wtorek, 28 grudnia 2010

O komunikacji

Kiedyś ludziom dużo czasu zabierała  komunikacja.

Zarówno przesyłanie wiadomości, jak i przemieszczanie się, trwało i trwało. Co prawda poczta takiego choćby Królestwa Polskiego zapewniała dostarczenie pilnego listu z Warszawy do Paryża w dwie doby, co nawet dziś robi wrażenie, ale wysłać wiadomość do Paryża możemy teraz w tej samej chwili, gdy skończymy ją pisać.

Jeden z moich ulubionych pisarzy, Jean d'Ormesson, powiedział kiedyś, że czas znacznie przyspieszył, od kiedy koń przestał być głównym sposobem pokonywania przestrzeni.

Teraz, dysponując pociągami, samochodami i samolotami w ciągu jednego dnia możemy się przemieścić na inny kontynent. Komunikacja jednak wciąż zabiera nam bardzo dużo czasu.

Zaryzykowałabym twierdzenie, że coraz więcej, poszerzył się bowiem znacznie krąg osób, z którymi możemy się kontaktować, a komunikacja nie polega już dziś na przemieszczaniu się w przestrzeni rzeczywistej.

Czy ktoś jeszcze pamięta, jak wyglądał świat przed Internetem?

Co ludzie wtedy robili z czasem? Chodzili na pocztę? Stali w oknie, czekając na listonosza?

Pamiętam codzienne zaglądanie do skrzynki na listy po powrocie ze szkoły. Ile w tym było nadziei na wieści ze świata...
Był to czas, kiedy nie zapychały jej same rachunki i reklamy. Czekałam na listy.

Jeszcze dawniej kontakty były oczywiście znacznie bardziej bezpośrednie. Towarzystwo siedziało przy kominku, ktoś czytał na głos, rozmawiano, panny uczyły się cierpliwości, rozplątując kłęby splątanych nici lub haftując monogramy na chusteczkach.
W salonie panował półmrok, bo światło przed wynalezieniem elektryczności było drogie.

Dom iskrzył się od świateł tylko w święta, wtedy też bawiono się w gry i zabawy, które dziś budzą zażenowanie i - jak się wydaje - przystoją jedynie przedszkolakom.
Żeby wziąć udział w spotkaniu towarzyskim albo balu, jechało się czasem dziesiątki kilometrów, bo świat, choć mniejszy (wszak wciąż się rozszerza), był wtedy jednak bardziej rozległy.

Dziś więcej czasu spędzamy samotnie przed ekranami naszych komputerów, a wysłanie i odebranie komunikatu, to kwestia chwili. Możemy być wszędzie, nie ruszając się z miejsca.
Świat się skurczył, a ograniczenia stawia nam jedynie znajomość obcych języków i kultur.

Ale to nie jedyna i chyba wcale nie najważniejsza zmiana.
Rewolucyjna różnica tkwi w fakcie, że dzisiejszy świat powoli zatraca prywatność przekazu.
Kiedyś tajemnica korespondencji była rzeczą świętą, pamiętniki chowało się pod poduszkę lub do głębokich, zamykanych na klucz szuflad.

Teraz strzeże się już chyba tylko wielostronicowe teksty umów korporacyjnych. Wszystko inne jest do wglądu, a  wartość komunikatu często polega jedynie na jego jawności.

W przestrzeni wirtualnej jest to bowiem jeden z niewielu dowodów na istnienie autora.
"Mówię, więc jestem" z powodzeniem zastępuje więc dawne "Myślę, więc jestem".

Kiedyś, żeby dostać prawo do publicznej wypowiedzi, trzeba było dowieść, że ma się coś do powiedzenia. Dziś tysiące ludzi każdego dnia dowodzą, że są głupi, jak komentarz na Onecie.

Tak działa demokracja w mediach. Coraz trudniej oddzielić ziarno od plew.

Ale czasem warto próbować.

Rzekłam.

sobota, 25 grudnia 2010

Co wynika z psiej tresury?




Moje psy, zmęczone chaosem związanym z przygotowaniami do Wigilii, wizytą babcinej suki, bieganiem we cztery po domu, żebraniem przy stole i tym całym świątecznym bałaganem, który wytrącił je z codziennego, znajomego rytmu, niestety, nie doczekały północy. Usnęły snem sprawiedliwego i nie skorzystały z przysługującego im raz do roku prawa głosu.

Zastanawiam się, cóż takiego by mi powiedziały, gdyby tej pięknej tradycji stało się zadość?
Podejrzewam, że to samo, co treserka Agnieszka, która ostatno nas odwiedziła: żebym ich nie traktowała, jak ludzi.

Ponieważ półroczna goldenka, Milka, sprawiała wrażenie psa nazbyt uległego i bardzo złośliwego jednocześnie, nie przypominając w charakterze żadnej z naszych sznaucerek, byłam ostatnio trochę zmęczona ciągłymi rozczarowaniami, związanymi z jej zachowaniem. Nie przychodziła na wołanie, załatwiała swoje potrzeby w domu, a jednocześnie na każde podniesienie głosu reagowała zawstydzającymi mnie dowodami uległości.

Agnieszka wytłumaczyła mi, o co chodzi i powiedziała, że mam być dla mojego psa chodzącym dystrybutorem smakołyków: nagradzać za każde dobrze wykonane polecenie.

Zadziwiające, jaka siła tkwi w malutkim psim ciasteczku!
Sytuacja natychmiast się zmieniła. Milka zalicza znacznie mniej wpadek, a nasze wzajemne relacje bardzo się poprawiły.

Gdyby próbować przenieść to doświadczenie na grunt ludzki, znaczyłoby, że nie kara, ale nagroda jest lepszym sposobem na osiągnięcie celu wychowawczego. Czytałam o tym wielokrotnie, doświadczałam w swoim życiu licznych przykładów zbawiennego wpływu nagrody na osiągnięcia twórcze i zwyczajne ludzkie zachowania.

Nagroda ma moc włączania generatora poprawy, podczas gdy kara ten generator wyłącza.

Jak to się dzieje i dlaczego? Wiadomo, każdy lubi być chwalony, chcemy zasłużyć na kolejną pochwałę.
Czy to będzie premia w pracy, piątka w dzienniczku, uśmiech mamy, czy psie ciasteczko.

W ksiażce o stosunkach męsko-damskich przeczytałam kiedyś: "Chwal pożądane, ignoruj niechciane".
Na pierwszy rzut oka wygląda dobrze, kiedy jednak chcieć wprowadzić je do naszych relacji, musielibyśmy milczeć w każdym przypadku, kiedy coś nam się nie podoba w zachowaniu partnera, dziecka, przyjaciół, rodziców.

I mamy pat.

A przynajmniej rodzi się obawa, że kiedy zastosujemy się do sentencji, niechciane zachowania nigdy nie zostaną wyeliminowane.

Jakiej rady udziela nam w tym przypadku psi treser?
Otóż mówi, żeby po karze bardzo szybko następowała nagroda. Prawdopodobnie chodzi o wyeliminowanie zniechęcającego uczucia przykrości, które bywa bardzo często podstawą niezadowalających zachowań.

Nauczyciele, podobnie, jak rodzice, znają zbyt małą ilość metod, by realizować swoje cele. Najbardziej wymyślne kary działają bowiem niezwykle krótko. Błąd się powtarza z zadziwiającą regularnością, świadcząc o nieskuteczności posiadanych przez nauczycieli i wychowawców narzędzi.

A gdyby tak odwrócić układ i spróbowac tresury? "Nie wychowuj mnie, tylko tresuj", powinny prosić dzieci, bo treserzy już dawno zauważyli, że nie kijem osiąga się cel, ale marchewką.

Psia tresura jest skuteczna, przekonałam się o tym wielokrotnie, ale podobnie, jak w wychowaniu, działa jedynie i wyłącznie wtedy, kiedy wykażemy się konsekwencją, a z tym jest już niestety znacznie gorzej...

środa, 22 grudnia 2010

Pułapki dobroczynności

Zbliżające się święta Bożego Narodzenia to moment, kiedy częściej myślimy o tych, których los tak wstrząsająco opisał Andersen w baśni "Dziewczynka z zapałkami".
Dickens w "Opowieści wigilijnej" pokazał drugą stronę lustra, to znaczy tych, którzy mogliby, ale nie angażują się w dobroczynność, bo ich serca są stwardniałe na kamień.

Jak wynika z badań społecznych większość Polaków nie angażuje się w dobroczynność.
Dziwne, bo wydaje się, iż Polacy to naród gorących serc. Wystarczy przyjrzeć się corocznej akcji "Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy".

Od kiedy ten sam młody człowiek dwukrotnie chciał ode mnie wyłudzić na Krakowskim Przedmieściu pieniądze na "powrót do domu" nigdy nie wspieram nikogo na ulicy.

Tak, mam serce z kamienia.

Wydał całą kasę? Niech wraca do Skierniewic na piechotę.
Nie obchodzą mnie Cyganki czy Rumunki ze swymi ślicznymi dziećmi owiniętymi w łachmany.
Że nie mają na chleb? Być może.
Całego świata i tak nie zbawię.
Jeśli pomagać to z sensem, wierzę raczej w akcje skoordynowane albo pomoc konkretnej osobie.

Jako darczyńcy chcemy mieć pewne prawa. Chcemy móc wpływać na los obdarowanego.

Czy czyjkolwiek los zmieni się pod wpływem jednej, choćby najszlachetniejszej paczki?
Nie. To my zapewniamy sobie dobre samopoczucie.
I nawet przez najdroższe prezenty nie nabywamy praw do oceniania obdarowywanego.

Jakaś pani żali się, że jej paczka trafiła w ręce kogoś, kto miał brud w domu i palił papierosy.
Przykro mi, że tacy ludzie istnieją, ale tak właśnie degeneruje bieda i brak dobrych wzorców.
Wszyscy chcielibyśmy wejść do pokoiku na poddaszu, gdzie będzie schludnie, sympatyczni ludzie, poczęstują nas herbatą i jeszcze na dodatek będą umieli wyrazić swą wdzięczność.
Bo po to przecież to robimy. Dla ich wdzięczności.

Tymczasem to się prawie nigdy nie zdarza, a wdzięczność ludzka ma żywot motyla.
Z miejsca okazuje się, że rzeczy, którymi obdarowaliście, są nie tej jakości, że paczka za mała, za rzadko otrzymywana, że mogliście się bardziej postarać.

Obdarowani niezwykle szybko tracą poczucie, że coś zyskali, rośnie zaś w nich przekonanie, że dostali zbyt mało. To rodzi frustrację po obu stronach. Celnie opisał to Aleksander Puszkin w "Baśni o rybaku i złotej rybce".

Jednokrotna pomoc nie zmienia nic w życiu obdarowanych, częstsza pomoc uzależnia ich od otrzymywanych darów i zniechęca do podejmowania własnej aktywności, bo wygodnie jest żyć na cudzy koszt.

Ludzie szybko uczą się, jak pomoc wyłudzać.

Czułam się oszukana, kiedy następnego dnia, idąc tym samym odcinkiem Krakowskiego Przedmieścia, zobaczyłam gówniarza, który nie dojechał do Skierniewic, a dałam mu tyle, że na pewno by wystarczyło na bilet.

Nic więc dziwnego, że trudno jest być darczyńcą. Nie mając wpływu na reakcję osoby, której chcemy pomóc, nie wiedząc, czy jest to ta właściwa osoba, nie otrzymując żadnego podziękowania, a być może nawet jeszcze wzgardę, bardzo łatwo się zniechęcić.

Jednak nie traćmy nadziei, wszak wkrótce Boże Narodzenie.

Z tej okazji przyjmijcie moje najlepsze życzenia: abyście w każdej chwili Waszego życia czuli radość i byście zawsze byli darczyńcami, a nie obdarowywanymi.

Wesołych Świąt!

sobota, 18 grudnia 2010

Książka pod choinkę

W jedym z czasopism natknęłam się na ranking gwiazdkowych prezentów oczekiwanych.
Jeśli mnie pamięć nie myli, na drugim lub trzecim miejscu, jako najbardziej oczekiwany prezent (bodajże po kosmetykach i biżuterii), były książki.

Pokiwałabym głową z uznaniem dla mądrości społeczeństwa, ale że ostatnio dałam się jakiemuś młodzieńcowi zbajerować na rozmowę o supermarketach, nie zrobię tego.
Po teście, jaki ze mną przeprowadził, wiem już, że:
- respondent się szybko nudzi,
- respondent kłamie,
- pytania są tendencyjne.

Jestem osobą poważną i kiedy ktoś mnie o coś pyta, zakładam, że potrzebuje mojej wiedzy, toteż chcę odpowiedzieć zgodnie z przekonaniem oraz sumieniem. Jednak, kiedy zadaje mi się po raz piąty to samo pytanie, dotyczące w dodatku supermarketu, w którym nigdy nie byłam, to albo zaczynam sykać i mówić "nie wiem", albo kłamać, wreszcie rzucam numerkami odpowiedzi losowo.

A potem mądre głowy będą chciały z takiego badania rynku wyciągać daleko idące wnioski!

Jeśli osoby odpowiadające na pytania o prezenty świąteczne były tak samo znudzone jak ja, rzucały na odczepnego, że chcą pod choinkę dostać książkę, bo była w odpowiedziach umieszczona bliżej niż ciuchy, wycieczka lub sprzęt AGD.

Mogły też kłamać, żeby poprawić swój wizerunek w oczach pytającego.

Po co? No właśnie...

Wszyscy wiemy, że Polacy nie czytają.
Tłumy w empikach niewiele tu zmienią.

Książki kupuje jakieś dziesięć procent społeczeństwa, czyta pewnie połowa tego, bo najwięksi wydawcy, to wydawcy podręczników i informatorów (kalendarze, senniki, książki kucharskie, diety, cudowne wyleczenia z raka, robótki ręczne, mapy i przewodniki, dzieje świętych etc).

Nie sądzę, aby przeszkodą w czytaniu była cena książek, wydaje mi się raczej, że chodzi o to, iż jako społeczeństwo uważamy się za tak mądrych, że każdą dodatkową refleksję uważamy za zbędną.

A jeśli już czytamy, to w literaturze szukamy "odprężenia", co jest totalnym nieporozumieniem, bo sztuka nie ma służyć "odprężaniu". Po to się chodzi do spa!

Więc dlaczego Polacy powiedzieli ankieterom, że chętnie zobaczyliby w worku Mikołaja lub Gwiazdora (lubię to określenie) właśnie książki?
Może chcą, żeby Mikołaj (ew. Gwiazdor) wykonał za nich czarną robotę?
Bo skoro już mają papier na te wyższe studia, to wypadałoby postawić ze dwie książki na półce, choćby i nieprzeczytane, a księgarnia jakoś im ciągle nie po drodze...

W większości polskich domów nie ma w ogóle książek.

Wszystkim Wam, którzy się tu zabłąkaliście, życzę pod choinkę radującego serce stosiku!
Ja już wysłałam zamówienie do mojego rejonowego Gwiazdora.

Mam nadzieję, że będzie przystojny.
Chciałam powiedzieć: hojny ;-)

Rzekłam.

czwartek, 16 grudnia 2010

Polskie grudnie

Nie pamiętam zbyt dobrze grudnia 1970.

Dwa lata po tragicznym marcu'68, kiedy Polacy zgodzili się na wyrzucenie ocalałych w holokauście Żydów, co było wstydem nie mniejszym od tolerowania ludobójstwa podczas okupacji, robotnicy, rzekome pieszczochy systemu, stanęli przeciwko żądającym wolności studentom. Potrzebowali dwóch lat, aby zrozumieć swój błąd. W grudniu '70 podnieśli głowy i dokonali zmiany w rządzącej partii.

Nie obyło się bez rozlewu krwi, jak w czerwcu '56 w Poznaniu.

Pamiętam słynne "Pomożecie?"  Edwarda Gierka. Jego twarz i jego machnięcie głową, jakby oczywiste było, że robotnicy i cały naród znowu zacisną pasa, by garstka przywiezionych na radzieckich czołgach i domorosłych dygnitarzy partyjnych opływała w dostatki, podczas gdy cała reszta społeczeństwa miała puste haki w mięsnym.

Gierek znał Europę i chciał dać narodowi dobrobyt. Długi zaciągnięte wtedy, spłacamy do dziś, a samego Gierka nie ominął los internowanych w następnym grudniu, gdy znów się wszystko posypało.

Wydawałoby się, że kto nie pamięta dwudziestego stopnia zasilania, racjonowania wody, butów na kartki, pustych półek, kilkugodzinnych kolejek po karton bobofrutów i amerykańskiego mleka w proszku, rozdawanego na plebaniach, ten ma szczęście.
Ale byłoby to zbyt proste. Każde pokolenie ma swoje troski.

Znów mamy grudzień i znów garstka naraża się dla większości, która nawet nie rozumie, po co jej Trybunał Konstytucyjny i wolne sądy, z zadowoleniem łykając nagonkę na "gorszy sort". 

Do czasu. Większość w końcu zrozumie, mimo propagandy sączącej się nawet z ambony. Tak było i tak będzie. Dzisiejszym triumfatorom pozostanie wstyd i potępienie. 

Bodaj przyszło nam żyć w nudnych czasach.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Dziś trzynasty grudnia

W niedzielę rano dwadzieścia dziewięć lat temu, jak dziś, była piękna pogoda. Słońce iskrzyło się w śniegu, był lekki mróz, nie chciało się wychodzić z domu. Poprzedzającej ten dzień nocy rządząca partia, pod pretekstem mniejszego zła, dokonała zamachu na swój naród.

Podziały, jakie spowodował stan wojenny, są widoczne do dziś.

Na szczęście jednak coraz mniej Polaków kojarzy datę 13 grudnia.
W facebookowych wpisach moich znajomych, nikt poza mną go nie wspomniał.
Należy się z tego powodu cieszyć, bo to znaczy, że wychodzimy powoli z martyrologii.

Bardzo bym chciała, abyśmy wreszcie nauczyli się cieszyć ze swoich osiągnięć i nie popadali w przesadne rozczulanie się nad niepowodzeniami.

13 grudnia jest czarną datą w naszej historii i ostatnim zrywem PZPR, by podporządkować sobie coraz bardziej demokratyzujące się państwo. Nadzieje na założenie kagańca społeczeństwu okazały się jednak płonne i po ośmiu latach w sejmie kontraktowym dopuszczono do rządzenia również niedawnych więźniów systemu. Formacja PZPR musiała podzielić się władzą, co znaczyło  początek jej końca.

Minęło dwadzieścia z górą lat od pamiętnego czerwca. Nie wszystko się udało, mamy jednak na własność nasz śmietnik i co z nim zrobimy, należy tylko od nas. Uczymy się powoli świadomości obywatelskiej, poznajemy pułapki polityki.

Dziękuję tym wszystkim, którzy ryzykowali własnym życiem, abym dziś nie musiała wzdychać za szamponami z PEWEX-u, mydełkiem Fa z paczki przysłanej z zachodu, widok szynki w puszce nie rozczulał mnie, a moje dzieci nie chciały emigrować do Ameryki.

Chyba zbyt szybko zapomnieliśmy, jak naprawdę wtedy było.

Rzekłam.

czwartek, 9 grudnia 2010

Po co komu stare kobiety?

Nie umiem powiedzieć, co to znaczy: stara. Dla mnie starą jest osoba, której nie interesuje świat, nie ma to nic wspólnego z wiekiem metrykalnym.
Dla nastolatki stara będzie jej trzydziestoletnia ciotka, która mnie wydaje się dzieckiem.
W wieku XIX kobieta czterdziestoletnia była już matroną.
Dziś czterdziestolatka to taka trochę starsza dzierlatka.

Więc ile lat mają stare kobiety?

Są starsze od nas, a przez to uzurpują sobie wiedzę o życiu.
Nie pozwalają nam się mylić, szukać właśnych dróg, bo wiedzą, że nasza droga to ślepa uliczka.
Przez to wkurzają.
Czy ktoś lubi stare kobiety?
Nie, bo one zawsze mają rację.

Stare kobiety nie zawsze mają rację, ale jest dużo mądrych starych kobiet, które wiele wiedzą o życiu.
I chyba to nam w nich przeszkadza najbardziej.
Młodość ma w sobie tę zapalczywość i przekonanie, że odkrywa świat, którego przed nią nie było.
A on był przecież, istniał. Ludźmi targały emocje i troski, częstokroć podobne do naszych.

Stare kobiety to wiedzą, bo to był ich świat. A teraz patrzą na nas i uśmiechają się same do siebie, myśląc, jak niewiele się zmieniło.
My sądzimy, że zmieniło się wszystko, wszak dekoracje, w których gramy nasze życiowe role są całkiem inne od tamtych.

Ale dekoracje to tylko rekwizyty. Nasze również zostaną wkrótce odstawione do lamusa. Pewnie nawet szybciej, niżbyśmy chcieli.
I to my, dziś kobiety w sile wieku, będziemy mędzić naszym wnukom, uzurpując sobie wiedzę o życiu, a one, nasze wnuki, będą sarkać, że jesteśmy stare i nic nie rozumiemy.

Oto smutek starych kobiet: ich wiedza przydaje się tylko do tego, by irytować młodych.
Ale życie jest sprawiedliwe i w końcu oddajemy im sprawiedliwość.

Na koniec autocytat:

Mamy szczęście, że społeczeństwo nie pozbywa się nas w jakiś zwyczajowo przyjęty sposób. Słyszałam, że stare Eskimoski u kresu życia wychodzą na bardzo długi spacer, z którego niedelikatnie jest wrócić.

Więc może nie ma powodu do zmartwienia?

Rzekłam.

wtorek, 7 grudnia 2010

Czekając...


Kiedy patrzę na "Mędrców ze Wschodu" Grzegorza Ptaka, moje serce wypełnia czułość dla tych prostaczków, którzy idą ze swymi darami do stajenki. Skojarzenie z trzema królami narzuca się samo przez się, a przecież żaden z nich korony nie ma. Widzimy, że to biedni ludzie, którzy chcą podzielić się tym, co mają, a mają niewiele.  
Dla nas wszystkich Adwent jest okazją, by zwolnić w codziennym biegu i zauważyć innego człowieka.
Drogi nie musi nam wskazywać Gwiazda Betlejemska, zastąpi ją zwyczajna pierwsza gwiazdka.  

sobota, 4 grudnia 2010

Point de reveries, czyli koniec żartów

Czasem jakiś ekonomista zażartuje śmiertelnie poważnie, że emeryci to dziś najlepiej zarabiająca grupa społeczna.

Rzeczywiście. Może i wysokie te emerytury nie są, ale pewne, nikt nagle kurka nie zakręci, jakoś pieniądze na konto wpływają. Do czasu, bo oto ZUS informuje nas bez zawstydzenia (w końcu nie jest temu winien), że nie ma ani grosza z milionów wpłacanych co miesiąc przez pracodawców.

Co więcej, dopożycza (od kogo?) na obsługę bieżących emerytur! A ponieważ emerytów przybywa szybciej niż pracujących, nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, jak będzie wyglądała nasza emerytura.

Dopiero mojemu pokoleniu przyjdzie zapłacić rachunek hojności i bezmyślności państwa, które w porę nie spostrzegło problemu. Nie zauważyło, bo nie chciało zauważyć, ponieważ polityka nie polega teraz na przewidywaniu procesów społecznych i zarządzaniu państwem, a na oszustwie wyborczym, które ma dać kolesiom ze zwycięskiej partii jak nawięcej synekur. Czy kiedyś zresztą było inaczej?

Dlatego nikt nie podejmuje się zaryzykowania niepokojów społecznych, które nierozerwalnie wiążą się z niepopularnymi decyzjami. Mamy doskonały i nie tak dawny przypadek Francji, której Sarkozy zamierzał zaaplikować kurację wstrząsową. I co? I nic. Niech się następcy martwią.

Ostatecznie nie będzie to jednak problem następców, a nasz, każdego z osobna Kowalskiego.

Point de reveries.

Emeryturę uważamy za świadczenie najzupełniej należne. W końcu płaciliśmy na nią składkę od pierwszej pensji. Jak, kto i czy w ogóle tym zarządzał, nie interesowało nas, bo kiedy się nie ma żadnego wpływu na proces, trudno nim sobie zawracać głowę.

Czy słusznie?

Należy przynajmniej zdawać sobie z tego sprawę, że dzisiejszy system emerytalny w Polsce to gigantyczna piramida finansowa, w której najbardziej poszkodowani będą ci, którzy wejdą do systemu ostatni.

Państwo powinno wreszcie ustami swych urzędników powiedzieć to, czego nie da się ukryć: że składki na ZUS, a mówiąc ściślej to, co sobie odkładamy na emerytury, jest kolejnym podatkiem, tym razem płaconym za opiekę nad naszymi rodzicami, a my, mimo zachęcających informacji, osobistych kont i przysyłanych co rok wyciągów, będziemy mieli z tego figę z makiem.

Nie rozumiem dlaczego nie można z tym skończyć? Wystarczyłoby ludzi zmusić do korzystania z usług ubezpieczalni, sprawdzając, czy się do tego stosują albo i nie sprawdzając. Jeśli chcesz starość spędzić na śmietniku, twój wybór. Państwo powinno ograniczyć się do roli edukacyjnej.

To samo dotyczy leczenia. Wiadomo, że jest coraz droższe. Jednak ciężkie choroby nie dopadają wszystkich, a i tak ci, których dotkną muszą żebrać o pomoc społeczną, datki i darowizny, tworzyć konta i subkonta w rozmaitych fundacjach, bo leczenie w końcu okazuje się za drogie na kieszeń państwa.

Jeśli ten idiotyczny system przetrwa, nasze wnuki nie uniosą ciężaru obciążeń fiskalnych, bo  w postaci podatku od solidarności społecznej państwo zabierze im jeszcze więcej niż nam.
Nietrudno przewidzieć konflity społeczne między starymi i młodymi.

Kto więc liczy na godną emeryturę, ten się rozczaruje i lepiej dziś zacisnąć pasa, robiąc nawet niewielkie oszczędności niż posługując się kalkulatorem emerytalnym, gdybać o przyszłości.

Przyszłości nie będzie.

Dixi.

środa, 1 grudnia 2010

O biedzie

Literatura pozytywistyczna się przeżyła, bieda wciąż trzyma się dobrze, tylko literatura już nie chce jej opisywać.

Minęło sto lat z okładem, a społeczeństwa nie poradziły i nie radzą sobie w coraz większym stopniu z milionami osób społecznie nieprzystosowanych.

Nie zlikwidował jej najlepszy z ustrojów, komunizm, troszkę tylko przypudrowując i janosikując na potęgę, ale okazało się, że to też nie jest pomysł na zlikwidowanie biedy.

Przy okazji świąt chcemy nagle okazać nasze dobre serce i pochylamy się nad potrzebującymi.
Niech będzie i tak. Filantropia na krótką metę nie szkodzi, nie rozwiązuje jednak też sprawy.

Chcielibyśmy myśleć, że bieda bierze się z lenistwa i pijaństwa. Recepta, a zwłaszcza ocena moralna byłaby wtedy prosta.
Często jednak biedę rodzi brak możliwości dostania pracy lub brak kwalifikacji, na które mogłoby być zapotrzebowanie.

Rzeczywistość, której presji się poddajemy, jest znacznie bardziej skomplikowana niż ta, która otaczała ludzi dawniej. Industrializacja uzależniła w znacznym stopniu jednych od drugich. Pieniądz jest smyczą, na której pracodawcy prowadzą pracowników i jeśli nie masz tego szczęścia, że jesteś swoim własnym pracodawcą, biada ci, bo nie znasz dnia, ani godziny.

Ale bieda bywa też atutem. Choć to brzmi dziwnie i trochę niedorzecznie, są całe grupy społeczne, które oswoiły biedę, nauczyły się z nią żyć i czerpać profity z takiej egzystencji. Cóż, to jest naturalne przystosowanie do środowiska. Rozmaitych, nakładających się na siebie rzeczywistości jest więcej niż sądzimy, albowiem na ogół widzimy świat takim, jakim od się wydaje nam.  

Kiedy przy okazji świąt robicie wasz własny bilans, nie zapomnijcie o ludziach, którzy mimo pomocy społecznej cierpią głód i niedostatek.

Jest ich więcej niż sądzicie.

PS. Wczoraj zrobiliśmy duże zakupy dla jednej z rodzin objętych programem "Szlachetna paczka".
Maciek, który kupował produkty spożywcze, zabawki i artykuły szkolne, powiedział po powrocie ze sklepów: "Mamo, robiąc te zakupy, byłbym szczęśliwszy tylko wtedy, gdybym mógł za nie zapłacić własnymi pieniędzmi".