niedziela, 30 października 2011

Czy kapitalizm upadnie? c.d.

Czy zatem kapitalizm upadnie? Czy bogaci przestaną się bogacić, a biedni biednieć?

Obawiam się, że nie. Rządy już tak osłabły, a banki są tak zasobne, że pewnie niejeden mógłby kupić sobie jakieś małe państwo. Albo nawet całkiem duże, choćby takie Stany Zjednoczone, które dopłacają do banków, bo te są zbyt duże, by upaść ("too big to fail"), a one nadal płacą menedżerom za to, że ograbili społeczeństwo, rozdając mu domy.

Nie rozumiecie? A to takie proste: rozdając domy, banki założyły, że nieruchomości będą drożeć w nieskończoność.

Jak to możliwe? Też się zastanawiam. Wiadomo, że w nieruchomościach raz dołek, raz górka. W dłuższym przedziale czasu tak, rosną. Ale tu przydarzyła się bankom niespodzianka, bo nieruchomości nagle bardzo staniały. Przyszła na Stany recesja, ludzie stracili pracę i nawet hipoteczne zabezpieczenie teraz bankom na nic, bo wielu nieruchomości odebranych klientom nie uda się nigdy sprzedać.

Banki nie przewidziały recesji. Choć dla wielu ekonomistów już dawno czaiła się ona za rogiem, nadal uprawiały myślenie życzeniowe i wciskały ludziom kredyty, nie martwiąc się o zwrot zainwestowanego w nie kapitału.

Dlaczego się nie martwiły? Ale co to znaczy: banki?

Banki to firmy stworzone do zarabiania pieniędzy. Zarabiają pieniądze dla inwestorów, obracając ich środkami i niemal nie angażując własnych (to zaledwie kilka procent znajdujących się w ich posiadaniu walorow). Teraz się okazuje, że banki niemieckie i francuskie stracą mnóstwo pieniędzy na greckich obligacjach, które kupowały po zawyżonym kursie, sądząc że Grecja zawsze przez kogoś zostanie spłacona. Deutche Bank wsadził 5 miliardów (sic!) euro w kasyno. Panowie bankowcy, coś z wami nie halo?!

Okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda. Banki przystawiły rządom do gardła nóż w postaci naszych depozytów, a raczej losu nas, maluczkich. I jeśli rządy nie pomogą Grecji, banki stracą kapitał, a tym samym nasze oszczędności. Jeśli stracą ludzie o zasobnych portfelach, będę im współczuć, jeśli biedni ciułacze, będę się za nich modlić.

Obchodzą mnie zwłaszcza pieniądze drobnych ciułaczy, którzy zawsze najdotkliwiej dostają po kieszeni. Ci, którzy byli zbyt głupi, aby pozostać przy tym, na co ich było stać, tych, którzy wpadli w pułapkę kredytową, bo chcieli zbyt dużo. Ci, którzy ufali bankom i ich metodom nie orientując się zbytnio w sytuacji.

Wszystkimi kierowało jedno uczcucie: chęć zysku, czyli, nie bójmy się tego słowa: chciwość.

Z chciwości ludzie robią rzeczy nierozsądne, głupie, straszne i godne pogardy. Z chciwości swoich klientów banki nawymyślały mnóstwo produktów, które oderwały się od realnego pieniądza i dają ludziom oraz firmom poczucie zasobności o wiele większej, niżby należało. Produkty bankowe są kilkakrotnie więcej warte niż będący w obiegu pieniądz, niż moce wytwórcze wszystkich państw razem wzięte!

Co to znaczy?

Ano to, że kiedy skończymy tę grę w podbijanie wartości depozytów i innych produktów, czeka nas przecena naszych oszczędności.

Sytuacja już dawno nas wszystkich przerosła. Tylko żaden bank się do tego nie przyzna i dalej uprawiają swoją naiwną politykę wiary w 10, 20 czy 30 procent zysku rocznie.

Kilka dni temu odbyłam w jednym z banków spotkanie z jego pracownikiem, który namawiał mnie na zakup jednostek funduszy powierniczych. Banki nadal sprzedają fundusze, choć nie wiadomo, co się za chwilę stanie i czy cały europejski i światowy system nie legnie  w gruzach.

Nieważne, one zarobią prowizję.

Żeby ktoś zarobił, ktoś inny musi stracić.

Drodzy bankowcy, nie wiecie, co się stanie. Dlaczego wciąż uprawiacie proceder zaklinania ekonomii? Dlaczego jesteście większymi optymistami od zwykłych ludzi, którzy wierzą już tylko w konkrety: ziemię i złoto?

Wasze konkrety to gruszki na wierzbie podparte wykresami.
Patrząc w przeszłość, chcecie ludziom mówić o przyszłości, ale te dwie składowe czasu nijak do siebie nie przystają!

Jedyne, co powinniście teraz zrobić, to przestać uprawiać ekonomiczną czarną magię i operować prawdziwym pieniądzem, a nie derywatami derywatów. Bo jeśli wszyscy ludzie zechcą zobaczyć swoje pieniądze, wasze banki upadną.

Upadek banku byłby tragedią nie tylko dla jego zarządu, pracowników i akcjonariuszy, ale również dla innych, skrzętnych i pracowitych, którzy składali na lepszą emeryturę. I choć nasze wkłady są w zasadzie gwarantowane, upadki banków zawsze bywają bolesne.

Dlatego rządy mają nóż na gardle i dokapitalizowują banki, pasąc niejako żądnych premii prezesów.

Co kieruje zarządami banków, gdy godzą się na premie dla prezesów, którzy doprowadzili banki na skraj bankructwa?

Dlaczego państwa nie żądają od banków wykazania, na co pójdą wydane z kieszeni podatnika środki?

Panowie bankowcy, może zechcecie dać nam na to odpowiedź?

Rzekłam.

niedziela, 23 października 2011

Czy kapitalizm upadnie? cz.1

Młodzi ludzie spod znaku Nowej Międzynarodówki, czyli Ruchu Oburzonych (mutacja polska), sytuujący się w pobliżu lewicowej Krytyki Politycznej, sformułowali jako Porozumienie 21 dwadzieścia jeden postulatów na wzór tych sierpniowych, których wdrożenie ich zdaniem natychmiast naprawi świat.

Odnajdujemy tam takie lokomotywy postępu, jak: gwarantowane przez państwo prawo do mieszkań komunalnych, darmową edukację, służbę zdrowia, żłobki czy przedszkola (cytuję za Newsweekiem nr 42/2011).

Mam wrażenie, że już kiedyś to słyszałam i że nie tak dawno, nieco ponad dwadzieścia lat temu, polskie społeczeństwo, zmęczone prezentami robionymi mu od 1944 do 1989 roku przez Państwo Polskie (dawniej PRL) z tych właśnie praw zrezygnowało na rzecz czegoś skrajnie innego.

To coś może nie było zbyt jasno określone. Nazywało się demokracją oraz kapitalizmem i z dobrodziejstwem inwentarza, choć bez szczegółowej wiedzy, w czerwcowych wyborach '89 za tymi właśnie ideami, zmęczeni pozorną hojnością ojczyzny, gremialnie się opowiedzieliśmy.

Młodzież spod znaku Porozumienia 21, a jest tam również oburzony degenerującą się coraz bardziej demokracją trzynastoletni obywatel (brawo!), nie pamięta zapewne czasów sprzed wyborów czerwcowych.
Nic dziwnego zatem, że zapisała na swoich sztandarach szczytne i nierealne hasła.
Być może młodzi altruiści nie zarobili jeszcze w swoim życiu ani złotówki, tym chętniej więc w imię pięknych idei te zarobione przez innych pieniądze rozdają.

Zastanawiam się, skąd mielibyśmy, jako społeczeństwo, wziąć środki na opłacenie tych wszytkich niezbędnych ludziom dóbr? Jeśli ktoś pamięta, jak to dawniej bywało, niech może wytłumaczy pomysłodawcom, że opór przeciwko takiej formie demokracji, która u nas nazywała się socjalizmem, u naszych sąsiadów zaś komunizmem, kosztował życie wielu Polaków, zakatowanych w więzieniach i obozach pracy. 

Posiadanie patentu na rację tak wtedy, jak i dziś, jest równie szkodliwe.

Zacznijmy od rozdawnictwa.

Jeśli coś jest za darmo, to albo jest mało warte, albo tego po prostu nie ma. Młodzi znają pewnie kultowe filmy Barei, w tym serial "Alternatywy 4", gdzie mogą ocenić jakość takich rozdawanych niemal za darmo mieszkań. Opóźnionych o dwadzieścia lat, sypiących się od pierwszego dnia, z usterkami nie do naprawienia.  Ci, którzy na nie ciułali przez długie lata, zostawali często z pożartymi przez inflację środkami, bezwartościowymi książeczkami mieszkaniowymi, za które mogli sobie na pociechę kupić lizaka.

Miejsc w żłobkach i przedszkolach również zawsze brakowało. Próbowano sytuację ratować tworząc rozmaite zapisy, co sprzyjało korupcji komisji i szukaniu dojść oraz kontaktów, rodziło nepotyzm i łapówkarstwo.

To wszystko wróciłoby, niczym gangrena, gdybyśmy się teraz opowiedzieli za hasłami powszechnego rozdawnictwa.

Czy młodzi ludzie nie widzą, jakie wciąż jeszcze mamy kolejki do bezpłatnych lekarzy-specjalistów?

Czy nie daje im to NIC do myślenia?

Jak sobie zatem wyobrażacie, młodzi rewolucjoniści, ten nowy wspaniały świat, gdzie podstawowe dobra są za darmo? Kto ma na nie dać kasę?

Przypomnijmy kilka nierealnych obietnic: Lech Wałęsa: Dla każdego po sto milionów (nie wiem, ile by to było na dzisiejsze pieniądze, załóżmy roboczo, że sto tysięcy). Andrzej Lepper nie mówił co prawda o konkretnej kwocie, ale też żądał dodrukowywania pieniędzy i usunięcia Leszka Balcerowicza, a z nim pewnie wszystkich, których w naiwności swojej uważał za winnych biednieniu dużej części społeczeństwa.

Dokładnie tak myślą młodzi ludzie spod znaku Porozumienia 21. Jeśli bowiem chcą oddawać za darmo mieszkania, to albo muszą je komuś (deweloperom?) zabrać, albo też muszą je nabyć za jakieś, zapewne państwowe środki. Skąd te środki?

Pamiętacie taki dwuwiersz z całkiem niedawnych czasów:
"Skąd na to wziąć pieniądze?
Jak to skąd? Z afer!".

Wziąć pieniądze z afer, to tak jakby chcieć pomnożyć posiadane środki przez położenie ich przed lustrem. I jedno, i drugie jest czystą teorią.

Oczywiście można zmienić skalę podatkową tak, żeby lepiej zarabiający musieli oddawać 99% dochodu, ale i to, obawiam się, nie wystarczyłoby na mieszkania dla wszystkich potrzebujących.
W dodatku byłoby wysoce niemoralne i demotywujące, bo nikomu nie opłacałoby się pracować na mieszkania dla innych.

A jeśli dawać mieszkania, to czemu nie jedzenie? Alkohol? Samochody? Odzież? Papierosy? Kosmetyki? Sprzęt sportowy? Meble? Książki? Wczasy?

Każdy z łatwością udowodni, że to właśnie jest mu do życia niezbędne.

Czy młodzi ludzie zgodziliby się na egzamin sprawdzający kompetencje, bo miejsc na uczelniach wystarczało jedynie dla tych, którzy wykazali się rzetelną wiedzą. Czy podobałyby im się punkty za pochodzenie, bo przecież jakoś należało wyrównywać istniejące nierówności społeczne.

Czy zgodziliby się, aby ich rodzicom zabrać jeden wolny pokój i dokwaterować tam potrzebującą dachu nad głową rodzinę? Tak tytułem eksperymentu, póki nowe prawo podatkowe nie pozbawi nas na nowo własności. Bo to przecież znacznie szybciej można by wdrożyć: komisja, spis wolnych pokoi i lista oczekujących. Ile by to zabrało? Tydzień?

Równanie wszystkich do jednego poziomu się nie uda. Kraje rozdające dobra, to kraje biedne.

Eksperyment rozdawania za darmo mamy na razie za sobą a wciąż wielu ludzi pamięta kolejki, kiedy się dostawało, a nie kupowało, choć przecież jakieś środki płatnicze (głównie dolary zresztą) też były w obrocie. Kiedy jest dużo pieniędzy, to nie ma towarów, kochani młodzi rewolucjoniści.

Czy jesteście gotowi przez kilka sezonów chodzić w tych samych butach?

Rozdawnictwo jest demoralizujące. Po co ktokolwiek miałby pracować w pocie czoła na mieszkanie czy studia, jeśli mógłby to samo bez wysiłku (jedynie uruchomiwszy koneksje) po prostu dostać?

Wartość pracy spadłaby dramatycznie, a ludziom przecież i tak trzeba płacić.

"Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy".

Dodrukowywanoby pieniądze na wypłaty, towary by drożały, ludzie robiliby bezsensowne zapasy, tracili czas w kolejkach, "bo coś rzucili" i modlili się, żeby wreszcie na półkach sklepowych cokolwiek się pojawiło.

Czy o takich czasach marzycie?

A kto ma decydować komu w pierwszej kolejności należą się te studia, mieszkania, przedszkola i operacje?

Wy?

Nie wystarczy zdiagnozować problem. Lekarstwo nie może być gorsze od choroby. Primum non nocere.


Jeśli miałabym postulować cokolwiek, to najbardziej nawoływałabym do zdrowego rozsądku, nauki historii i psychologii. Demokracja obecna to nie demokracja grecka, wszyscy to wiemy. 

Idiotów nie brakuje, idioci też mają głos, idioci wybierają ludzi, którym oddajemy się we władanie, a ci robią wszystko, abyśmy uwierzyli, że zrobią nam dobrze.

Tak, tu młodzi ludzie mają rację. Należałoby się zastanowić nad systemem rządzenia. Bo - założę się - idąc do wyborów nie mamy pojęcia o arytmetyce wyborczej. Nikt nas nie informuje, sami się również nie próbujemy poinformować.

Należałoby, wzorem minionej epoki, zakrzyknąć hasłowo: "Kapitalizm: tak. Wypaczenia: nie!".

Należałoby zakazać rządom zadłużania się ponad dopuszczalne normy, bo jeśli zaczną upadać całe państwa, może zapanować niewyobrażalny wręcz chaos. To będzie rzeczywiście w jakimś sensie koniec świata.

Czy w wyniku zamieszek powstanie nowy ład? Być może, ale z pewnością nie demokratyczny. Chaos to pożywka dla wszelkich totalitaryzmów, dla ludzi bezwzględnych, którzy wiedzą lepiej i nie wahają się utwierdzić swoich poglądów w masach nawet za cenę życia milionów.

Co wiecie o totalitaryzmach, młodzi?

Jedyna szansa na pokój to powolne zmiany, to powrót do realnego, nie wirtualnego pieniądza i życia za to, co się samemu wypracowało. Tak na łonie rodziny, jak w państwie. Ale kto odważy się nawoływać do zaciskania pasa i odbierania ludziom przywilejów? Nie rządy, to oczywiste. 

Spróbujcie może najpierw tego, młodzi marzyciele...

Rzekłam.

piątek, 14 października 2011

Kolej, my love

Trojga imion niegdysiejsze Polskie Koleje Państwowe, obecnie TLK, IC, IR, PR, R, sam Minister Infrastruktury pewnie nie wie jak jeszcze, zachowują się niczym pierwsza naiwna, która uważa, że powinno się ją kochać nie za to, jaka jest, a wyłącznie za to, że w ogóle jest.
Tymczasem miłość do kolei, nawet, jak w moim przypadku podyktowana długoletnimi związkami rodzinnymi, to miłość trudna, wymagająca poświęcenia i - ostatecznie - chyba nie warta płaconej za nią ceny.

Każdy kochanek ogarnie się w końcu, że jego uwielbiona nie jest już pierwszej młodości, zachowuje się trochę nie fair i domaga prezentów, choć sama ich nie daje.

Ostatnio sporo jeżdżę po kraju. Czasem wybieram kolej. Jedyne w zasadzie pozytywne wrażenie odniosłam w pociągu relacji Kraków - Oświęcim (przewoźnika nie pomnę, chyba PR), kiedy toaleta oferowała ciepłą wodę i mydło, na które jako żywo nie liczyłam. Zastanawiam się, po co na ścianie w brudnych toaletach pociągów wisi napisa: "Zostaw to miejsce takim, jakim chciałbyś je zastać"? Czyżby właściciele kolei liczyli na to, że wychodząc umyję sedes, lustro i podłogę, podgrzeję wodę i zreperuję dmuchawę do rąk?

Ktoś pomyślałby, że to oczywisty standard, ale ten ktoś nie miałby racji. Zaczyna się od czasu, wskazywanego przez zegary dworcowe. Jak w tym przedwojennym dowcipie: dwa razy na dobę rzeczywiście wskazują go prawidłowo. Mydło i ciepła woda w toalecie pociągu to raczej wyjątek niż reguła, podobnie, jak punktualne i szybkie kursowanie, czyste wagony, odpowiednia temperatura w przedziałach. Dwa razy w ciągu dwoch tygodni zdarzyło mi się nie mieć w jedynce odpowiedniego światła lub być zmuszoną do zmiany nieogrzewanego przedziału.

Kolej notorycznie łamie umowy ze swoimi klientami, do przestrzegania których zobowiązuje się sprzedając im bilety. Ponieważ koszt biletu jest niewielki, nie reklamuję przejazdu opóźnionego o godzinę, konieczności spędzenia podróży w warunkach mniej komfortowych (2 klasa). Natomiast byłam świadkiem, jak konduktor z całą bezwzględnością wyprosił z pustego przedziału biznesowego dziewczynę z laptopem (tak, nie miała biletu), zamykając drzwi do tej oazy luksusu na stosowny klucz.

Takich przypadków każdy podróżny zna bez liku.

Ostatnio kolej wypracowuje wobec pasażerów nowe standardy. Pociągi przestały jeździć, teraz wloką się z prędkością pieszego (ostatnio: relacja Oświęcim - Katowice oraz Głogów - Zielona Góra). Podróżnym sprzedaje się bilety tylko na pociągi określonej spółki, zmuszając ich nie tylko do przesiadki, ale jeszcze do stania w ogonku po bilet na przejazd u konkurencji. Ustami pań kasjerek oznajmia się, że nikt nie bierze odpowiedzialności za to, czy pociąg w ogóle przyjedzie oraz sugeruje, że internetowy rozkład jazdy to tylko wersja demo i nie należy na nim budować przekonania, że się dokądkolwiek zdąży. Korzystać z kolei można tylko przez pół doby, bo z takiej Łodzi, Bydgoszczy czy Rybnika niesposób się wydostać po zmierzchu.

Zastanawia mnie, czy ludzie kierujący koleją KIEDYKOLWIEK z niej korzystali?

Nie, poruszają się samochodami, dobre samopoczucie czerpiąc z lektury nietaniej chyba, mającej solidne wymiary i wygląd ekskluzywnego tygodnika Gazety Pokładowej, hojną ręką rozrzucanej w przedziałach pociągów.

Nie mogli korzystać, bo gdyby to zrobili, zapadliby się pod ziemię ze wstydu, zrozumiawszy, że kolej skazują na wymarcie nie tylko konkurujące z nią coraz skuteczniej autobusy i samochody prywatne, ale ona sama, żądając od swych kontrahentów -pasażerów pokonania swoistej ścieżki zdrowia: najpierw poczekaj na spóźniający się pociąg godzinę na obskurnym dworcu, potem jedź w zimnym przedziale, wyglądającym niejednokrotnie, jakby został wyleasingowany w białoruskim demobilu, trochę pocierp, drżąc, czy do przedziału nie wejdzie ktoś, kto zechce cię obrabować z cenniejszych drobiazgów i choćby podróż trwała siedem godzin (relacja Warszawa - Gdańsk!!!), nie waż się ani razu skorzystać z brudnej toalety.

Kiedy do tego wszystkiego dodać herbatę za pięć złotych, myślę, że nie będąc wróżką mogę przewidywać, jak zakończy swój żywot kolej w Polsce.

Wreszcie przyjdzie Deutsche Bahn i nauczy kolejarzy szacunku dla klienta!
Pociągi będą pociągami, a nie mediami do sprzedawania modułów w Bóg wie komu potrzebnej gazetce reklamowej.

Swego czasu lobbowałam za polską koleją, używając hasła "Tiry na tory", teraz mam to już gdzieś. Dlaczego mam charytatywnie pracować na rzecz firmy, która jest bezwstydnie nieudolna, żle zarządzana, w podziwu godny sposób unika wywiązywania się z podjętych zobowiązań?

Teraz z czystym sumieniem mogę już tylko nawoływać do bojkotu kolei.
Powiedziałam to ja, córka kolejarza, wnuczka dwóch kolejarzy! Ale co mi po takiej tradycji rodzinnej...

wtorek, 4 października 2011

Terror naszych marzeń


Żyjemy w świecie terroru marzeń. Czuję się z każdej strony atakowana przez cudze marzenia.
Kiedyś człowiek miał drogę do przebycia, zadania do wykonania, misję do spełnienia, teraz jego życie ma być jedynie maszynką do spełniania marzeń.

A wszak nasze marzenia są na ogół egoistyczne, ich spełnienie zazwyczaj jedynie nas samych ma ucieszyć, chodzi nam wyłącznie o siebie, może z rzadka o naszych najbliższych, z pewnością nie o ogół. Ludzkie marzenia są najczęściej niewielkie, dotyczą życia codziennego, wygodnego funkcjonowania w społeczeństwie, rozrywek.
Odwracamy się od społeczności, zamykamy w swoich wieżach i nastawiamy na spełnienie, czyli marzymy. Bo według rozmaitych poradników  od sławnego "Sekretu" począwszy - wystarczy marzyć, by się udało.
 
 
Czy naprawdę wystarczy? Czy takie myślenie nie konserwuje aby bezczynności? Czy nie powinniśmy mieć raczej planów? 
 Każdy ma prawo do marzeń, ale przecież marzenie to rzecz niesłychanie intymna, coś jak: chciałabym być piękna, młoda i bogata. Każdy tego pragnie, ale mówienie o tym w towarzystwie jest naiwnością. Z drugiej strony liczne powieści i poradniki utwierdzają nas w tej postawie, w zależności od światopoglądu czytającego, fałszywie lub prawdziwie dowodząc, że marzenia naprawdę się spełniają i w każdym wieku możemy sobie zafundować błogostan.
Trochę mnie to przeraża, bo nikt (przynajmniej ja się z tym nie spotkałam) nie pisze nigdzie o cenie, jaką musimy zapłacić za spełnienie marzeń, niewielu uczy nas, że zabawa polega nie na nasyceniu, bo nie sposób się nasycić, ale na dążeniu w jego kierunku, na pokonywaniu przeszkód i czerpaniu siły z małych zwycięstw nad samym sobą, nikt nie dowodzi wreszcie, że marzenie spełnia się nie  myśleniem, a wyłącznie ciężką pracą.
 
 
Nikt nie nawołuje do pracy nad naszymi marzeniami. Nikt nie odsłania straszliwej prawdy, że życzenie "spełnienia marzeń" jest bodaj najbardziej diabolicznym z życzeń, bo zrealizowane marzenie więdnie, blaknie, staje się nieważne i zbyteczne, jak świeżo kupiona bluzka. Dopóki leży w sklepie na pólce, jest pożądana ze wszystkich sił, kiedy ląduje w szafie, staje się telko jeszcze jedną taką sobie bluzką.

    
Zresztą, trawestując pewnego bon viveura, można powiedzieć, że o marzeniach się nie dyskutuje, marzenia się spełnia. Codziennie, po cichu, zwyczajnie żyjąc i odrabiając zaplanowane zadania.
 
 
Dlaczego więc marzenie stało się fetyszem współczesności? Po co tyle o tym napisano? Z jakiego powodu czepiają się mnie z każdej strony, namawiając, bym została sobą i się wreszcie zrealizowała?
Proste.
Bo to świetny biznes. Marketingowcy już dawno odkryli handlową siłę marzeń, dlatego w reklamach tyle pięknych dziewcząt, do których mamy szansę się upodobnić, gdy kupimy konkretny produkt i tylu przystojnych facetów, którzy klientom obiecują metamorfozę w nowym samochodzie.
Nic nie sprzedaje się lepiej od marzeń. Opakujmy obrabiarki w marzenia, a pójdą, niczym świeże pączki.

O sancta simplicitas!

Sztuka w poszukiwaniu odbiorcy również obrzydliwie mu schlebia, do znudzenia powtarzając: "Jesteś cudowny, mądry i piękny", na deser obiecując jeszcze życie w błogostanie.

I klient to łyka. Miło jest słyszeć komplementy.

Marketing nie mówi, że obrabiarka jest nam zbędna, to nie jego biznes.

Sztuka nie mówi, że błogostan nie istnieje, co jest nie tylko prawdą, ale i powinnością sztuki, jako takiej.
Sztuka, uporczywie szukając klienta, nie walczy już o lepszy świat, nie pluje w twarz odbiorcy, co jest atrybutem dzieł wielkich i odważnych twórców. Nie krzyczy, że jesteśmy śmieciami cywilizacji, strasznymi mieszczanami, małymi ludzikami z rozdętym ego. Nie rozdrapuje ran, nie wkłada kija w mrowisko. Słodzi nam marzeniami. bo klienta nie można do siebie zrazić.
To zresztą odwieczny dylemat twórców i tylko najwięksi z nas potrafili się skazać na ubóstwo w imię wyznawanych idei.

A klient-mecenas? Cóż, mamy demokrację, a demokracja to inflacja potrzeb, bo potrzeby rzesz zawsze będą proste: najeść się do syta, odpocząć, nie myśleć...

Czy nasze czasy nie zostaną przez potomków uznane za najbardziej egoistyczne w dziejach?
Dlaczego godzimy się na to, by idee zastępowane były w naszych marzeniach przez rzeczy? 
Czy nie potrzebujemy już uczuć wyższych?
Dlaczego rozgrzeszamy się z upadku naszych pragnień?
Dlaczego: "Mam marzenie" brzmi już tylko, jak kiepski żart?

PS.
Kilka dni temu podczas spotkania autorskiego usłyszałam od młodego człowieka celną uwagę. Stwierdził on mianowicie, że jest pewien rodzaj szlachetnego marzenia. To marzenie nieziszczalne, a dotyczące na ogół lepszego życia. Mówiliśmy o głodnych dzieciach i starcach, porzuconych przez swe rodziny na pastwę losu. Trudno od nich wymagać aktywności i planów.

To wszystko prawda, ale i tak wołam z głębi mojej puszczy: Realizujcie swoje plany!
  

sobota, 1 października 2011

Oszukani przez kapitalizm

Dramatyczne raporty płyną z Urzędów Pracy, gdzie zarejestrowana jest nieprzytomna ilość młodych ludzi po studiach. Serdecznie współczuję absolwentom, którzy swoje życie zawodowe zaczynają od bezrobocia, to ciężkie doświadczenie i kubeł zimnej wody na starcie.

Zastanówmy się jednak nad podstawowym w planowaniu życia i drogi zawodowej pytaniem: Co młodzi ludzie wiedzieli o rynku pracy, nim się na studia wybrali? Czy zadali sobie pytanie: Gdzie ja, socjolog, politolog, psycholog, europeista, bankowiec znajdę pracę? Kto będzie chciał mnie zatrudnić?

Czy zapytali swoich rodziców, co sądzą o ich wyborze? A po co?

W przeczytanym przeze mnie reportażu występuje nawet bezrobotna absolwentka architektury, co wydaje się niemal niezrozumiałe.

Ostatnio rozmawiałam w pociągu z trójką studentów. Był wśród nich chłopak studiujący medycynę i dwie dziewczyny na weterynarii. Powiedziały wprost: na lekarzy do małych zwierząt nie ma już zapotrzebowania, musimy być gotowe na pracę z dużymi. Zrozumiałam, że może chodzić o konie i inne zwierzęta hodowlane, jak na przykład te, które hoduje się na rzeź, co dla lekarza nie musi być najprzyjemniejsze. Dziewczyny jednak wiedzą, co je czeka.  Wiedzą, że same muszą znaleźć miejsce swego przyszłego startu.

Pamiętam moje początki zawodowe, wiele lat temu. Oczywiście warunki były kompletnie inne i na moim wyborze życiowym (praca nauczycielki) zaważyła przede wszystkim chęć dalszego dokształcania się i pracy naukowej w dziedzinie historii teatru.

Ostatecznie nigdy nie pracowałam w zawodzie wyuczonym (magister sztuki), co jest może stratą dla państwa, które mnie wykształciło, ale też bardzo szybko zaczęłam temu państwu spłacać kredyt, ponieważ założyłam wraz z siostrą firmę. Nikt nie musiał wypłacać mi pensji z państwowej kasy, na którą to ja wraz z siostrą łożyłam i to niemało! Płaciłam też od początku składki w ZUS, bo żadnych ulg dla młodych przedsiębiorców nie przewidywano.

Działo się to na kilka lat przed wyborami czerwcowymi i niewielu wiedziało cokolwiek o działalności gospodarczej.

Tak, miałyśmy poniekąd łatwiej, prawie nie było konkurencji i kto wtedy zaczął, na ogół odnosił sukces.

Ale przecież nikt nam tej drogi nie wskazał! Taki rachunek wyszedł mi z rozeznania rynku. Nie chciałam pracować w sklepie przez dwadzieścia pięć lat, ale wiedziałam, że to da mi utrzymanie, więc wsadzilam dyplom do szuflady i pracowałam, zdobywając po drodze różne inne zawody, tudzież zdając egzamin na sprzedawcę wykwalifikowanego. To mój najbardziej egzotyczny dyplom.

Miałam już wtedy dyplom magistra sztuki, dyplom marketing menedżera oraz świadectwo ukończenia Studium Pedagogicznego, a jednak te wszystkie papiery nie pozwoliły mi się wymigać od egzaminu w Izbie Rzemieślniczej! Dura lex, sed lex...

Ale i studia były za moich czasów nieco inne. Nikt za nas nie pisał prezentacji, licencjatów (nie było ich wtedy) ani magisteriów, to się zresztą nie mieściło w moim systemie wartości. Dlaczego ktoś miałby za mnie odrobić MOJĄ lekcję?

Na studia dostawaliśmy się w wyniku kilkustopniowego egzaminu, który trzeba było zdać  SAMEMU, do którego trzeba się było SAMEMU przygotować. Mnie zajęło to ostatni rok liceum, ponieważ przedmiotów wymaganych na egzaminie (historia teatru polskiego i powszechnego, historia dramatu polskiego i powszechnego) NIE BYŁO w programie liceum.

Czy ktoś dziś wyobraziłby sobie coś takiego?
Młodzież jest roszczeniowa, chce żeby było łatwo, bezproblemowo, jak najniższym kosztem, a później dziwi się, że nie znajduje pracy.
A może by tak zacząć najpierw od siebie?

Kapitalizm nikomu nie składał obietnicy, że będzie łatwo. Większość kandydatów na studentów wybiera łatwiejsze studia humanistyczne, kończy Wyższe Szkoły Tego i Owego i uważa, że zdobyło dyplom, który pozwala wykonywać jakiś zawód.

Ale to nie dyplom pozwala wykonywać zawód, tylko umiejętności.

Kapitalizm ma wiele wad, ale też jedną zaletę: jeśli ktoś udowodni, że jest w swoim fachu dobry, w końcu dostaje szansę.

Jakiś czas temu Facebook obiegło odręcznie napisane na kartce w kratkę ogłoszenie młodego człowieka (płci nie pomnę), który zaoferował swoje usługi w zakresie wyprowadzania psów na spacer. Bez względu na rezultat oferty, którego nie znam, powiem że ten młody człowiek wie, co to kapitalizm i sam sobie tworzy warsztat pracy.   

Brawo!

Może by tak od tego zacząć?

Rzekłam.