sobota, 13 lipca 2013

Ukrainka z doświadczeniem, czyli gadający mop

Chyba mam trudny charakter albo sprzeczny, jak się kiedyś uroczo mówiło, bo lubię być w kontrze i dziś będę w kontrze trochę niepolitycznej.

W Newsweeku przeczytałam oto artykuł o tym, jacy to niedobrzy są Polacy, jako pracodawcy. I wszystko się we mnie zatrzęsło, chociaż sama wczoraj plułam na pracodawców, którzy nie wstydzą się proponować miesięcznych bezpłatnych "staży" swym przyszłym (czasem niedoszłym) pracownikom.

Byłam właścicielką firmy. Różnie się wiodło, czasem było cienko, ale nie wpadłabym na pomysł, żeby komukolwiek proponować pracę za darmo przez cały miesiąc.

A niby o czym ma przekonywać przyszły pracownik pracodawcę aż przez miesiąc? Ten niecny proceder uprawiają bez wstydu wielkie korporacje, bo trwa kryzys, więc wyciśnijmy jeszcze dodatkowe zyski z ludzi, którzy pozwolą się wyciskać.

Nigdy nie byłam w takiej sytuacji i łatwo mi mówić, że trzasnęłabym drzwiami. Pewnie bym nie trzasnęła, tylko liczyła, że staż się skończy, a ja zdołam oczarować pracodawcę. 

Podobnie z Ukrainkami, gdyby nie musiały, nie przyjeżdżałyby tu sprzątać. Dziennikarka ukraińska Kateryna Panova napisała po swoich miesięcznych doświadczeniach artykuł "Mop, który mówi". Wiele tam było rzeczy przykrych i dostało się Polakom, którzy ją podszczypywali, nie płacili lub płacili mało, byli durniami i przyjmowali źle wykonaną pracę, bo człowiek zmęczony bardzo szybko uczy się, jak oszukiwać.

Czytałam ten tekst ze wzrastającym znużeniem i zniecierpliwieniem, bo wszystkie te niby rewelacje i oskarżenia wobec Polaków już słyszałam, tylko wobec Niemców, a autorką była Justyna Polańska ("Pod niemieckimi łóżkami").

Dlatego nie zamierzam się litować nad autorką i załamywać rąk nad tymi okropnymi Polakami, którzy sprzątające u nich Ukrainki traktują gorzej niż źle, bo znam Ukrainki, które są traktowane dobrze i potrafią się zdobyć na asertywność wobec swoich polskich pracodawców.

I o to tu chyba chodzi. Jeśli człowiek szanuje siebie, inny nie będzie nim pomiatał.

Po miesiącu pracy u Polaków dwudziestosiedmioletnia dziennikarka wróciła do swego kraju. Nie znając prawie języka polskiego oceniła, że Polacy są: przepraszający, schizofreniczni, ich dzieciom wolno wszystko. Najbardziej wkurzyło ją małe słówko "pan".

"A wszyscy Polacy to panowie" - napisała i to jedno zdanie mówi, jak wiele zrozumiała, z tego, co przez ten miesiąc tu zobaczyła. Widać nie wystarczy miesiąc, aby poznać mentalność nawet najbliższego sąsiada. Bo że słowo "pan, pani" jest formułą grzecznościową, tego się nie domyśliła, tkwiąc wciąż w przesądzie, że Polacy wobec Ukraińców muszą się nadal wywyższać, w końcu kiedyś tam byli ich panami...

Zadajmy sobie pytanie, jak zachowywaliby się Ukraińcy, gdyby to Polacy przymuszeni potrzebą, jeździli do nich sprzątać...

W tym samym czasie polscy posłowie nie dopuścili do tego, by rzeź na Wołyniu zakwalifikować jako ludobójstwo.

Rzekłam.


piątek, 12 lipca 2013

Sielsko - anielsko, czyli wakacje dla ubogich

Jesteśmy pierwszym pokoleniem, którego dzieci nie spędzały wakacji na wsi. Nas już było stać na obozy językowe, zagraniczne wyjazdy lub choćby wczasy nad morzem. W ośrodkach FWP odreagowywaliśmy własne ubogie wiejskie wakacje. Nasze babcie cichutko odeszły, zostawiając za sobą wdzieczną pamięć i teraz nagle, gdzieś u progu starości, okazuje się, że przypominamy sobie ów raj dzieciństwa, który na naszych oczach znika lub zniknął całkowicie, zagrabiony przez zgłodniałe przestrzeni miasta.

Wieś, jaką znaliśmy, odchodzi w niepamięć, przegoniona przez wolny rynek, bo już nie opłaci się i podobno nie można nawet prowadzić małej produkcji zwierzęcej, pola, po których ganialiśmy krowy, małe zagony kartofli i zbóż porastają trawa i chaszcze, a nierzadko nowe domy na mikroskopijnych działkach.

Nasze wnuki nie będą znały smalu mleka prosto od krowy, sztywnego od tłuszczu zsiadłego, czarnej porzeczki zrywanej z krzaka czy słodkiego zielonego groszku, wyłuskiwanego z łupiny i zdrapywanego zębami. Nie poznają nazw drzew, nie będą umiały odróżnić ptaków, krzewów, kwiatów, bo gdzie spotkają przepiórkę, gdzie dziewannę? Jesteśmy pokoleniem iglaków.
Nie pieczemy już ziemniaków w ognisku, teraz się grilluje, często na balkonie i w mieście, bo przecież tak prościej i wygodniej.

Natura nam ucieka. Gdzieś jeszcze pozostały ostańce w postaci gospodarstw agroturystycznych, ale czy najmilsi gospodarze potrafią zastąpić wiecznie zagonioną babcię, która mimo obrządku umiała jeszcze tak ciekawie opowiadać o kłączach perzu? Czy zmuszą naszych najmłodszych do pracy, zaganiania krów, zamiatania podwórka, pielenia grządek czy rwania wiśni? Co nasze dzieci robią w wakacje? Odpoczywają w Egipcie. Czy ten Egipt będą wspominać z sentymentem równym temu, z jakim my wspominamy wieś, która własnie odchodzi?

Ubóstwo odkrywa nagle przede mną swoje dobre strony. Chyba przez dobrobyt, który nas zniewolił zatraciliśmy coś, co podyktowane koniecznością, miało urok i sens.
Żaden obóz nie zastąpi prawdziwego kontaktu z naturą, z dziadkami. Żadne rozrywki nie nauczą szacunku dla pracy, którą się samemu wykonywało. 
Nie zabierajmy tego naszym najmłodszym, bo już urosło nam roszczeniowe, niezdolne do podjęcia odpowiedzialności pokolenie hedonistów. Być może zabrakło mu wakacji na wsi...

Dixi.  

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kto został uzdrowiony, czyli średniowiecze trzyma się mocno

6 lipca 2013 na Stadionie Narodowym w Warszawie odbył się zbiorowy seans uzdrawiający dla (cytuję za Gazetą Wyborczą) pięćdziesięciu ośmiu tysięcy fanów tego typu leczenia. 

I jak za każdą niemal imprezę na Narodowym trzeba było za swój udział zapłacić. Ceny biletów (20 ulgowe i 40 PLN normalne) nie odstraszały, wiadomo, jeśli się na coś choruje, taka kwota to żaden wydatek, a oszczędność w przypadku wyleczenia ogromna.

Zastanawiam się, czy przypadkiem tego seansu w uśrednionej kwocie 30 PLN x 58 000=1.740.000 (słownie: jeden milion siedemset czterdzieści tysięcy) nie powinien w ramach profilaktyki zdrowotnej zasponsorować NFZ, albowiem korzyść z kilku - kilkunastu tylko uzdrowień już pozwoliłaby mu wyjść w tym rachunku na plus.
Tak się jednak nie stało, organizatorowi, kurii warszawsko-praskiej, zabrakło może wyobraźni, nie poszukano bowiem sponsorów i każdy płacił z własnej kieszeni.  

Kościół umie liczyć i z pewnością nie ograniczył ceny biletów tej wielogodzinnej imprezy rekolekcyjnej, nazwanej nawet sympatycznie: "Jezus na stadionie", do pokrycia tego, co niezbędne, czyli kosztów podróży do Polski ugandyjskiego księdza-uzdrowiciela o. Johna-Baptisty Bashobry oraz wynajęcia stadionu, ochroniarzy, zapewnienia lekarzy w razie czego. 

Ale nawet jeśli rekolekcje nie miały być dochodowe, to i tak dziwi i trochę przeraża fakt ich zorganizowania, impreza trąci bowiem bardziej jarmarkiem niż rzeczywistym dbaniem o dusze  wiernych. Tak, czepiam się, w końcu nasza religia opiera się na rzeczach trudnych do udowodnienia i przyjmowanych jedynie "na wiarę".

Zresztą ksiądz Bashobra ma podobno na swym koncie liczne uzdrowienia. Ale wszyscy wiemy, że medycyna notuje niezliczone wręcz przypadki samouzdrowień. Mówi się w literaturze fachowej, iż jedynie w 20% wyzdrowień należy przypisać ingerencji medyka. Człowiek wierzący i chcący być zdrowym w sprzyjających okolicznościach zdrowy będzie, a medycyna bywa tu całkowicie bezradna.

Tymczasem Kościół, dbając o wiernych sprowadza z Ugandy księdza, o którym mówi się bardzo precyzyjnie, że oprócz licznych uzdrowień, ma na swoim koncie również dwadzieścia siedem wskrzeszeń! Mój Boże, toż chyba sam Jezus miał ich mniej! Czy wobec tego wierni powinni się teraz modlić do ojca Bashobry?

Ludzie mają wielką potrzebę oddania władzy nad sobą komuś innemu, to prawda stara jak świat i tu zachodzi właśnie ten przypadek. Uzdrowiciel wprowadził publiczność w zbiorowy trans, podobno w niektórych widzach aż zakotłowały się złe moce, trzeba było z boku urządzić stanowisko do egzorcyzmów, by wiernych od tych szalejących w ich wnętrzach diabłów uwolnić.

Czytam to i nie wierzę własnym oczom! Zastanawiam się, dlaczego kuria chce rządzić duszami przy pomocy tak bardzo średniowiecznych praktyk?! Może po prostu wie, że natura ludzka w gruncie rzeczy się nie zmienia, a nasze umysły wręcz łakną cudu?
 
Tylko czy sensowna wiara powinna się zasadzać na wierze cuda?
Czy wprowadzanie tysięcy ludzi w stan histerii jest rzeczywiście ścieżką, którą powinien podążać Kościół? Czy to jedyna droga do przeżycia misterium, zbliżenia do sacrum? 

Zdolny kaznodzieja, ba! zdolny mówca, bez trudu zapanuje nad tłumem. Przedsięwzięcia podobne do opisanego jako "Jezus na stadionie" literatura piękna oraz kroniki kryminalne liczą na tysiące. Wprowadzanie ludzi w trans za pomocą tak zwanej hipnozy jest również stosowane przez tradycyjną medycynę i nikt w takim przypadku nie powołuje się na cuda, już raczej na nieznane moce ludzkiego mózu.

Zastanawiam się, czy współczesnemu wiernemu taka właśnie jarmarczna duchowość jest najbardziej potrzebna? 

Czy ktoś został podczas owego seansu uzdrowiony? Tego nie wiemy i raczej nie dowiemy się nigdy. To kwestia wiary, bo wszak ludzie, którzy tu przyszli równolegle zapewne leczą się w swoich rejonowych przychodniach, komu więc przypisać poprawę?  

Pomyślmy, czy Kościół nie powinien raczej skupić się na nauczaniu i egzekwowaniu moralności, od swoich kapłanów poczynając. To byłby dopiero cud, gdyby każdy ksiądz był godny szacunku, wstrzemięźliwy w używaniu alkoholu, gdyby umiał zapanować nad swoimi potrzebami seksualnymi, jak się do tego zobowiązał, wiążąc swe życie z Kościołem, gdyby umiał rozmawiać i wczuwać się w ich potrzeby rozumiejąc, że świat się zmienia. 

Tak, ludzie wciąż potrzebują autorytetów, potrzebują nauki moralnej i wsparcia, wielka szkoda, że współczesny kościół katolicki tak często mija się z prawdziwymi potrzebami wiernych.

Rzekłam.