poniedziałek, 29 listopada 2010

Tak bardzo cię kocham!

Czy potrafimy wyrażać miłość?
Pytanie banalne, odpowiedź niełatwa.

Wzory w historii zdarzały się rozmaite: od noszenia wstążek, darowywania kwiatów i śpiewania serenad pod balkonami, przez opiewanie w poezji oraz dokonywanie odważnych czynów ("Krokodyla daj mi, luby!"), wśród których wcale nierzadkim bywało wstępowanie do klasztoru a nawet samobójstwo w przypadku miłości nieodwzajemnionej (vide: moda na werteryzm).

Wydaje się rzeczą dość istotną rozważenie, czemu wyraz miłości ma służyć, a także kto, oraz wobec kogo, go dokonuje.
Inaczej bowiem zachowa się nastolatka, której widzenie świata jest z natury rzeczy dość uproszczone, inaczej człowiek dorosły. Inaczej wyrażamy naszą miłość rodzicom czy dzieciom, inaczej partnerowi.
Również etap związku jest ważny. Uwerturę gra się zupełnie inaczej niż finale. W tak zwanym zauroczeniu jesteśmy skłonni do większych szaleństw niż gdy sytuacja się ustabilizuje, a związek okrzepnie.

Wyrażania miłości nikt nas specjalnie nie uczy, robimy to, co uważamy za stosowne, najbardziej nośne i efektywne. Bierzemy przykłady z życia, lektur, zachowania naszych rodziców. Gesty bywają więc romantyczne, rozczulające, głupie, obliczone na efekt lub idące z duchem czasu.

Wyrażanie miłości jest czynnością intymną, a jednak coraz bardziej się instytucjonalizuje.
Za pasem święta, wydawcy zaczynają dodawać do czasopism cienkie zeszyciki z informacjami o zawartości tegorocznego worka świętego Mikołaja, wmawiając nam, że kupienie komuś upominku jest najlepszym wyrazem miłości.

Czyżby?

Nabycie gotowego wytworu jakiejś firmy, choćby najfikuśniejszego, najwymyślniejszego, najdroższego i z najlepszą metką, nie zastąpi nikomu kontaktu z przedmiotem uwielbienia.
To jak kupienie psu ulubionego smakołyku i rzucenie, by się zajął gryzieniem. Czy sprawi mu to większą przyjemność niż zabawa z Tobą?
Choćby nabycie upominku kosztowało nas bardzo wiele, nie darowujmy rzeczy w zamian za czas i uczucie.

Miłości się nie kupuje. Miłość wymaga czasu i uwagi.

Nikt nie wie, za co dostaje się miłość. Bo nie za poświęcenie, nie za cierpienie, nie za uporczywe pragnienie. Nie za wszystkie myśli skoncentorwane na przedmiocie uwielbienia.

Skłonna jestem twierdzić, że miłość dostaje się za nic i jednocześnie niczego nie można dać, aby ją otrzymać.

Gest darowania, dzielenia się z drugą osobą całym światem (bo wszak wraz ze sobą, ofiarowujemy jej wszystko co mamy, również nasze lęki, nadzieje, cały uzbierany przez lata bagaż) jest gestem niezapomnianym i bezcennym, często niedocenionym, odrzuconym lub wzgardzonym.
Dlatego tak bardzo boli, bo dotyka najgłębiej - naszej istoty, najtajniejszego wnętrza.

Miłość jest kapryśna. Przychodzi nie w porę. Wyglądana, nie zjawia się latami. Goniona - umyka.
Kojarzona w marzeniach ze szczęściem i spełnieniem, jest podobna do kwiatu paproci: gdy jej dotkniesz, rozpada się w pył i proch.

Byłażby zatem jedynie tworem naszej wyobraźni?

Nawet jeśli, to za to ją przecież kochamy.

niedziela, 28 listopada 2010

Niedzielne obiady

Moi synowie dorośli i sami zarządzają swoim czasem.
Oznacza to, że ich dzień nie pokrywa się z moim. Przesunięcie wynosi dobrych kilka godzin.
Trochę mi żal wspólnych posiłków, a zwłaszcza niedzielnych obiadów, które są nie do odzyskania.
Chwytałam się różnych metod, ale żadna nie skutkuje. Widać wspólny obiad nie jest dla nich żadną wartością.
Czasem odnoszę wrażenie, że samo jedzenie nie jest już taką wartością, jak kiedyś.

Może się zresztą mylę.

Wszystkiego jest pod dostatkiem, nie robi się wielkiego święta z każdego upieczonego schabu czy placka drożdżowego. Chwyta się kawałek, czasem nawet nie używając talerza, i pędzi do swojego pokoju do biurka z laptopem albo na kanapę przed telewizor. Ostatecznie, zostając w kuchni, wyciąga się gazetę i je nieuważnie, próbując dowiedzieć się jeszcze czegoś o świecie.

Uciekamy przed celebrowaniem jedzenia, czy słusznie?

Co zawiniło?  Jedzenie? A może świat, który dostarcza tak wielu bodźców, że poświęcamy im każdą wolną chwilę? Tylko, czy warto czytać prasę, błąkać się po internecie, oglądać wiadomości, kosztem porozmawiania z domownikami?

Te krótkie chwile, kiedy siedzimy wspólnie przy kuchennym stole są tak rzadkie, że - sądzę - nie zastąpi nam ich żadna najbardziej sensacyjna wiadomość.
Takich mamy zresztą w naszej prasie nadmiar.

I znowu o wzorach: gdzieżby kiedyś w dobrym domu ktoś miał zgodę na czytanie podczas posiłku! Nie dostałby na to pozwolenia nawet pan domu, niegdyś figura o wiele ważniejsza niż dzisiaj.
Czytało się w salonie, ewentualnie w gabinecie. Jadalnia służyła do spożywania posiłków.

Nieśpieszna konwersacja podczas wolno celebrowanego niedzielnego obiadu jest tym, co nasi przodkowie uznali za słuszne. I słusznie.
Niektórzy mieli zresztą żal do coraz tańszego światła, że zabija wspólną, szarą godzinę przed kominkiem.
Albowiem światło i inne źródła energii, jak węgiel czy gaz taniejąc, rozproszyły rodzinę. Dziś każdy może sobie podgrzać posiłek w mikrofalówce.
A rozproszenie rodziny po różnych pomieszczeniach domu, jak przewidywano już z końcem XIX wieku, rodzinie się nie przysłuży.
I była w tym racja.

Światło dało poszczególnym członkom rodziny wolność, z której oni natychmiast skorzystali.

Wspólna godzina zmierzchu, czy pół godziny podczas posiłków (wtedy konieczne ze względu na drogi opał oraz światło), robiło dla rodziny więcej, niż wszystkie współczesne psychologiczne sztuczki.

Problem w tym, że teraz, nawet jeśli w domu jest porządny stół, służący do przyjmowania gości, rzadko kiedy gromadzi on domowników. Może podczas świąt, a i te celebruje się coraz krócej, jakby nerwowo, z niecierpliwym oczekiwaniem, kiedy wreszcie posiłek się skończy i będzie można zająć się swoimi sprawami.

Najczęściej jadam w samotności.
Szczęśliwi posiadacze małych dzieci, które można jeszcze zmusić do siedzenia przy stole!
Nie zżymajcie się, że marudzą nad talerzem.
Zatrzymajcie tę chwilę.
Pomyślcie, że lada moment będziecie wzdychać za wspólnym, niedzielnym obiadem.

Ze smutkiem rzekłam.

piątek, 26 listopada 2010

Czynem, nie gestem, czyli razem poprawmy świat.

Od kiedy pamiętam, miałam problem z przynależnością do większych grup. W pierwszej klasie byłam na jednej (słownie: jednej) zbiórce harcerskiej, która tak mnie rozczarowała, że na następne nie poszłam, mimo że moi rodzice bawili się w harcerstwo jako druhowie.
Moją druhną była jednak chyba osoba bez polotu, bo nie zachwyciła...

Nie należałam też do innych organizacji szkolnych i studenckich, choć czasy, zwłaszcza na studiach, były jak najbardziej po temu.
Nadal się nie zrzeszam, nie przypinam czarnej wstążki, różowej wstążki ani niebieskiej wstążki. Nie noszę niebieskiej bransoletki i czego tam jeszcze.

Ludzie lubią czuć przynależność. Lubią tanim kosztem poczuć się dobrze. Marketingowcy celują w takich akcjach: przypnij niebieską wstążkę do swojego zdjęcia, na znak, że jesteś przeciwko przemocy w rodzinie. Nie przypnę. Czy to znaczy, że jestem ZA przemocą w rodzinie?
Nie, znaczy to, że jestem przeciwko pustym gestom.

Jeśli chcesz coś zamanifestować, zrób to.

Kup paczkę karmy dla psów ze schroniska, oddaj im starą kołdrę, uratuj jednego konia przed rzeźnią, wykup biednemu dzieciakowi obiady na stołówce, zafunduj mu obóz, oddaj stare książki do biblioteki, namów sąsiadkę na badanie mammograficzne, nie śmieć, ogranicz jazdę samochodem, zużycie wody i prądu, posadź drzewo, posegreguj śmieci, nie kupuj zbędnych rzeczy.

Zrób coś, co minimalnie poprawi świat.
Puste gesty świata nie poprawiają.

Tysiąc różowych kokardek nie uchroni jednej kobiety przed rakiem, sto tysięcy niebieskich nie uratuje ani jednego bitego dziecka.

Tylko rzeczywista akcja wywołuje reakcję. Tylko czyn, nie gest.

Dixi.

sobota, 20 listopada 2010

O wzorach

Nikt nas nie uczy pełnienia ról społecznych.

Dom, mniej więcej od sześćdziesięciu lat, kiedy zapanował tu realny socjalizm, jeśli próbował to robić, to zwykle w ścisłej konspiracji, bo odwołując się do starych, sanacyjnych wzorów. A wtedy nie było gorszego przezwiska. Próbowano nawiązywać więc do dawnego wychowania dziewcząt, które, skodyfikowane przez wieki, obrosłe tradycją i wskazówkami, nieco już, niestety, sparciało.

Czasy przyszły nowe, kobiety nieuchronnie parły do wiedzy i odpowiedzialnej pracy na stanowiskach, ale tym ich dążeniom nie potrafiła sprostać dydaktyka rodzinna czy szkolna.

Wraz z upadkiem dawnej Polski, odstawiono do lamusa konieczność podobania się mężczyznom, siedzenie cicho, kiedy oni rozmawiają, chowanie własnego zdania w zanadrzu.
Kobiety otrzymały prawa, wiele praw naraz, i nie bardzo umiały sprostać wolności.

Bo skoro teraz nie mężczyzna rządzi w domu, to kto?

Dom z znakomitej większości przypadków nie uczy nas porozumiewania się w małżeństwie. Bycia żoną i matką.
Nie uczy, bo i skąd ma czerpać wzory? Wzór na matkę nie istnieje. Wzór na ojca nie istnieje.

A wyobraźcie sobie, że życie to zadanie matematyczne. Kiedy mamy wykutą formułkę, jego rozwiązanie jest banalnie proste i sprowadza się do czysto matematycznych działań. Gdy formułki nie znamy, sprawa bardzo się komplikuje. Kto rozwiąże zadanie, nie mając wzoru?

Dziś uczy się nas tylko i to bardzo skutecznie, bo na każdym kroku, bycia klientem.
Ale uczą nas tego nie ci, którzy powinni, dlatego również klientami być nie potrafimy.

Wszechogarniający chaos powoduje lęki. Albowiem, kiedy wszystko jest dozwolone, nic nie stanowi pewnego drogowskazu.
Kiedyś ludzie mieli dekalog. W zasadzie teraz też mają. To bardzo przydatne narzędzie, jednak instytucja, która go uosabia, nie budzi już tak jednoznacznie dobrych skojarzeń. Miała ostatnio zbyt wiele wpadek, które mocno zarysowały jej nieskazitelny obraz.

Czego więc się trzymać, kogo stawiać za wzór? Jak wychowywać własne dzieci? Jakim być człowiekiem?
Mętne to wszystko i ulotne, bo nie nauczone i nie przepracowane.

A wydaje się nam, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko osiągnęło jakość najlepszą z możliwych.

Nic bardziej mylnego.

Rzekłam.

czwartek, 18 listopada 2010

gender studies/men's studies

Kiedy ktoś przesadnie akcentuje swoje zasługi, zawsze przychodzi mi na myśl, że być może ma jakiś kompleks i chce sam siebie przekonać do czegoś, czego nie jest pewien.

Podobne myśli przychodzą mi do głowy, kiedy naukowcy, badacze kultury i dziedzin społecznych, rozdzielają, a może nawet rozrywają, dorobek ludzkości na dwie części, pragnąc rzekomo przywrócić kobietom należną im rolę w społeczeństwie.

Jest to złe i niepotrzebne, bo nie da się zmienić przeszłości, chyba że w powieści sf lub rzeczywistości równoległej, ale takiej, przynajmniej ja, na razie nie doświadczyłam.

Rąbanie toporem w kulturę i wskazywanie, co jest męskim, a co damskim wkładem, jest trochę jak przekonywanie, że Kopernik była kobietą i przypomina rozprawy rozwodowe, gdzie każde z małżonków chce udowodnić, który sprzęt nabyło z własnych pieniędzy.

Wiadomo, że tak się nie da, bo u podstaw małżeństwa leży niepisany na ogół kontrakt. Zakładamy bowiem, iż razem będziemy pracować na jeden, wspólny cel.

Społeczeństwo jest takim małżeństwem ludzkości. Jesteśmy dwiema połowami, niezbędnymi, by mogła przetrwać. I chociaż od stu lat z okładem rozgorzała między nami straszliwa walka, w gruncie rzeczy niezbędnymi sobie nawzajem.

Co z tego, że można już mieć dziecko samodzielnie? Świat jednopłciowy byłby śmieszny i straszny, jak u Machulskiego. 

Kobiety, nie zabijajmy więc mężczyzn, dajmy im żyć nam na chwałę i radość. Ułóżmy sobie tylko z nimi jakoś rozsądnie stosunki. Wiem, że to potwornie trudna robota, sama mam trzech facetow w domu, ale czasem się udaje.

Kobiety chcą się realizować. Uważam, że słusznie. Chcą rządzić - pewnie wiedzą nie mniej o życiu i potrzebach społeczeństwa niż mężczyźni.
Jednego raczej nie zmienią: to nas natura predestynowała do roli kapłanek ogniska domowego.
I można oczywiście z roli matki świadomie zrezygnować, ale nie ma się co obrażać na przeszłość, kiedy takie rzeczy były oczywiste.

Dopiero pigułka antykoncepcyjna oderwała naszą płciowość od płodności. Pozostawanie w domu podyktowane było dobrem dziecka, nie matki. Jeśli kobiety obrażają się za to na mężczyzn, w dodatku mając na myśli przeszłość, to jest to moim zdaniem głupie.

Dzięki składam sufrażystkom, emancypantkom i feministkom za to, że wywalczyły kobietom pole do działania. Ale przecież nie mniej nam to załatwiły dwie wielkie wojny, które zabierały o wiele więcej mężczyzn, niż kobiet, pozostawiając lukę na rynku pracy, którą kobiety chcąc, nie chcąc, musiały zapełnić.

To jednak nie mogło przecież zmienić ich natury. Teraz, pracując w fabrykach, robiąc doktoraty i latając w kosmos, nadal rodzimy i wychowujemy dzieci.

A dziecko, na które się decydujesz, powinno na pewien czas być twoim priorytetem. Bo ty też nie chciałabyś zostać podrzucona przez swą matkę do zawodowej instytucji opiekuńczej.

Dlatego postuluję o świadome wybory. Łączenie ról jest piekielnie trudne. Mogę o tym mówić, bo sama takich trudnych decyzji w moim życiu doświadczyłam. Ja też buntowałam się przeciwko niesprawiedliwości natury, też nie lubiłam ogłupiającego siedzenia w domu. Macierzyństwo to nie jest film o szczęśliwej rodzinie, który w każdej chwili możesz wyłączyć. To lata poświęceń, za które być może nigdy nie doczekasz się nagrody.

Jeśli ciągnie cię do świata i kariery, musisz sobie zdawać sprawę, że dzieci będą cię w tym dążeniu wstrzymywać. Jeśli zaś decydujesz się na podwójną rolę, musisz wiedzieć, że nie będzie łatwo.
Ciągła szarpanina, lęki, wyrzuty sumienia. Będziesz padać z nóg i stale nic nie będzie zrobione na czas.

A jednak kobiety się na to decydują. Dlaczego?

Nie potrzebuję żadnych gender studies ani men's studies (jakie rzekomo powstały w odpowiedzi na żeńską zapewne inicjatywę tych pierwszych), by wiedzieć, że to kobiety, mimo swej rzekomo podrzędnej roli, grają pierwsze skrzypce w orkiestrze ludzkości.
Naszą zasługą i winą jest większość plag, bo to my wpajamy naszym dzieciom podstawowe zasady.

To pociechy są naszym pomnikiem. Po dzieciach będą nas sądzić.
Spójrz na swoje dziecko i pomyśl, czy aby nie nadszedł czas, aby coś jeszcze w nim zmienić.

Co rzekłszy, upadam do nóżek.

niedziela, 14 listopada 2010

O odwadze

Odwaga ostatnio strasznie staniała. Mogą sobie na nią pozwolić już niemal wszyscy.
Dzięki Bogu mamy czasy pokojowe, ani mężczyźni, ani kobiety, ani tym bardziej dzieci, nie muszą narażać życia w walce o słuszną sprawę, narażają się co najwyżej na śmieszność.

Gdy wszystko jest dozwolone, gdy nikogo nie poruszają niczyje coming-outy, bo tyle już tego mieliśmy, nie jest odwagą przyznać się do czegoś sprzecznego z powszechnie panującą normą. Sądzę nawet, że odwaga przyznania się do odstępstwa od normy stała się towarem na sprzedaż. Tym lepszym, im więcej osób mogłaby jeszcze poruszyć.

I muszą się nieźle nagłowić współcześni skandaliści, co ewentualnie powiedzieć, by na siebie zwrócić uwagę.
Rachel Cusk, angielska pisarka, w wywiadzie udzielonym Wysokim Obcasom, przyznaje się, że od chwili, kiedy została matką, umarła.

Osobiście nic nie mam przeciwko cudzym zwierzeniom, uważam je za kształcące, czasem zabawne, zawsze ciekawe.
Po przeczytaniu wywiadu z pisarką, Rachel Cusk wydała mi się osobą jeszcze niedojrzałą, mimo dwóch córek i kilku wydanych książek.

Oto, dlaczego tak sądzę.

Każdy z nas ma coś złego do powiedzenia o własnych rodzicach, RC robi to publicznie, nie dając własnej matce prawa do głosu. Dla mnie to nieeleganckie.

Pisze, że swoje córki wychowuje całkiem inaczej, niż sama była wychowana.
Daj Panie Boże zdrowie.

Znam rodziny, gdzie dzieci są wychowywane całkiem inaczej: mają głos decydujący w wielu sprawach, wypowiadają się w sposob nieskrępowany na każdy temat i swobodnie dysponują swoim czasem.  Zastanawia tylko fakt, że są równie nieszczęśliwe, jak te, żyjące w opresyjnej rodzinie, gdzie o wszystkim  decydują rodzice.

RC ze zgrozą przywołuje głosy kobiet, które rzekomo napadały na nią w nielicujący z dobrymi obyczajami sposób, czując się zapewne urażone, że ich rola matki została przez pisarkę spostponowana.

Nie pochwalam ludzi, którzy obrzucają błotem, choćby słownym, swego adwersarza. Nie uważam, że zawsze to ja mam rację (vide motto), natomiast chciałabym skromnie zwrócić uwagę, że decydując się na związek lub nawet tylko posiadanie dzieci, wyrażamy zgodę na diametralną zmianę w naszym życiu, choćby to miało być podobne do śmierci.

Oczywiście o naszej przyszłej roli społecznej wiemy dokładnie tyle, co o życiu po życiu (jeśli takowe istnieje), mamy przecież jako narzędzie poznawcze jedynie obserwacje czynione z pozycji dziecka lub człowieka nieobarczonego obowiązkami, zatem widza, nie aktora. Toteż kiedy przychodzi wyjść na scenę, wielu z nas się dziwi, jak te role są pokracznie i niesprawiedliwie napisane...

Dorosłość polega na dokonywaniu wyboru i gdy się już go dokonało, wypadałoby ponosić konsekwencje.
Tymczasem ludzie coraz częściej miotają się, chcąc korzystać zarazem z przywilejów dorosłości i dzieciństwa.

W polszczyźnie nie ma żeńskiego odpowiednika imienia Piotr, ale postawa, jaką reprezentuje pisarka,  przypomina mi angielski przecież mit Piotrusia Pana, wiecznej niedojrzałości i pogoni za przeżyciami oraz ucieczki przed odpowiedzialnością.

Nie chciałabym, aby moi synowie kiedyś powiedzieli o mnie, że byłam opresyjną matką, choć taka na pewno jestem. Chciałabym, aby ten temat załatwili ze mną w cztery oczy podczas intymnej rozmowy.

Córki Rachel Cusk mogą jej kiedyś wypomnieć, że została matką, bo chciała poszerzyć swoje spectrum przeżyć, jako pisarka, co zresztą sama przyznała w wywiadzie. Potraktowała zatem swoje przyszłe dzieci przedmiotowo. Czy takie stwierdzenie nie będzie się za nimi wlokło przez całe życie?

Dziennikarka z grzeczności nie zadała pisarce pytania, dlaczego, skoro już raz umarła, zdecydowała się na drugie dziecko.

Rośnie nam pokolenie zapatrzonych w siebie egoistów, którzy chcieliby wszystko dostać, na nic nie musząc zapracować.
Pokolenie Piotrusiów Panów, gotowych dla prawdy nie będącej żadnym odkryciem, skrzywdzić swoich najbliższych.

Wszyscy jesteśmy egoistami, ale czy wypada publicznie się tym chwalić?

Dixi.

piątek, 5 listopada 2010

Nieco wstydliwe, oczywiste prawdy

Zostałam wczoraj poproszona publicznie wraz z pewnym młodym sportowcem, mistrzem sztuk walki, o odpowiedź na pytanie, czy nie żałujemy czasu spędzonego na tym, co jest sensem naszego życia. Mogliśmy bowiem przeznaczyć ten czas na inne, bardziej ekscytujące zajęcia.

Pytanie tylko z pozoru wydaje się pozbawione sensu.

Oczywiście mogliśmy robić co innego: siedzieć przed telewizorem, grać w kulki, spędzać czas z przyjaciółmi na pogaduchach, zabijać go na tysiąc innych sposobów, które mogłyby się komuś wydać bardziej atrakcyjne.

Udzieliliśmy z młodym człowiekiem zgodnej odpowiedzi, że nie żałujemy, bo tylko takie spędzanie czasu wydaje nam się sensowne.

Każdy ma oczywiście inny wyznacznik sensu, ale nasz sukces, oczywisty dla widowni, a przynajmniej dla pytającej nas dziennikarki, dla nas zapewne wciąż jeszcze jest jedynie pozorny.

Dziwne, że młody sportowiec też doszedł już do tego, że zawodostwo zasadza się na pracy i pokorze.
Im więcej czasu poświęcimy na zgłębianie przedmiotu naszego zainteresowania, im bardziej będziemy wobec niego pokorni, tym lepsze rezultaty uda nam się uzyskać.

Tymczasem młodzież, wychowywana w znacznej mierze przez media, uczona jest dokładnie odwrotnego modelu: karierę robi się łatwo, bez potu, krwi i łez, wystarczy wziąć udział w Idolu, Masz talent, czy temu podobnych igrzyskach.

Dlaczego media kreują poglądy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem?
Chyba po to, żeby było miło.

Nikt nie chce się dowiedzieć, że kariera to kwestia lat pracy, potknięć, upadków, kompromisów, zniechęcenia, szukania właściwej drogi, błądzenia po omacku.

Młody człowiek ma przynajmniej trenera.

Zdobywanie szlifów w zawodzie trwa bardzo długo i nawet jeśli przygotowuje nas do niego szkoła czy uczelnia, opuszczając jej mury mamy jedynie mgliste wyobrażenie, które musi zetrzeć się z realiami prawdziwego życia.

A realia są zawsze inne niż myśleliśmy, niż nam próbują wmówić media, szukając przede wszystkim takich ludzi, którym się "udało".

W życiu nic się nie "udaje" samo z siebie, wszystko trzeba wypracować. Tymczasem etosu pracy nikt nie stara się budować, bo w naszych rozbawionych czasach, wstyd się nawet przyznać, że nie jest zabawne dostać w kość na treningu albo w samotności przez rok szukać ścieżek dla bohaterów, których życie rozwinie się przed czytelnikiem niczym barwna wstążka w jeden zaledwie wieczór.

I że wcale nie bawią nas te wieczory, kiedy dostajemy baty, bo przeciwnik zbyt celnie uderzy.

Za to satysfakcja z przekroczenia zdawałoby się nieprzekraczalnej granicy nie da się porównać z niczym.

Łatwe zwycięstwo smakuje krótko, trudnym można delektować się latami, nieprawdaż?

poniedziałek, 1 listopada 2010

Si vis pacem, para bellum.

Nigdy nie byłam miłośniczką historii.

Dzieje ludzkości wyobrażone jako  ciąg dat niemożliwych do spamiętania przez dziecko, choćby tylko rocznych, wydawały mi się po prostu śmiertelnie nudne.
Nie umiałam wyciągać wniosków i prognozować konsekwencji wydarzeń, bitwy napawały mnie lękiem, a powstające i upadające, wciąż nowe partie - mierziły.

Tu uwidacznia się cały paradoks szkolny i fakt, jak niemądrze wymyślone są programy, które młodego człowieka, niemającego szczególnych historycznych zainteresowań, potrafią jedynie zniechęcić.  Kończymy więc szkołę pamiętając zaledwie kilka podstawowych dat i niewiele związanych z nimi faktów.

A historia podobno jest nauczycielką życia.

Z tego powodu współczuję historykom.

Bo okazuje się jednak, kiedy choć trochę bardziej wniknąć w temat, okazuje się, że historia nauczycielką życia absolutnie nie jest. Narody bowiem in gremio, a już nasz zwłaszcza, pamięć mają zastraszająco krótką i zamiast rozumem, posługują się myśleniem życzeniowym.

Chwalić Boga, rośnie nam już trzecie pokolenie, które nie wie, co to wojna i oby ten stan potrwał jak najdłużej. Kiedy się jednak choćby z przypadku zagłębić w historię, widać jak na dłoni, że pokój nie jest stanem człowiekowi i państwom danym raz na zawsze.

Ktoś mógłby powiedzieć: Ale kto nam grozi?
Pamiętam taki zabawny passus z czyichś pamiętników z okresu stanu wojennego, który wykorzystałam w powieści "Mariola, moje krople".

Jest trzynasty grudnia, ktoś krzyknął: "Wojna!". Ktoś zapytał: "Ale z kim?". Ktoś odpowiedział: "Jak to: Z kim?? Z Niemcami. 
Cóż, myślę, że wróg jest zawsze ten sam, a nasze granice pozostają jedynie na papierze bardziej pewne teraz, niż w 1772 czy 1939 roku.

Kiedy czytam pamiętniki ludzi, którzy zostali zaskoczeni przez ostatnią wojnę, widzę, jak bardzo ich umysły przesiąknięte były pokojową propagandą ówczesnych władz.
I do niedawna sama byłabym tak myślała. Jednak opisy klęski wrześniowej zmusiły mnie do zrewidowania tego poglądu.

Nie zapewnimy pokoju sobie samym, naszym dzieciom i wnukom, jeśli będziemy ślepo ufać jedynie w pokojowe zabiegi polityków, traktaty czyli to, co zapisano na papierze. Na przykładzie minionej wojny widać, jak bardzo złudne było to myślenie. Jak niewiele trzeba, by psychotyczna jednostka popchnęła naród do gry, w której stawką są miliony ludzkich istnień.

Nie zapomniałam, że jesteśmy w Unii, ale wszak Unia też jest tylko rodzajem umowy. O nasz narodowy byt musimy zatroszczyć się sami. Nie oddając przyszłości w ręce przywódców państw silniejszych.

Si vis pacem, para bellum -  oto, co powinniśmy zrobić.

Albowiem ze słabym nikt się nie będzie liczył.