Sieczkarnia, czy ktoś wie, co to takiego?
Pamiętam z wakacji u babci coś jakby stół z dużym, ciężkim kołem zamachowym, na którym umieszczone były dwa ostrza. Między deskami, tworzącymi rodzaj rynny, należało położyć słomę albo trawę, które popychane, trafiały na metalowe zębatki, prowadzące pod owe noże. Kręcąc zatem kołem, cięło się dla zwierząt ową trawę albo słomę na sieczkę.
Zauważyłam kilka dni temu podczas podróży ową maszynę stojącą gdzieś na podwórku i pomyślałam, że wraz z rozwojem przemysłu stajemy się coraz bardziej od niego uzależnieni. U mojej babci były krosna. Babcia robiła dywaniki ze szmatek, jakie teraz kupuje się w Ikei. Podobno tkała też płótno, bo materiały były drogie, a czasu, zwłaszcza zimą, na wsi nie brakowało, oraz kilimy.
Oczywiście w jej gospodarstwie (mówię o czasach około wojennych) nie było mowy o większych zakupach żywności. Własne zboże mieliło się we młynie (w latach siedemdziesiątych bodaj, niepotrzebny nikomu wiatrak w Posiadałach obrócił się w perzynę), piekło chleb, samemu robiło masło. Pieczenia chleba nie widziałam, natomist masło i owszem, tłukłam w drewnianej maselnicy, bardzo ciężka praca. To masło trzymano w chrzanowych liściach, w chłodzie, aby szybko nie jełczało. Ale cóż, taka uroda masła. Zastanawiam się, dlaczego obecnie, kiedy nawet zapomni się je wstawić do lodówki, masło nie jełczeje?
W dążeniu do wygody, niewiele już rzeczy wytwarzamy w naszych gospodarstwach. Chcielibyśmy, aby praca dawała nam utrzymanie, byśmy mogli z zarobionych pieniędzy kupić wszystko, co jest potrzebne do życia. I pewnie powiem głosem wołającego na puszczy, że takiego masła, jak powstawało w owej drewnianej maselnicy, nie zrobi żadna przemysłowa mleczarnia.
Slow food, slow life. Dokąd tak pędzimy? Przecież widomo, co jest po drugiej stronie tęczy.
cieszę się, że o tym napisałaś, bo ja ostatnio dużo rozmyślam na ten temat. Tak wszystko pędzi, że kiedy z mężem godzinami robimy słoiki z sałatką z buraków i cebuli, a wcześniej te buraki i cebule mąż pieczołowicie hoduje, to ja się zastanawiam, czy my przypadkiem jakieś dziwaki nie jesteśmy. Ogórki, sałatki, słoje pakowane córce do bagażnika, warkocze czosnku w spiżarni, wszystko z naszego ogrodu, czy to nie jest przeżytek? Głupio mi czasami jak widzę 'biznesłumenki' karierujące na wyżyny, a ja te słoiki, i dzieci.... Owszem praca też, ale nie taka, żeby to wszystko zaniedbać.
OdpowiedzUsuńWiem, co to jest sieczkarnia, robiłam masło w drewnianej, wysokiej, maselnicy. Ze wsi nie pochodzę, ale mąż tak, a jego siostra nadal tam mieszka, także wielu elementów tego życia zaznałam i doświadczyłam, co sobie bardzo cenię. Pewnie to trochę Orzeszkową jedzie, ale cóż poradzę, ze życie zgodnie z naturą (ale bez ekologicznych kazań), dbanie o zapasy, kojarzy mi sie z poczuciem ładu i bezpieczeństwa.
Kasiu,
OdpowiedzUsuńMyślę dokładnie tak, jak Ty. Dziękuję za wspacie. W czym lepsze jest zasuwanie przez dwanaście godzin dziennie w korporacji od robienia zapasów dla własnych dzieci? Czy to się nazywa "robienie kariery"? Znam trochę takich dziewczyn, które około czterdziestki-pięćdziesiątki zwolniono z dużych firm, a z własnymi dziećmi nie miały czasu się zaprzyjaźnić. Podaj przepis na tę sałatkę ;-)
Droga Pani Małgorzato,
OdpowiedzUsuńJestem na świeżo po lekturze pierwszego tomu "Cukierni pod Amore" i muszę powiedzieć, że jestem pod naprawdę dużym wrażeniem. Co prawda z początku podeszłam nieco sceptycznie do zapoznania się z lekturą, jednak bardzo cieszę się, że przełamałam swoje lęki.
A jak ja się cieszę! Nie mniej niż Pani! Pozdrawiam i dziękuję!
OdpowiedzUsuńPamiętam, jak moja babcia sama robiła makaron –to była tradycja niedzieli, placki rozwałkowanego ciasta suszyły się w oczekiwaniu na pokrojenie w paseczki :)
OdpowiedzUsuńDo dziś, w maminej szafce, leżą własnoręcznie zrobione serwetki i obrusy. Co prawda chwile świetności mają już za sobą, ale niektóre jeszcze gdzieś znajdują swoje miejsce.
Teraz, to jest tak, że wszystko idzie się kupić do sklepu. Babcia, mama, ja –wszyscy kupujemy gotowe produkty. Chociaż ciasta pieczemy w domu :)
Miło, że przypomniałaś! Tak, w niedzielę na obiad u mojej babci był obowiązkowo rosół ze świeżo zabitej kury. Pamiętam do dziś to parzenie, skubanie, opalanie, podpatrywanie tych zalążków jajeczek, których kura już nie zniesie, patroszenie żołądka z ziaren i kamyków. Moje dzieci nie widziały tego nigdy. Do rosołu babcia podawała obowiązkowo własnoręcznie zrobiony makaron. Mięso serwowała w potrawce ze śmietany i koperku. Przy stole padało zawsze pytanie: "Udko, czy pierś?". Ja zawsze zjadałam żołądek, nie mam pojęcia, dlaczego. ;-)
OdpowiedzUsuń