czytałam ten tekst ze wzrastającym znużeniem i zniecierpliwieniem, bo wszystkie te niby rewelacje i oskarżenia wobec Polaków już słyszałam, tylko wobec Niemców, a autorką była Justyna Polańska ("Pod niemieckimi łóżkami").

Dlatego nie zamierzam się litować nad autorką i załamywać rąk nad tymi okropnymi Polakami, którzy sprzątające u nich Ukrainki traktują gorzej niż źle, bo znam Ukrainki, które są traktowane dobrze i potrafią się zdobyć na asertywność wobec swoich polskich pracodawców.

I o to tu chyba chodzi. Jeśli człowiek szanuje siebie, inny nie będzie nim pomiatał.

Po miesiącu pracy u Polaków dwudziestosiedmioletnia dziennikarka wróciła do swego kraju. Nie znając prawie języka polskiego oceniła, że Polacy są: przepraszający, schizofreniczni, ich dzieciom wolno wszystko. Najbardziej wkurzyło ją małe słówko "pan".

"A wszyscy Polacy to panowie" - napisała i to jedno zdanie mówi, jak wiele zrozumiała, z tego, co przez ten miesiąc tu zobaczyła. Widać nie wystarczy miesiąc, aby poznać mentalność nawet najbliższego sąsiada. Bo że słowo "pan, pani" jest formułą grzecznościową, tego się nie domyśliła, tkwiąc wciąż w przesądzie, że Polacy wobec Ukraińców muszą się nadal wywyższać, w końcu kiedyś tam byli ich panami...

Zadajmy sobie pytanie, jak zachowywaliby się Ukraińcy, gdyby to Polacy przymuszeni potrzebą, jeździli do nich sprzątać...

W tym samym czasie polscy posłowie nie dopuścili do tego, by rzeź na Wołyniu zakwalifikować jako ludobójstwo.

Rzekłam.


piątek, 12 lipca 2013

Sielsko - anielsko, czyli wakacje dla ubogich

Jesteśmy pierwszym pokoleniem, którego dzieci nie spędzały wakacji na wsi. Nas już było stać na obozy językowe, zagraniczne wyjazdy lub choćby wczasy nad morzem. W ośrodkach FWP odreagowywaliśmy własne ubogie wiejskie wakacje. Nasze babcie cichutko odeszły, zostawiając za sobą wdzieczną pamięć i teraz nagle, gdzieś u progu starości, okazuje się, że przypominamy sobie ów raj dzieciństwa, który na naszych oczach znika lub zniknął całkowicie, zagrabiony przez zgłodniałe przestrzeni miasta.

Wieś, jaką znaliśmy, odchodzi w niepamięć, przegoniona przez wolny rynek, bo już nie opłaci się i podobno nie można nawet prowadzić małej produkcji zwierzęcej, pola, po których ganialiśmy krowy, małe zagony kartofli i zbóż porastają trawa i chaszcze, a nierzadko nowe domy na mikroskopijnych działkach.

Nasze wnuki nie będą znały smalu mleka prosto od krowy, sztywnego od tłuszczu zsiadłego, czarnej porzeczki zrywanej z krzaka czy słodkiego zielonego groszku, wyłuskiwanego z łupiny i zdrapywanego zębami. Nie poznają nazw drzew, nie będą umiały odróżnić ptaków, krzewów, kwiatów, bo gdzie spotkają przepiórkę, gdzie dziewannę? Jesteśmy pokoleniem iglaków.
Nie pieczemy już ziemniaków w ognisku, teraz się grilluje, często na balkonie i w mieście, bo przecież tak prościej i wygodniej.

Natura nam ucieka. Gdzieś jeszcze pozostały ostańce w postaci gospodarstw agroturystycznych, ale czy najmilsi gospodarze potrafią zastąpić wiecznie zagonioną babcię, która mimo obrządku umiała jeszcze tak ciekawie opowiadać o kłączach perzu? Czy zmuszą naszych najmłodszych do pracy, zaganiania krów, zamiatania podwórka, pielenia grządek czy rwania wiśni? Co nasze dzieci robią w wakacje? Odpoczywają w Egipcie. Czy ten Egipt będą wspominać z sentymentem równym temu, z jakim my wspominamy wieś, która własnie odchodzi?

Ubóstwo odkrywa nagle przede mną swoje dobre strony. Chyba przez dobrobyt, który nas zniewolił zatraciliśmy coś, co podyktowane koniecznością, miało urok i sens.
Żaden obóz nie zastąpi prawdziwego kontaktu z naturą, z dziadkami. Żadne rozrywki nie nauczą szacunku dla pracy, którą się samemu wykonywało. 
Nie zabierajmy tego naszym najmłodszym, bo już urosło nam roszczeniowe, niezdolne do podjęcia odpowiedzialności pokolenie hedonistów. Być może zabrakło mu wakacji na wsi...

Dixi.  

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kto został uzdrowiony, czyli średniowiecze trzyma się mocno

6 lipca 2013 na Stadionie Narodowym w Warszawie odbył się zbiorowy seans uzdrawiający dla (cytuję za Gazetą Wyborczą) pięćdziesięciu ośmiu tysięcy fanów tego typu leczenia. 

I jak za każdą niemal imprezę na Narodowym trzeba było za swój udział zapłacić. Ceny biletów (20 ulgowe i 40 PLN normalne) nie odstraszały, wiadomo, jeśli się na coś choruje, taka kwota to żaden wydatek, a oszczędność w przypadku wyleczenia ogromna.

Zastanawiam się, czy przypadkiem tego seansu w uśrednionej kwocie 30 PLN x 58 000=1.740.000 (słownie: jeden milion siedemset czterdzieści tysięcy) nie powinien w ramach profilaktyki zdrowotnej zasponsorować NFZ, albowiem korzyść z kilku - kilkunastu tylko uzdrowień już pozwoliłaby mu wyjść w tym rachunku na plus.
Tak się jednak nie stało, organizatorowi, kurii warszawsko-praskiej, zabrakło może wyobraźni, nie poszukano bowiem sponsorów i każdy płacił z własnej kieszeni.  

Kościół umie liczyć i z pewnością nie ograniczył ceny biletów tej wielogodzinnej imprezy rekolekcyjnej, nazwanej nawet sympatycznie: "Jezus na stadionie", do pokrycia tego, co niezbędne, czyli kosztów podróży do Polski ugandyjskiego księdza-uzdrowiciela o. Johna-Baptisty Bashobry oraz wynajęcia stadionu, ochroniarzy, zapewnienia lekarzy w razie czego. 

Ale nawet jeśli rekolekcje nie miały być dochodowe, to i tak dziwi i trochę przeraża fakt ich zorganizowania, impreza trąci bowiem bardziej jarmarkiem niż rzeczywistym dbaniem o dusze  wiernych. Tak, czepiam się, w końcu nasza religia opiera się na rzeczach trudnych do udowodnienia i przyjmowanych jedynie "na wiarę".

Zresztą ksiądz Bashobra ma podobno na swym koncie liczne uzdrowienia. Ale wszyscy wiemy, że medycyna notuje niezliczone wręcz przypadki samouzdrowień. Mówi się w literaturze fachowej, iż jedynie w 20% wyzdrowień należy przypisać ingerencji medyka. Człowiek wierzący i chcący być zdrowym w sprzyjających okolicznościach zdrowy będzie, a medycyna bywa tu całkowicie bezradna.

Tymczasem Kościół, dbając o wiernych sprowadza z Ugandy księdza, o którym mówi się bardzo precyzyjnie, że oprócz licznych uzdrowień, ma na swoim koncie również dwadzieścia siedem wskrzeszeń! Mój Boże, toż chyba sam Jezus miał ich mniej! Czy wobec tego wierni powinni się teraz modlić do ojca Bashobry?

Ludzie mają wielką potrzebę oddania władzy nad sobą komuś innemu, to prawda stara jak świat i tu zachodzi właśnie ten przypadek. Uzdrowiciel wprowadził publiczność w zbiorowy trans, podobno w niektórych widzach aż zakotłowały się złe moce, trzeba było z boku urządzić stanowisko do egzorcyzmów, by wiernych od tych szalejących w ich wnętrzach diabłów uwolnić.

Czytam to i nie wierzę własnym oczom! Zastanawiam się, dlaczego kuria chce rządzić duszami przy pomocy tak bardzo średniowiecznych praktyk?! Może po prostu wie, że natura ludzka w gruncie rzeczy się nie zmienia, a nasze umysły wręcz łakną cudu?
 
Tylko czy sensowna wiara powinna się zasadzać na wierze cuda?
Czy wprowadzanie tysięcy ludzi w stan histerii jest rzeczywiście ścieżką, którą powinien podążać Kościół? Czy to jedyna droga do przeżycia misterium, zbliżenia do sacrum? 

Zdolny kaznodzieja, ba! zdolny mówca, bez trudu zapanuje nad tłumem. Przedsięwzięcia podobne do opisanego jako "Jezus na stadionie" literatura piękna oraz kroniki kryminalne liczą na tysiące. Wprowadzanie ludzi w trans za pomocą tak zwanej hipnozy jest również stosowane przez tradycyjną medycynę i nikt w takim przypadku nie powołuje się na cuda, już raczej na nieznane moce ludzkiego mózu.

Zastanawiam się, czy współczesnemu wiernemu taka właśnie jarmarczna duchowość jest najbardziej potrzebna? 

Czy ktoś został podczas owego seansu uzdrowiony? Tego nie wiemy i raczej nie dowiemy się nigdy. To kwestia wiary, bo wszak ludzie, którzy tu przyszli równolegle zapewne leczą się w swoich rejonowych przychodniach, komu więc przypisać poprawę?  

Pomyślmy, czy Kościół nie powinien raczej skupić się na nauczaniu i egzekwowaniu moralności, od swoich kapłanów poczynając. To byłby dopiero cud, gdyby każdy ksiądz był godny szacunku, wstrzemięźliwy w używaniu alkoholu, gdyby umiał zapanować nad swoimi potrzebami seksualnymi, jak się do tego zobowiązał, wiążąc swe życie z Kościołem, gdyby umiał rozmawiać i wczuwać się w ich potrzeby rozumiejąc, że świat się zmienia. 

Tak, ludzie wciąż potrzebują autorytetów, potrzebują nauki moralnej i wsparcia, wielka szkoda, że współczesny kościół katolicki tak często mija się z prawdziwymi potrzebami wiernych.

Rzekłam.

środa, 12 czerwca 2013

Empik - pełna kultura

Kiedy dwa lata temu po mieście rozeszła się wiadomość, że firma Empik będzie kupowała wydawnictwa, rynkiem książki trochę zatrzęsło. Ja również uległam tej panice, tak o tym pisząc kilka miesięcy później:


Baliśmy się tego, co mogło nieuchronnie nadejść, jednak chyba niewielu z nas powstałby w głowie scenariusz, którego właśnie doświadczamy.

Chociaż wciąż na sztandarach łopotało hasło PEŁNA KULTURA, księgarnie firmy Empik Media and Fashion zaczęły się zmieniać w sklepy z mydłem i powidłem. Można tam było kupić walizkę, sitko, czy inne plastikowe badziewie, które skutecznie odstręczało dotychczasowych klientów od kontunuowania romansu z tym akurat dystrybutorem książek.

Kiedy czytam na stronie Empiku:
 W misję Empiku wpisane jest propagowanie kultury, dlatego spółka wspiera najbardziej wartościowe wydarzenia i instytucje kulturalne, a także promuje polskich twórców. Dla blisko 25 milionów klientów rocznie Empik jest przewodnikiem po tym, co w kulturze najmodniejsze i najbardziej godne uwagi.
- wstrząsa mną niekontrolowany dreszcz ni to śmiechu, ni to łkania.

Książki? Jakie książki? Sitka, walizki, garnki! Empik to teraz sklepy lifestylowe, gdzie właściwie nie wiadomo, co można kupić. Bo kto pójdzie do księgarni po sitko?!

Empik księgarnią? Czy ktoś się jeszcze da na to nabrać? Przecież od dawna wiadomo, że w Empiku już niemal niczego nie można dostać! Promocja polskich twórców? Wolne żarty, promocja bestsellerów, choćby najgorszego chłamu, jakichś "Zmierzchów", "Greyów" i temu podobnego badziewia, to tak, tu to znajdziecie z pewnością. Znajdziecie tu też to, co wydawca będzie usilnie promował, płacąc ciężkie pieniądze za wyłożenie książki na stoły. Pieniądze tak ciężkie, że czasem wartość opłaty promocyjnej jest wyższa od wartości samych książek! 

Na szczęście mamy internet. Ja sama od dawna zaopatruję się w niewielkiej księgarni interentowej, gdzie ceny są o 30% niższe niż na rynku! Jak oni to robią? Nie wiem, ale widać można.

Szefom Empiku wydawało się, że jeśli skrócą łańcuch pokarmowy, jak to elokwentnie określiła dwa lata temu Beata Stasińska, zarobki firmy wzrosną.

I oto firma Empik doświadczyła na własnej twardej skórze radości bycia wydawcą. Trzy wydawnictwa: WAB, Wilga oraz Buchmann, pracując w pocie czoła na sławę i chwałę Empiku nie spełniły oczekiwań i nie wyprodukowały oczekiwanych bestsellerów.

Jak przykro...

Sitka też nie podniosły sprzedaży, obrót jest co prawda wyższy niemal o trzysta milionów, jednak zysk za 2012 niższy od tego za 2011 o trzynaście milionów.

Swoją drogą zastanawiam się, jak to możliwe, skoro Empik księguje na swój stan niezapłacone faktury wydawców (i pewnie innych dostawców). Ale to kwestie księgowe, ja się zajmuję tu raczej moralnością.

Jednego kolejnym, zmieniającym się zarządom Empiku, nie można odmówić: są bardzo kreatywne! Uznano, że skoro tylko na bestsellerach się zarabia, trzeba samemu wydawać bestsellery. Ale jak, skoro nie wyszło? Mówi się na mieście, że powstała tu lista topowych autorów zagranicznych, którzy mają wydać książki w tym roku i w delikatnych rozmowach poproszono agencje lierackie, aby sprzedaż praw do tych książek ograniczyły do Grupy Foksal. W przypadku odmowy padła sugestia, że te książki mogą nie zostać przyjęte do dystrybucji w sieci salonów Empik.

Proste i odkrywcze, prawda? To się dopiero nazywa skrócenie łańcucha pokarmowego! Nie wiem, jak się zachowają agencje, które są umowami oraz więzami przyjaźni powiązane z różnymi wydawnictwami niekoniecznie należącymi do Grupy Foksal, mam nadzieję, że pokażą Prezesowi Zarządu Empiku Media and Fashion gest Kozakiewicza.

Na to czekamy. 

Zastanawiam się, czy to już kulminacja dramatu? Chociaż można sobie też wyobrazić sytuację, że jeszcze bardziej obcinając łańcuch Empik zwraca się do autorów, żeby nie pisali jakichś tam bzdur, tylko od razu bestsellery, bo jak nie to... Patrz powyżej.

A może Empik teraz weźmie dużo książek do dystrybucji i nigdy za nie nie zapłaci? Doprowadzając wydawców do upadłości może wszak kupić wszystkich za symboliczną złotówkę. Co zrobią wydawcy? Cóż, mogą bardzo niewiele, bo wciąż naiwnie wierzą, że nie istnieje życie poza Empikiem, nie potrafią się dogadać, startują z pozycji słabszego. Zachowują się jak maltretowana żona, która ciągle wierzy, że mąż się kiedyś opamięta. Tymczasem mąż zapewnia i czasem nawet - na krótko - robi się lepszy, spłaca dawne długi, by za chwilę wrócić do status quo ante, czyli mieć wszystkich w nosie. Liczy się zysk, malutka, tylko zysk, bo udziałowcy nam patrzą na ręce. 

Więc po co tworzyć pozory i zapętlać się w kłamstwie? 

Empik - Pełna kultura.

Rzekłam.

     


środa, 10 kwietnia 2013

Ależ jestem głupia, czyli jak mnie oceniono.

Ludzie podobno dzielą się na: anonimów (Pan nie wie, kto ja jestem!), nauczycieli (Ja pana nauczę!) i ekshibicjonistów (Ja panu pokażę!).

Bardzo lubię ten stary dowcip, ale, jak to z żartami bywa, są śmieszne, kiedy nas nie dotyczą.W przeciwnym razie bolą.

Mama mi zaszczepiła takie natręctwo (chyba to jest uleczalne?), żeby nie przechodzić obojętnie koło śmieci. Idąc na spacer z psami, schylam się nie tylko po to, co one zostawiają, ale też po wyrzucone przez meneli czy dzieci: butelki, puste opakowania po papierosach, nakrętki, puszki i torby foliowe. Ich miejsce jest przecież w koszu.

Nie jest to łatwe, bo przecież w jednej ręce trzymam na smyczy dwa duże psy, które na ogół przy sprzątaniu świata nie współpracują.

Często zastanawiam się, czemu na moim osiedlu ustawiono tak mało koszy ulicznych, ale podobno urząd nie widzi problemu. Problemem może byłaby większa ich ilość, bo zapełniają się nadspodziewanie szybko śmieciami domowymi moich sąsiadów.

I oto dochodzimy do sedna.

Kiedy tak sobie wczoraj szłam ulicą, nie mogąc znieść zgniecionej puszki, butelki po piwie, torby foliowej oraz opróżnionej piersiówki, wyłaniających się spod śniegu, zebrałam je wszystkie i z dwoma psami, torbą z tym, co próbowały zostawić na trawniku oraz rzeczonymi przedmiotami, dreptałam w kierunku kosza. Tam się ich wreszcie pozbyłam.

I gdy tylko poczułam ulgę, bo znów mogłam smycz każdego psa trzymać w jednej ręce, usłyszałam jazgot jakiejś pani, która postanowiła mnie pouczyć. Nauczycielka...

- A ładnie to tak? Śmieci z domu pani przynosi?!

Zaczęłam się tłumaczyć bezładnie, chyba jej nie przekonując. No bo kto mógłby być tak głupi, żeby z własnej woli schylić się po cudzy papier, porzucone pudełko po papierosach, czy zgniecioną puszkę? O butelce-piersiówce nie wspomnę.

No, kto?

Ja.

Poczułam się bardzo źle z tą swoją idiotyczną społeczną pasją. Nieznośny ciężar zaległ mi na duszy, bo przecież chciałam być bohaterką, chciałam być chwalona, postawiona na piedestał.
Już wystawiałam pierś do orderu, a tu wiadro zimnej wody?!

Tak studzicie dobrzy ludzie, chcący wychować każdego na swej drodze, czyny może i nie mieszczące się w waszych ciasnych mózgach, ale przecież przez was aprobowane.

Czy moja nauczycielka się zawstydziła? Nie wiem, nie sądzę. Może i bąknęła coś w rodzaju "Przepraszam", byłam zbyt wzburzona, żeby usłyszeć. Początkowo zacisnęłam pięści i zagryzłam zęby, mówiąc sobie w duchu: Już nigdy, żadnego śmiecia nie podniosę, tońcie w nich sobie, niech was zasypią po czubki waszych sosen!

Ale czy to miałby być moja zemsta? Tak oczywista i przewidywalna?

Do następnego kosza doniosłam pół torby śmieci schyliwszy się po wszystko, co tylko ktoś kiedykolwiek tu wyrzucił.

I będę tak czynić nadal, na pohybel wszystkim moralnym misjonarzom.

Tu ... sobie wstawcie jakieś jędrne przekleństwo.

Rzekłam.


Dziś znów z ulic mojego osiedla zebrałam całą reklamówkę śmieci. Teraz już psy są trzy, więc jeszcze trudniej mi zbierać. Ale karne psiska przyzwyczaiły się do komendy "Stój!" i dzielnie warują pozwalając mi dawać upust memu natręctwu.
I tu mój głos wewnętrzny zaskrzeczał, pytając: Gdzie podziali się właściciele tych nieruchomości, obok których walają się owe butelki, puszki, reklamówki i nakrętki? Czy całe dnie siedzą w domach, nie widząc, co się dzieje obok ich posesji? Wyjechali? Pomarli? Cóż to za kłopot wyjść z grabiami i posprzątać te nikłe trawniki, które się ciągną wzdłuż płotów? Zgrabić opadłe liście?

Ludzie, kto ma to za was zrobić?!

Niewidzialna ręka?

Dixi.

Teraz już nieodwołalnie.

środa, 20 marca 2013

Szlachetne zdrowie, czyli leczenie metodą "zrób to sam"

Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, ile kosztujesz, aż się zepsujesz - te, ze wszech miar słuszne słowa poety powtarzają sobie codziennie tysiące ludzi wystających w długich ogonkach przed okienkami rejestracji rozmaitych przychodni, posiadających lub nie kontrakty z NFZ.

Trzeba przyznać, że przepływy pieniędzy w ochronie zdrowia idą w miliardy,  nie dziwota, każdy chciałby być zdrowy. Toteż, kiedy nam się ono zepsuje, walczymy z tak zwaną bezpłatna służbą zdrowia lub wyciągając gruby portfel, staramy się sami za lekarza zapłacić i uniknąć upokorzeń, a być może nawet śmierci, jako że terminy proponowane w niektórych poradniach to wrzesień 2013 i późniejsze.

Po niegroźnym wypadku, miałam ostatnio okazję obserwować optymalizację kosztów w ochronie zdrowia.

Nim to się jednak stało, dowiedziałam się, że NFZ wykrył nieprawidłowości w wypełnianiu kontraktów na ponad siedemdziesiąt milionów złotych. Suma robi wrażenie, kiedy się pomyśli, że kontrole były tylko wtedy, kiedy pacjent poskarżył się na udzielenie odpłatnej porady, a okazało się, że przychodnia czy lekarz pobrała za tę poradę należny haracz z NFZ. Tak więc pacjent zapłacił powójnie.

Kolejny sposób na optymalizację kosztów, to, jak przekonałam się ostatnio w mojej rejonowej przychodni, zatrudnianie pacjentów w roli fizjoterapeutów.

Nie wierzycie?

3 grudnia miałam ów incydent wypadkowy, 16 stycznia wizytę u specjalisty-ortopedy, na 18 marca "dostałam" termin. Podczas zapisu polecono mi na zabiegi przyjść z własnym Voltarenem i dwiema gazami o wielkości 1 metra kwadratowego. Potem okazało się, że powinnam jeszcze przynieść opaskę elastyczną, co zrozumiałam, jako kolejny sposób na optymalizację kosztów przez wykonawcę usługi. Pacjent zdejmuje z przychodni realny wydatek, który ta oczywiście w kontrakcie z NFZ sobie policzy!

Ale najśmieszniejsze miało dopiero nastąpić. Gabinet fizjoterapii, liczący dziewięć kabin obsługuje jedna (słownie jedna!) osoba. Miły pan kazał mi wejść do kabiny numer 1, usiąść na leżance i czekać. W tym czasie pobiegł do innego pacjenta, bo tamtemu piszczało. Odpiszczył go, kolejny zawył, odwył tamtego, przemieścił ich do innych kabin, prawdopodbnie podłączył do jakichś innych piszczących urządzeń.

Weszła starsza pani, wygonił ją na korytarz, weszła druga starsza pani, wziął od niej kartkę i też wygonił. Ktoś wyszedł z jednej z kabin, grzecznie ukłonił się i powiedział "Do widzenia", młody człowiek zawołał panią z korytarza, kazał jej złożyć podpis, coś tam poksuktali, wsadził ją do "czwórki", poinstuował i zdyszany przybiegł do mnie.

Wcisnął mi w dłoń głowicę do zabiegu ultradźwiękami, zapytał o mój Voltaren, wycisnął mi trochę na stopę, dodał niebieskawego żelu, powiedział: "Niech pani sobie tak tym jeździ, a jak się zapali światełko, to znaczy, że trzeba nabrać żelu" i poleciał do kolejnych kabin, bo tam już wyło, piszczało i śpiewało. Swoją drogą uroczą muzykę produkują te maszyny medyczne.

Kiedy już sobie udzieliłam pierwszej pomocy ultradźwiękami, przekicałam do kolejnego boksu. Przy okazji powiem, że bardzo tam wszędzie jest nastrojowo, światłem jarzeniowym nie walą po oczach, ile go z góry dolatuje, musi pacjentowi wystarczyć, ale dzięki temu może się przynajmniej zrelaksować.

Blaszki do jonoforezy fizjoterapeuta założył mi po kolejnym, trzeba przyznać krótkim oczekiwaniu. Tu była potrzebna moja gaza. Miły pan bardzo się zmartwił, że nie mam własnej opaski elastycznej i surowo nakazał na następny raz przynieść ze sobą, co mu solennie obiecałam. Kto by chciał, aby go opasywali opaską wielokrotnego użycia! W końcu każdego stać na głupią opaskę!

Nie wiem, czy usłyszał, bo wybiegł do kolejnego buczącego, piszczącego i śpiewajacego urządzenia. Relaksowałam się przez kwadrans, siedząc w ciemnym boksie, zasłuchana w wirtuozowską dyrygenturę pacjentami: "Pan do ósemki, pani do dziewiątki, co my tu mamy, mrożenie? To do czwóreczki proszę!".

Szło mu naprawdę sprawnie.

Po kwadransie i ja poszłam się własnoręcznie mrozić.

Solidnie zmrożona, wyszłam z gabinetu. Byłam tam dwa razy i chyba nie chcę się więcej leczyć tą metodą. Zresztą już mnie nie boli...


Ktoś powie: dostałaś tyle, ile się należy za darmo. A ja bym chciała wiedzieć, ile moja przychodnia zainkasuje za tę pseudopomoc?
Bo żadna przychodnia nic nie robi za darmo!

Zaiste, duże są możliwości optymalizacji kosztów w medycynie.


Dixi.

Dziś czytam w GW o ZIP-ie systemie informacji o udzielonej pacjentowi pomocy. To być może ukróci podwójne płacenie, ale na optymalizację kosztów mojej przychodni raczej nie poradzi, bo w końcu wszystko odbyło się lege artis. 

piątek, 1 lutego 2013

Czy literatura się kończy?

W minioną środę, 30 stycznia, we wspaniałym Pałacu Rzeczypospolitej przy Placu Krasińskich w Warszawie, gdzie znajduje się Dział Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej, odbyła się uroczystość wręczenia nagród Książka Roku 2012 Magazynu Literackiego Książki.

Imponująca ilość przybyłych na uroczystość gości oraz elegancka oprawa mogły sprawiać wrażenie, że książka jest w Polsce ważna i doceniana, że nie bierzemy oto udziału w jakimś tańcu na Titaniku, tylko zebraliśmy się, aby wspólnie podsumować wspólny rok pracy autorów, wydawców, dystrybutorów, wreszcie analityków rynku książki i recenzentów.

Uroczystość rozpoczął Piotr Dobrołęcki, redaktor naczelny Magazynu Literackiego Książki, w cudownej liście pobożnych życzeń przedstawiając zmiany, jakie przyniesie książce rozpoczynający się rok 2013. 

Z kolei głos zabrał redaktor Krzysztof Masłoń, który  nie owijając w bawełnę stwierdził, że miniony rok był słaby, nie pojawiły się dzieła godne uwagi, podważając tym samym sensowność zorganizowania uroczystości oraz obrażając zaproszonych, którym miały być za chwilę wręczone nagrody.

Po takim wstępie wartość otrzymanych przez nas dyplomów dramatycznie spadła.

Niełatwa jest rola Kasandry, ona płacze, a inni szydzą, ona mówi, nikt nie rozumie, ona widzi, inni nie widzą, jak nas pouczał poeta.

I jak tu nie zwariować? Jak nie zwariować, widząc, co się sprzedaje w księgarniach, o ile w ogóle się sprzedaje.
A jeszcze jeśli trzeba czytać nie z własnego wyboru, tylko z zawodowej konieczności, to cóż, złóżmy w tym miejscu redaktorowi Masłoniowi szczere wyrazy współczucia.

Trzeba zauważyć ze smutkiem, że ludzie z branży obecni na spotkaniu nie zachowali należnej powagi. Nie tylko nie zapłakali rzewnymi łzami nad upadającym rynkiem i poziomem wydawniczym, na domiar złego wydawali się szczerze cieszyć z przyznawanych im już po raz jedenasty wyróżnień.

Co prawda gdzieś w połowie uroczystości bufet i rozmowy kuluarowe okazały się większą atrakcją niż laureaci i kiedy przyszło do wspólnej fotografii sala świeciła już pustkami, a ostatnie kanapki z bufetowych stołów piętrzyły się na talerzykach wygłodniałych ludzi książki.

Cóż, mały ten rynek i nie płynie ani mlekiem, ani miodem. Podobno jedna mleczarnia Piątnica ma większą produkcję niż wszystkie wydawnictwa polskie razem wzięte, więc nie ma się co dziwić, że darmowe kanapki nie muszą czekać na amatorów.

Wreszcie wypadałoby odpowiedzieć na pytanie tytułowe.

Ale to problem znacznie szerszy niż biadolenie redaktora Masłonia w comiesięcznych Bestsellerach Rzepy. To temat wykraczający poza środowiskową uroczystość, poza rynek książki i wszystkie jego plebiscyty oraz podsumowania.

To pytanie z dziedziny socjologii, na które nie tylko redaktor Masłoń, ale nikt nie zna odpowiedzi, bo udzieli jej przyszłość, rodząca się z naszych wyborów. Chciałoby się napisać "czytelniczych".

Fakt jednak, że coraz śmielszym głosem mówią ci, którzy żadnej książki w ręku od dawna nie mieli, choć często aspirują do narzucania swego zdania innym, że ludzie wiedzę czerpią z internetu, Wikipedię nawet bibliotekarze uznają za źródło wiedzy, że statystyczny Polak więcej czasu spędza przed telewizorem niż z książką w dłoni, że w życiu społecznym rządzi nie myśl, ale bluzg, a politycy książkę traktują niczym gorący kartofel, to wszystko skłania do smutnych refleksji.

Literatura będzie sobie oczywiście nadal funkcjonowała gdzieś na obrzeżach życia społecznego, zwłaszcza, że prawie wszyscy mogą dziś napisać i wydać książkę, co również ma swoją wymowę.

Czytelnicy chcą od literatury ukojenia i odpoczynku i ta jej rola ludyczna wydaje się obecnie dominująca, zasmucając nie tylko redaktora Masłonia, ale również redaktora Vargę, którego powieść, pewnie ku rozpaczy autora, w Empik.com. stoi na półce z literaturą obyczajową, czyli tak zwanymi babskimi czytadłami obok Grocholi, Kalicińskiej czy Gutowskiej-Adamczyk.

Co za czasy, panie!...

Czy powinniśmy palić książki złe, panie redaktorze Masłoń? 

Podczas środowej uroczystości jedną z laureatek była właścicielka wydawnictwa Sonia Draga. Tak, to ona trzęsie ostatnio topkami, wydawszy słynne trzy tomy z sekscesami Greya.
Pornografia? Może.

Spójrzcie jednak, ile wybór tej książki mówi o czytelnikach i ich potrzebach!

Ile mówią o nich przesłodzone powieści dla pań, gdzie z góry wiadomo, że bohaterka wyjechawszy na prowincję, świetnie sobie poradzi, znajdzie miłość życia, spokój i spełnienie. Odwrotnie niż w życiu.
Brzmi okropnie?
Może.

Ale to o takie właśnie powieści, powieści, gdzie triumfowałoby dobro, w minioną środę prosił autorów i wydawców redaktor Masłoń!

I tego to ja już zupełnie nie potrafię zrozumieć, bo jak przypomnieć sobie takiego Szekspira czy Dostojewskiego, to nic innego tam nie ma, tylko morderstwa, gwałty, knowania i choroby psychiczne.

Literatura, dobra czy zła, jest zwierciadłem czasów, problemów, jakie nurtują autorów, ale też marzeń i pragnień czytelniczych.
To kocioł, w którym nieustannie buzuje.

I oby buzowało!

Jak uczy nas historia, trzeba wielkiej odwagi, by oceniać, powinniśmy ze spokojem patrzeć na rynek, historia odda sprawiedliwość wartościom. 

Problem z literaturą jest moim zdaniem zupełnie inny i nikt podczas środowego spotkania o tym nie wspomniał. Ponieważ jest ona tworem świata elegancji, snobizmu i kultury, świata nieśpiesznego i skierowanego do wnętrza, ku refleksji, to sama cywilizacja i jej nieprawdopodobny rozwój stanowi dla niej największe zagrożenie.

Dziś każdy może być nadawcą komunikatu, na dodatek nie ponosząc z tego tytułu żadnych konsekwencji. Zmieniła się również publiczność, jej demokratyzacja spowodowała obniżenie poziomu akceptowalności komunikatu (celowo nie piszę "literatury").

Dziś można się wypowiadać lekceważąc normy gramatyki, ortografii czy interpunkcji, lekceważąc nawet dobre obyczaje, do których należy choćby powściągliwość w używaniu wulgaryzmów.
Do tego wszystkiego powoli przyzwyczaja nas Internet.

Jaki to będzie miało wpływ na literaturę - nie wiemy. 

Czy literatura jako piękna opowieść prozą dająca pożywkę refleksji zginie? Być może tak.

Nie jest to jednak na szczęście perspektywa jednego ludzkiego życia.

Dixi.   

sobota, 26 stycznia 2013

Rodzic, czyli matka

Dziękuję Agnieszce Graf za jej artukuł opublikowany w dzisiejszych Wysokich Obcasach.

Sama już o tym wielokrotnie pisałam na poważnie i ironizując, że dzieje się coś bardzo niedobrego z mężczyznami. W chwili, kiedy kobiety coraz bardziej włączają się w życie społeczne, pracując zawodowo i na deser jeszcze próbując być matkami, sytuacja mężczyzn się nie zmieniła, gdyż od zawsze do nich należało tylko zapewnienie bytu rodzinie.

Teraz w zapewnieniu środków na utrzymanie pomagają im żony i partnerki, a oni nie zrobili niemal nic, aby w tej sytuacji również coś zmienić we własnym funkcjonowaniu domowym.

Byli i są władcami świata zarządzającymi prokreacją i nie ponoszącymi z tego tytułu niemal żadnych konsekwencji.

List Agnieszki Graf skierowany do najwyższych władz, w którym proponuje wydłużenie urlopu ojcowskiego z dwóch do sześciu bodaj tygodni spotkał się z całkowitym lekceważeniem.

Panowie wiedzą, jak trudna jest rola opiekuna dzieci i podejmują ją jedynie marginalnie. Jak w słynnym żarcie: Dziecko zadaje matce setki pytań, a ojcu tylko jedno: Gdzie jest mama?
To ponury żart, wskaujący, że wychowujemy nasze dzieci trochę jakby były sierotami.

Kobiety zrobiły w ostatnim stuleciu wielki krok do przodu, jeśli chodzi o poprawę swego statusu społecznego.
W większości znanych mi domów to kobieta podejmuje strategiczne decyzje, ona zarządza finansami. To bardzo duża, historyczna wręcz zmiana.
Kobiety zrobiły ten krok kosztem statusu mężczyzn. Mężczyźni bronią się przed oddaniem pola w najlepszy możliwy sposób - biernością.

Nauka, jaką daję kolejnym dziewczynom moich synów jest jedna: Nie przesadzaj w poświęceniu, bo nikt twojego poświęcenia nie zauważy.

 Rzeczy zrobionych nie widać.

Czy wobec tego dziwicie się spadkowi dzietności Polek? Czy zdumiewają was te tłumy singielek, które wolą niezobowiązującą randkę od wieloletniego niewolnictwa? Mnie nie.

Na szczęście dziewczyny mają wybór. Chciałyby może mieć rodzinę, ale bardziej cenią sobie wolność i samostanowienie, bo żaden facet nie da im pewności, że będzie postępował inaczej od tysięcy innych, których matki - tak, tak, uderzmy się w piersi!  nie nauczyły, że dom to takie samo miejsce pracy, jak firma i za dom się odpowiada.

Nie nauczyłyśmy naszych synów słać łóżek, odkurzać, prasować, myć okien, dbać o zawartość lodówki, obsługiwać pralkę, zmywarkę i inne sprzęty.

Tę listę naszych grzechów można by jeszcze długo ciągnąć.
Zabrakło nam konsekwencji.

Zacznijmy więc może od dziś i pokażmy mężczyznom, gdzie w domu znajduje się zsyp, jak włączyć pralkę i gdzie stoi odkurzacz. Jutro niedziela, mają wolne, świetny dzień na zmiany.

W dobrze pojętym interesie własnym i społeczeństwa, skończmy z fałszywym kultem machismo. Włączmy mężczyzn do odpowiedzialności za siebie na poziomie domowym, a wielki świat tylko na tym skorzysta.

Może wtedy nauczą się, tak jak my, myśleć o kilku rzeczach naraz? Może wreszcie będą mieli mniej czasu na używki i oglądanie telewizji? Może zrozumieją, dlaczego tak ciągle zrzędzimy?  

Dixi.

sobota, 12 stycznia 2013

Doradzam polskiemu rządowi, czyli pieniądze leżą na ulicy

Ni z tego, ni z owego, posiadając i zarządzając siecią fotoradarów nasz rząd stał się największą w kraju firmą fotograficzną. Nie wypowiadam się co do ich stosowności, bom nie jest kierowcą. Kierowcy, w tym moi synowie i mąż stosowne zdanie już wyrazili i nie jest ono rządowi przychylne.
 
Ja, jako aktywny przedsiębiorca z dyplomem marketing menagera oraz troskliwa obywatelka, chciałabym doradzić rządowi, jak ową firmę rozwinąć. Otóż, jak zwykle - pieniądze leżą na ulicy.

Radary są w stanie skontrolować jedynie pojazdy w ruchu, przynosząc korzyści, kiedy ten ruch odbywa się niezgodnie z przepisami. A co z pieszymi? Mamy zimę, piesi nie przekraczają dozwolonych szybkości, ale pojęcie ludzkie przechodzi, kiedy się chce wyjść z domu, zwłaszcza zimą i od razu wpada w zaspę.

Czemu rząd nie miałby zatrudnić kilkuset (kilka tysięcy?) bezrobotnych, z których każdy ma już pewnie własny telefon z aparatem fotograficznym i podzieliwszy kraj, puścić ich, by te zaśnieżone chodniki sfotografowali?
Taki mandat, nawet stuzłotowy, pomnożony przez miliony nieodśnieżonych fragmentów chodników wzdłuż każdej niemal posesji, to zastrzyk czystej gotówki na zbożne cele!

A przy tym, jakie to wychowawcze! Prawie jak owe mandaty za przekroczenie prędkości.  

Zapłaciwszy raz i drugi, właściciel nieruchomości zatrudni bezrobotnego, aby mu odśnieżał lub sam chwyci o siódmej rano za łopatę.

W tym roku mamy i tak łagodną zimę, sterty śniegu nie przysłaniają nam świata, jak to już dwa czy trzy razy było ostatnio. A co latem?

Dla naszych kontrolerów śnieżnych latem proponuję tę samą czynność. Ilości śmieci, które zalegają niemal wszędzie, widoczne w bezśnieżne pory roku i dotkliwie szpecące krajobraz, wołają o pomstę do nieba.

Oczywiście, to nie nasza wina, że ktoś nam rzucił pustą butelkę pod płot, pokażcie mi jednak właściciela nieruchomości, który się po tę butelkę schyli. Oprócz mnie oczywiscie, bo wszyscy wiedzą, że jestem kolekcjonerką przydrożnych butelek i żadnej nie przepuszczę. 

Owo prawo wymagałoby oczywiście stosownych rozporządzeń, przepisów wykonawczych etc, ale ponieważ nie jestem prawnikiem, a jedynie szarą obywatelką, oddaję mój projekt bezpłatnie odnośnym władzom. Mam tylko prośbę, aby je podczas prac w sejmie nazwać "Prawem Guci".

To mi wystarczy.

Rzekłam.

piątek, 11 stycznia 2013

Pigułka antykoncepcyjna, czyli koniec naszego świata

Kiedyś dzieci nie miały tak różowo. Rodziło się ich sporo, ale wiele nie dożywało trzech lat. Kiedy się o tym czyta, zadziwia przechodzenie nad tym do porządku samych rodziców.

"Bóg dał, Bóg wziął" - mówiono, próbując pogodzić się z losem.

Śmiertelności niemowląt winna była nieznajomość higieny, dbałość matek z wyższych sfer o figurę i zwyczaj oddawania dzieci mamkom, brak jakichkolwiek preferencji dla macierzyństwa, zwłaszcza na wsi, gdzie, dopiero co urodzonego niemowlaka zostawiało się pod gruszą, by kontynuować pracę w polu.

Trochę nie chce mi się w to wierzyć, ale podobno tak bywało, wszak poród to czynność fizjologiczna.

Z czasem dzieci nabierały wartości, a dzieciństwo uznane zostało za szczególny, ważny etap w życiu. W rodzicach budziła się większa troska, co było najczęściej wypadkową sytuacji ekonomicznej społeczeństw.   

Ale jak się okazuje ta troska nie może rosnąć w nieskończoność, bo choć obiektywnie żyje nam się coraz lepiej, słabnie zaintereowanie macierzyństwem i OJCOSTWEM (piszę z wielkiej, bo zapominamy to słowo, zastępując je obrzydliwym neologizmem).

Kiedyś ludzie nie zastanawiali się, czy chcą mieć dzieci. Oni je bez względu na swą sytuację ekonomiczną mieli. Dziś są już nawet wyliczenia, które mówią, jak wiele moglibyśmy zaoszczędzić, jeśli byśmy powstrzymali się od rodzicielastwa.

Kwoty te są liczone w setki tysięcy złotych. Tyle nas kosztują dzieci.

Kiedyś dziecko było postrzegane jako majątek, dziś jest już tylko kosztem.

To duża zmiana w myśleniu, która owocuje wymieraniem bogatych społeczeństw. Zmiana, która pokazuje, jak bardzo jako gatunek oddaliliśmy się od natury, gdzie ów rytm pozostaje wciąż niezachwiany.

Od kiedy dzietność można regulować przy pomocy pigułki lub prezerwatywy, ludzie sami podejmują decyzję, czy chcą ponieść trud i wysiłek rodzicielstwa.

W liczbach bezwzględnych to się raczej nie opłaci. Dzieci do końca życia pozostają dłużnikami rodziców. Mówię tu oczywiście o rodzicach świadomych, z założenia pomijając degeneratów.   

Pytanie, które mi się nasuwa, dotyczy zmiany, jaka nieuchronnie nastąpi, gdy nasze społeczeństwo ostatecznie się zestarzeje. Jaką wartością będzie dziecko? Jak będą wyglądały nasze emrytury?
Ale przede wszystkim, jak będą starzeć się obecni trzydziestolatkowie, którzy skorzystali z łaski hedonistycznego światopoglądu, który łaskawie nam teraz panuje i wybrali życie bez rodzicielstwa?

To pierwsze takie pokolenie w historii, więc warto mu się przyglądać z uwagą, choć oczywiście nie nam przyjdzie wyciągać wnioski...

wtorek, 8 stycznia 2013

Bekanie na lans, czyli ćwiczenia słownikowe

Mam na półce ze słownikami pięć słowników gwary uczniowskiej. W trzech z nich nie ma wzmianki o "bece" (mian. l. poj. "beka", od bezokol. "bekać").

Kiedy już poznamy to słowo, źródłosłów wydaje się oczywisty, chodzi wszak o śmiech, a zwrot "beczka śmiechu" znany jest również tym, którzy urodzili się przed 1989 rokiem.
Zatem "beka" to śmiech, może bardziej nawet wyśmiewanie czy obśmiewanie.

Kto bywa tu częściej i zna odrobinę mój dorobek ("Mariola, moje krople!", "Tata, a Marcin powiedział") ten wie, jak bardzo cenię śmiech i poczucie humoru. Z tym ostatnim jednak "beka" ma niewiele wspólnego. Bez zastanowienia, niemal intuicyjnie wiemy, że "beka" to raczej rechot, niż śmiech, a więc żarty nie najwyższych lotów.

Czemu służą takie żarty? Jak większość żartów - wyładowaniu frustracji, pokazaniu się od lepszej strony. Zasygnalizowaniu własnej wyższości.
Śmiejemy się z kogoś, aby wznieść się ponad jego sytuację, uznać się za lepszych. Temu też służy bekanie na lans.    

Czytam dziś w GW, że na Facebooku powstała grupa, której celem jest wyśmiewanie uczniów jednego z liceów. W każdym mieście, nawet niewielkim, zdarzają się szkoły "prominenckie" i te z dziećmi mniej zamożnymi. W pierwszych jest lans, bo rodzice są bogatsi, co czasem przekłada się na umiejętności uczniów, choć nie zawsze.

Wspomniane liceum jest najlepsze mieście, a osiemnastolatek, który założył stronę, ma ciągle kłopoty z zaliczeniem pierwszej klasy gimnazjum. Wkurzają go lanserzy z liceum, zazdrości im kasy rodziców, samochodów, którymi pewnie podjeżdżają pod szkołę, tego, że nauczyciele mówią im: "Jesteście elitą tego miasta". Taką wybrał formę zemsty.

Trafiło. O sprawie zrobiło się głośno. Wplątano w to prokuratora.

Ta w gruncie rzeczy zabawna historia pokazuje, gdzie przebiegają nierówności społeczne i z jak bardzo skomplikowanymi sprawami muszą się dziś borykać dyrektorzy szkół.

Jako była nauczycielka jestem za tworzeniem klas z dzieci o podobnym potencjale intelektualnym. Wspomniana wyżej szkoła, to, zdaje się, szkoła prymusów. Tak przynajmniej jest postrzegana w mieście. To niektórych boli. Nic dziwnego. Dopóki chodzą tu prymusi, nie mam nic przeciwko takiej segregacji.

Nie wszystkim Pan Bóg dał równie dużą ilość rowków w mózgu, a do tego jeszcze tyle samo zapału i umiejętności odkładania przyjemności na później.  To wszystko kosztuje, chodzi o czas zainwestowany we własny rozwój. Niektórzy potrafią to robić i oni będą elitą. Nie ma sensu, żeby tracili czas z matołami, którzy nie chcą, nie mogą, którzy elitą nigdy nie będą, bo ktoś musi lać asfalt na drogach. Nie każdy musi mieć dyplom wyższej uczelni.

Ale niestety często tak się zdarza, że bogaci rodzice chcieliby mieć swoje prominenckie dziecko w owej "Jedynce". Stać ich na to, by zmiękczyć dyrektora, bo mogą wyłożyć kasę na potrzeby szkoły, coś załatwić, w czymś pomóc.  Dziecku się podniesie ocenę i jakoś przepchnie z klasy do klasy.

Niewielu jest dyrektorów odpornych na układy.

Jeśli szkoła jest zatem tylko szkołą prymusów - nie czepiam się. Jeśli jest szkołą dzieci, których rodzicom się powiodło, zaszczepiamy w nastolatkach pogardę dla nieprzystosowanych społecznie i mnożymy tabuny nowych Janków Muzykantów.

Jeśli dzieci z bogatych domów nie dowiedzą się odpowiednio wcześnie, że ktoś bez pieniędzy może być sympatyczny, uczciwy, zdolny i fajny, jako kumpel, nie wytworzą w sobie koniecznego w życiu społecznym humanitaryzmu.

Kiedyś nas tego uczono poprzez lektury, o to chodziło w harcerstwie, do znudzenia pokazywały to kręcone za państwowe pieniądze filmy fabularne.

Uczono nas, gdy niemal nie widać było nierówności.Teraz ten temat zniknął. Bieda stała się tabu. Telewizje schlebiają swym odbiorcom, pokazując niemal wyłącznie pięknych i bogatych. Dzieciaki nie mają się gdzie dowiedzieć, że bieda nie zawsze jest hańbą, że nie zawsze ludzie z własnej winy nie mają czym zapłacić w sklepie.

Bieda to produkt uboczny kapitalizmu, z którym nasz rząd i żaden inny nie potrafią sobie poradzić.

Ale ten temat powinni poznać młodzi ludzie, by nie gardzić swymi kolegami, by chcieć nieść im jakąś, choćby drobną pomoc, aby ich człowieczeństwa nie tworzyła jedynie fortuna rodzców wydawana na ich własny lans. Bo byłoby to człowieczeństwo bardzo marnej próby.

I często jest to człowieczeństwo marnej próby, powierzchowne, metkowe.

Czy coś z tym robią pedagodzy w owej "Jedynce"?

Gdyby robili, gdyby nie zajmowali się wyłącznie ocenami swojej "elity", być może nie wzbudzałaby ona takiej frustracji i nienawiści w mieście?

Jesteście elitą, drogie dzieciaki z "Jedynki", ale jako elita macie więcej obowiązków, czy ktoś już wam to powiedział?

I czy powiedział wam, że frustracja, wyrażająca się teraz tylko przez przykre dla was bekanie, potrafi zmienić się w rewolucję?

Może niczym nie zawiniliście, poza ostentacją w sposobie bycia, nie musicie się przecież nikomu usprawiedliwiać ze stanu konta waszych rodziców. Być może to wina społeczeństwa i jego podziałów, na które nie chcą się godzić poszkodowani systemu.
Może oni nie chcą się dobrze uczyć, może nie mogą. Nie dla każdego przecież jest miejsce w gronie wybranych.

Zauważyliście jednak, jak łatwo was dosięgnąć, jak łatwo dotknąć, dopiec do żywego i jak wielu ludzi was nie lubi.

Być może warto się nad tym zastanowić.

O ile warto się w ogóle pochylać nad "beką".

Rzekłam.