wtorek, 30 września 2014

Historia prawdziwa, czyli jak się wypromować

Okazuje się, że polskie życie literackie, takie grzeczne i ugłaskane, ma swój ciemny, grzeszny i nieprzewidywalny nurt, który właśnie wypłynął na szerokie wody. Młody pisarz trzyma się spódnicy starszej koleżanki, wchodzi w orbitę jej wpływów, podczas swych wizyt w Warszawie nocuje w jej domu, ląduje w jej łóżku, pożycza pieniądze. 

Dzięki pieniądzom sprawa się ujawnia, albowiem zdesperowana przyjaciółka nie może się doprosić zwrotu długu, publicznie oskarża więc młodego pisarza o nierzetelność. Ten w odwecie oddaje pieniądze, ale opisuje, jak był molestowany seksualnie przez starszą od siebie kobietę, uzależniony od jej wpływów (te noclegi! te możliwości promocyjne! te znajomości!). Zmuszony do spania w jednym łóżku (bo wygodniejsze), obmacywany i co tam jeszcze, znosił to nie bez trudu, albowiem jest gejem.    

Warszawka się zatrzęsła. Wreszcie mamy o czym mówić, a pisarze weszli do pierwszej ligi medialnej udowadniając, że potrafią boksować niczym celebryci. Młody autor liczył na Nike, a tu mu zarzucono, że jest w związku z sekretarzem tej nagrody. Gdyby był w związku hetero, z pewnością ktoś mógłby go posądzić o sprzyjanie losowi. Ale w tym przypadku związek ewentualnego aspirowania do nagrody z funkcją sprawowaną przez partnera oczywiście nie zachodzi.

Co za cudowna opowieść! Całkiem jak z Szekspira!

Wreszcie życie to nie tylko choroba alkoholowa jednego pisarza i starzenie się drugiego. To, że któryś tam jest miłośnikiem spódniczek, wszyscy potraktują jako okoliczność łagodzącą. Już nie możemy się chwalić nowotworem i zbudowaniem domu. Nie wystarczy zajrzeć do notesu czy obrazić się na stolicę i wyjechać na prowincję. To wszystko jałowe bzdury.

Zostaliśmy oto nasyceni pełnokrwistym dramatem, splątanym niczym akcja kryminału. I tak powinno być! Przy takiej historii zblaknie każda fabuła. Młody autor został zręcznie wypromowany. Wszyscy załamują ręce, ale komentują, cmokają i puszczają dalej tę żenującą historię. 

I dopiero teraz masy zaczną rozpoznawać znane jedynie elitom nazwisko. Już nie Krauze będzie od długu. Już nie Myśliwski będzie najpoważniejszym kandydatem do Nike. 

Cel został osiągnięty. Rozpoznawalność wzrośnie. Źle czy dobrze, byle nazwiska nie pomylili.  

Dixi

sobota, 20 września 2014

Imperializm językowy, czyli słowa zjadają słowa

Piszę to z żalem i coraz bardziej gasnącą nadzieją, na każdym bowiem kroku zauważam ten zaborczy imperializm wyrazu "jak", który pleni się niczym chwast tam, gdzie powinien i gdzie zupełnie nie pasuje. 

Błędy robią już nauczyciele, językoznawcy i pisarze. Żal mi słów, które wkrótce "jak" wyruguje z języka polskiego, chociaż nie powinno, bo znaczenie, jakim je zastępuje, pozbawione jest sensu. 

Żal mi "jeżeli", "odkąd", "skoro", "jeśli" i "kiedy", których jedynym grzechem jest długość. "Jeżeli" ma aż trzy sylaby, "odkąd", "skoro", "jeśli" i "kiedy" po dwie. To cała ich wina. 

Tak w mowie, jak i w piśmie, jesteśmy rasistami. Ktoś powiedziałby, że dążymy do maksymalnej ekonomiczności. "Mówiąc mniej, powiedz więcej", ale tracimy przy tym elegancję, tracimy finezję, tracimy urok języka. 

Co bowiem znaczy: 

"Jak ktoś jest, że tak powiem chamem w rzeczywistości pozasieciowej, to i w postach taki będzie." - mówi w dyskusji z innymi profesorami językoznawca Andrzej Markowski ("Bralczyk, Miodek, Markowski w rozmowie z Jerzym Sosnowskim, Wyd. Agora SA, s. 10).  
Panie profesorze, czy tu przypadkiem nie powinno zostać użyte "jeśli" jako słowo podkreślające warunkowość sytuacji?  

"... zawsze, jak przyjdziesz, będziesz przyjęty tak, jakbyś nigdy nie odchodził" - mówi w wywiadzie nauczyciel geografii ( Chciałbym porwać państwa dzieci - treść pod linkiem).
Czy tu nie chodzi o słowo "kiedy"? "Zawsze kiedy przyjdziesz, będziesz przyjęty..."

Wreszcie nóż w piersi wbija mi pisarz, Andrzej Stasiuk:
"Jak się próbuje odzyskać pozycję mocarstwa światowego, to się wchodzi do obcego kraju i go anektuje." - (Breżniew i miłość - treść pod linkiem)
Czy pisarzowi nie chodziło przypadkiem o słowo "jeżeli"? 


Zapewne tak. Domyślamy się, o co chodzi, mimo że słowo użyte jest nielogicznie. Żadnego z tych przykładów nie znajdziecie w Małym Słowniku Języka Polskiego pod redakcją Stanisława Skorupki z 1969 roku. Natomiast Wielki Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN z 2012 roku, którego redaktorem jest wzmiankowany wyżej Andrzej Markowski, ku mojej rozpaczy dopuszcza jednak takie użycie! Widać, że prędzej czy później językoznawcy zawsze ulegają silniejszemu, czyli niechlujnym użytkownikom języka.

Tymczasem "jak" ma swoje pierwotne znaczenie ("Jak ładnie dziś wyglądasz!", "Opowiedział, jak to przebiegało") i całkiem spory zakres językowego istnienia. Jednak ciągle mu mało! Wwierca się w nasze wypowiedzi, zabiera miejsce innym, bardziej odpowiednim słowom.

Dbając o elegancję naszych wypowiedzi, nie posługujmy się wyłącznie potocznym "jak" występującym w roli spójnika czasu i warunku. Pamiętajmy też o jego pogardzanych poprzednikach: "kiedy", "jeśli", "jeżeli", "odkąd" i "skoro"!

Rzekłam.

środa, 17 września 2014

Jak wydawcy psują kulturę, czyli czytelnik to łyknie

Od dwunastu lat podczas lektury nie rozstaję się z ołówkiem. Kupiwszy pewien bestseller na dworcu Warszawa Centralna, jeszcze nim wsiadłam do pociągu, wyjęłam z torby ołówek i nie odłożyłam go do końca podróży. 

Przeżyłam wtedy pewnego rodzaju inicjację. Zrozumiałam, że można wydawać złe książki! Ta była bardzo zła. Zła i na dodatek głupia, a wydały ją dwie wielce zasłużone oficyny!

Łuski mi z oczu opadły, bo do tej pory idealizowałam ten biznes. Uważałam, że bycie wydawcą to misja! Że istnieje coś takiego, jak etos wydawcy, uczyłam się przecież o tym w szkole. 

Aż tu dotarło do mnie, że pieniądze nie śmierdzą! I tak, jak producenci artykułów spożywczych psują je nam bez wytchnienia, jak rolnicy nie mają litości stosując chemię, a producenci mięsa faszerują zwierzęta antybiotykami, tak wydawcy nie zawahają się przed wciśnięciem czytelnikowi ładnie zapakowanego, złej jakości towaru, jeśli tylko mają nadzieję, że ten towar się sprzeda. 

Co to znaczy dla poziomu naszego społeczeństwa? Jak to się ma do kultury języka i tak dalej? Cóż, niech się martwi finalny odbiorca, wydawcy już dawno pożegnali się z misją.

Ale o gustach się nie dyskutuje i chociaż wiele można by powiedzieć o obniżającym się poziomie propozycji wydawniczych, nie on jest przedmiotem mej troski. Chodzi mi raczej o poziom polskiego edytorstwa.

Coraz częściej zniechęcam się do wydawców, którzy po prostu psują stare dobre marki, puszczając w publikowanych przez siebie powieściach i książkach popularnonaukowych błędy wołające o pomstę do nieba. Nie, nie odbieram nikomu prawa do błędu, sama robię ich mnóstwo. Jednak wydawca powinien być wobec autora podejrzliwy dla jego i własnego dobra. 

Moja zasada brzmi: "Praca nad tekstem nie kończy się nigdy". Z wdzięcznością przyjmuję i proszę wydawców, aby wprowadzali do kopii tekstu poprawki błędów zauważonych przez czytelników. 

Ale albo to mój szczególny pech, albo jakaś ogólniejsza tendencja, bo lista zauważonych przeze mnie ostatnio w lekturze błędów nie ma końca! Zdarzają się błędy stylistyczne, rzeczowe, tłumacze i redaktorzy popisują się brakiem znajomości epoki bądź realiów opisywanego świata. Nikomu nie chce się sprawdzić, czy mogły się w pociągu spotkać dwie panie, z których jedna wracała "z Wiednia", a druga jechała z Warszawy do Krakowa. Może ta pierwsza "wracała z Wiednia" via Petersburg?

Książki i powieści tłumaczone z angielskiego, kiedy autor mówi o Francji i Francuzach, to dopiero horror! Aż boli, gdy się czyta te głupoty. Dziś na przykład dowiedziałam się, że francuskie travail (praca) znaczy cierpienie!     

Dobrze, ja to wiem i mogłam się najwyżej obruszyć, ale inni czytelnicy mają prawo nie wiedzieć. Nie muszą pamiętać, że wino Cabernet pisze się z "t" na końcu, a nie tak, jak się wymawia, bez "t"! Ma za nich o tym pamiętać autor, redaktor i wydawca. Drobiazg? Nie dla znających francuski!

Chcemy, czy nie, wciąż jesteśmy po uszy zanurzeni w łacinie. Takie "homo sapiens" na przykład. Wszyscy mniej więcej wiedzą, co to znaczy, ale jak to się odmienia? Wali więc tłumacz "homo sapiens robili...", co jest wprowadzaniem w błąd czytelnika, który nie musi znać odmiany. Powinno być "homines sapientes". Stare dobre PRL-owskie liceum uczyło tego w klasach humanistycznych.

Czytelnik nie musi wiedzieć, że belle époque to nie był system polityczny, który zapanował w Europie po Kongresie Wiedeńskim, co sugeruje mu wydawca w poważnie wyglądającej książce historycznej! Ręce opadają. 

Mogłabym cytować i cytować, nie o to jednak chodzi. Przypomina mi się nauczycielka angielskiego, która klasę mojej siostrzenicy uczyła błędnej odmiany, a na zwróconą sobie uwagę, że to chyba nie tak, powiedziała: "Masz rację, ale TERAZ nauczymy się tak!".
Czyli z błędem. 

Trzeba tu przy okazji zauważyć, że wszystkie cytowane błędy znalazłam w książkach wydanych w ostatnich latach. W tych, które wyszły drukiem w minionych czasach, błędów prawie nie ma! 

W wyśmiewanym często PRL-u dodawano bowiem do książek małe karteczki z tytułem "Errata", wykazując ważniejsze błędy odnalezione w druku. Zapomnieliście wydawcy o tym zwyczaju?

Gdzie szukać przyczyny owego upadku wartości? 

Moim zdaniem w pogoni za zyskiem. Wydawcy coraz częściej zlecają pracę redakcyjną na zewnątrz, jakimś firmom specjalizującym się w pośredniczeniu między nimi a szukającymi pracy absolwentami, przyjmują młodych ludzi na bezpłatne praktyki, podczas których chyba ci praktykanci wykonują prace wysoko wykwalifikowanych redaktorów, bo czymże innym tłumaczyć te wszystkie potknięcia?! Brak obycia, kultury, znajomości podstaw języków, tego wszystkiego brakuje. Ba! Brakuje też znajomości ortografii polskiej!

A może winę ponosi demokratyczny dostęp do sieci i przyzwolenie (a jak nie przyzwolić?) na pleniące się w Internecie błędy, które zabijają tworzoną przez wieki kulturę wysoką?

Nie przestaję zatem kupować, ale zaczynam się bać, biorąc do ręki kolejną książkę. Teraz nikt już nie dodaje do książek karteczki z erratą. Po co? Ludożerka i tak kupi! 

Ale jak polecać znajomym książkę z błędami?! A wiemy przecież, że maketing szeptany to najsilniejszy element promocji książki. Nic nie zastąpi polecenia innego czytelnika! 

Oczywiście, czytuję też pozycje, w których nie ma lub prawie nie ma błędów, takie na szczęście wciąż się jeszcze zdarzają. Zbyt wiele jest jednak takich, przy których ołówek aż prosi się o korektę.

I zauważcie, że poza pierwszym akapitem, nie powiedziałam nic ani o treści, ani o okładkach, którym należy się osobna notka!

Szanowni wydawcy, nie doceniając poziomu czytelników, podcinacie gałąź, na której siedzicie.  Jeśli już całkiem zepsujecie sobie markę, kto będzie kupował Wasze produkty?! Nie wystarczy ładna okładka i chwytliwy tytuł, nie wystarczy redaktor z łapanki. Jeden źle zrobiony produkt potrafi skutecznie zniechęcić do wydawnictwa. Pomyślcie o tym przed szczytem sezonu.

Dixi.    

wtorek, 2 września 2014

Wszystko się zmienia, czyli wszystko już było

Ktoś kiedyś powiedział, że wszystko się zmienia, aby świat pozostał taki sam. 

Można by sądzić, że to, co nam funduje współczesna technika: dostępność komunikacji, multiplikowanie przekazu słownego oraz obrazu, wszystko, co tak bardzo odmieniło świat w ciągu ostatniego dziesięciolecia, że doświadczamy tego po raz pierwszy w dziejach. Nie sposób się z takim twierdzeniem nie zgodzić. 

Jednocześnie jednak użytek, jaki robimy z tych wszystkich gadżetów, każe widzieć nasze czasy jako czyste powielenie tego, co już się człowiekowi przydarzało, aczkolwiek na mniejszą skalę i tylko wybranym.

Czym są portale społecznościowe, jeżeli nie dawnymi salonami, gdzie ludzie spotykali się, aby być ze sobą i przy okazji wymieniać myśli? Aby popisywać się strojami, opowieściami o swych podbojach i w gronie znajomych zyskiwać pozycję towarzyską? 

Czym są owe słodkie focie, "selfies", którymi katujemy bliźnich, jeśli nie dawnymi portretami, wieszanymi w salonach celem obudzenia zazdrości zaproszonych?

I wtedy, ponad sto lat temu, i dziś, nie brak błahych komunikatów, i wtedy, i dziś nie brakuje kiepskich portretów. 

Problem polega na tym, że owa kiepskość, miałkość, bylejakość, ograniczała się ówcześnie do wąskiego grona osób. I chociaż był to być może "cały Paryż", który wtedy uznawano niemal za cały świat, komunikat nie hulał po bezkresie, gdzie każdy mógł go wielokrotnie usłyszeć, zobaczyć, wyśmiać. Powtarzano plotkę, ta jednak zasadniczo różniła się od oryginalnego zdarzenia i choć trafiały się z powodu plotek samobójstwa, jednakowoż litościwa zasłona milczenia opadała w końcu na ośmieszonego nieszczęśnika, jeśli zdołał przeżyć towarzyską porażkę, pozwalając mu złapać dłuższy oddech. 

Dziś internet jest najbardziej demokratycznym salonem. Nikt nie rozsyła tu zaproszeń (ach tak, są wszak zaproszenia na Facebooku!), możemy wejść i rozpocząć multiplikowanie swych dokonań, wrzucać focie z wakacji, z pracy, chwalić się dziećmi, psami, grillem na balkonie.  

Dostępność komunikowania odebrała nam rozum, który zamilkł i nie każe już trzymać swego życia osobistego w tajemnicy, pisać do zamykanej na klucz szuflady, oszczędnie się wypowiadać. Przed osądem bliźniego, niczym na Sądzie Ostatecznym, stajemy nadzy, pokazując wszystko i więcej jeszcze, bo dosłowność to drugie imię naszych czasów. 

Możemy, a nawet wręcz powinniśmy, wpuszczać do sieci komunikaty żenujące, bo to bawi gawiedź i daje na dłuższą metę większą skalę zainteresowania, niż przemyślenia filozofów. 


Zresztą, mój Boże, to nie są czasy do przemyśleń! Przecież nawet jeśli bierzemy do ręki książkę, to nie po to, żeby się zmęczyć! Sztuka ma nas ukoić do snu, a nie z tego snu wyrwać. Zbyt jesteśmy zajęci, zapracowani, zmęczeni pogonią za dobrami. Zresztą, kto zrozumie tych artystów?

A wreszcie w końcu dziś artystą może być każdy, byle nastolatka może mieć blog, w którym będzie publikować swoje utwory. Każdy z nas może robić zdjęcia, instalacje, bo wszyscy jesteśmy artystami. 

Moim młodym czytelniczkom, które czasem przysyłają mi swoje utwory, mówię i bynajmniej nie z zazdrości o ich powodzenie, aby troszkę zaczekały z publikacją, bo to, co dziś wydaje im się fantastycznym wytworem ich nastoletniej myśli, jutro będzie je po prostu śmieszyć, a może nawet zawstydzać? Nie mówię tego dorosłym, bo powinni to wiedzieć sami.

Pisać trzeba i warto, myślę jednak, że szuflada biurka i plik na ekranie komputera zniosą więcej, niż czytelnicy. Dotyczy to nas wszystkich. Mniej komunikatów, mniej zabiegania o towarzyską popularność, więcej pracy nad sobą.

Dixi.