Dawno mnie tu nie było, za co stokrotnie przepraszam. Nie powinno się zawieszać na kołku raz powziętej akcji. Wiem o tym i biję się w piersi.
Mam na swoje usprawiedliwienie jedynie trwający od kwietnia remont domu, który zaprzątał mnie do tego stopnia, że już nie zostawało ani czasu, ani ochoty, by pomyśleć o czymkolwiek innym.
Dlaczego, żeby coś naprawić, tyle trzeba najpierw zepsuć?
Poza tym, że mieszkaliśmy trochę jak na PRL-owskim kampingu, ciągle trzeba było o czymś decydować, coś kupować, czegoś pilnować, coś wymieniać, za coś płacić, na coś uważać, coś omijać, po czymś nie chodzić.
W tym czasie oczywiście prawem serii działy się różne inne fajne rzeczy, psy chorowały, dzieci wyjeżdzały, pogoda wariowała.
Ale ponieważ nic (na szczęście) nie jest nam dane na zawsze, nasz remont też się skończył.
Zawołałabym: "Alleluja!", gdyby nie to, że przypadkiem wraz z końcem remontu skończyły się też moje wakacje i od jutra (jak miło!) koniec z leniuchowaniem, chowaniem się za-jakże-ważne-i-potrzebne-lektury-oraz-niezbędne-prace-domowe i, Gucia, nie ma zmiłuj, zaczyna się odliczanie:
180-179-178-177-176...
Kto mnie wrobił w taki krótki termin? Ja sama? Jak to w ogóle możliwe?
Niesposób zaprzeczyć.
Sama sobie zgotowałam ten los, podpisując umowę z datą zakończenia pracy w dniu 31 marca 2012.
Ale, zaraz! To zdaje się będzie już po końcu świata?
Może nie ma powodu przedwcześnie panikować? Poczekajmy do stycznia...
Zna ktoś może datę dzienną najbliższego końca świata?
Będę wdzięczna za podpowiedź. Może się bowiem okazać, że tym razem podpisując umowę z wydawcą zrobiłam interes życia ;-)))
Rzekłam (trochę jednak bez humoru).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz