środa, 2 marca 2011

Chiński matka, dobry matka

O wychowaniu można by dywagować bez końca. Dorośli zawsze znajdą powód, by sobie ponarzekać na młodzież, młodzież niezmiennie czuje się niezrozumiana i niedoceniona przez dorosłych.

Przez tygodniki przelewa się właśnie fala dyskusji na temat niewydanej jeszcze książki Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy", świadcząc z jednej strony o sile marketingu wydawnictwa Prószyński (gratulacje), z drugiej zaś o tym, jak bardzo potrafią nas zaprzątać dyskusje pozorne.

Ksiązki nie przeczytałam, ukaże się, jak na ironię, 8 marca, ale z ciekawością i zdumieniem zapoznałam się z kilkoma zainspirowanymi nią artykułami.

Autorka opisuje dwa modele wychowania: chiński, polegający na stawianiu dziecku wymagań i egzekwowaniu osiągnięć oraz amerykański, dający swobodę i nie stawiający przesadnych żądań.
Oczywiście autorzy artykułów, chcąc przekonać czytelnika do swoich racji, przejaskrawiają argumenty, raz broniąc tresury, jako sposobu wychowania, drugim razem się z niej wyśmiewając.

Za pomocą rzekomych, a nawet prawdziwych badań naukowych można dziś udowodnić niemal wszystko.
Też jestem matką, też mam swoje porażki, nie byłam daleka od tresury, bo wydawało mi się, że do dyscypliny (samodyscypliny) da się człowieka nakłonić w drodze wychowania.

Jako rodzice czerpiemy przykłady z własnych doświadczeń oraz tego, co nam zrobili nasi rodzice i wychowujemy własne dzieci, jak wszystkie pokolenia przed nami, na wyczucie.

Kiedy moja mama jakiś czas temu chciała zostać rolnikiem (w domyśle: hodować jakiś inwentarz), musiała przejść trzymiesięczny kurs, zakończony egzaminem.
Od rodziców nikt nie egzekwuje nawet najkrótszej rozmowy kwalifikacyjnej, a to, co mogą zrobić własnym dzieciom i niejednokrotnie robią, nie tylko przeraża, ale też ciągnie się za człowiekiem do grobu.

Ktoś kiedyś powiedział, że własnych rodziców niesie się w sobie do końca życia. Wiele w tym prawdy, co jednak nie świadczy o sensowności wydawania poradników, mówiących o tym, jak wychować dziecko.

Amy Chua poradnika nie wydała, opisała podobno własną klęskę wychowawczą.
Dobrze, że wzniosła się na poziom refleksji. Wielu rodziców tego nie potrafi. A pripri uznają się za nieomylnych, od czasu do czasu zaglądając do jakiegoś szmatławego poradnika. A w poradnikach skrojonych na możliwości intelektuane prostego czytelnika, królują proste recepty.
Tymczasem w wychowaniu prostych recept nie ma, a na dodatek, jest to dziedzina, w której mody intelektualne zmienieją się równie często, jak szerokość obcasa albo długość spódnic u włoskich kreatorów.

Proste recepty nie istnieją, a każde dziecko jest inne. Wiedzą to ci, którzy mają ich chociaż dwójkę lub mogą porównać się ze swoim rodzeństwem.

Rozsądek oraz obserwacja podpowiadają mi, że w wychowaniu łatwo przesadzić. I tu zgadzam się z chińską matką, ktora uważa, że dziecko powinno mieć pod górkę. Nie nazbyt stromo, ale jednak tak, by czuło, że wspinaczka jest męcząca. Tymczasem rodzice chcąc dziecku ułatwić start zdejmują z jego glowy większość trosk. Pytali mnie znajomi, kiedy kupiwszy dom, sprzedawaliśmy mieszkanie:
- Jak to? Nie zostawiacie dzieciom?
Moja odpowiedź była niezmiennie:
- Dlaczego mam moim dzieciom zabierać radość dorabiania się?
To jest zresztą klasyczny przykład trzeciego pokolenia w biznesie, które najczęściej już tylko konsumuje dorobek dwóch poprzednich, niczego do firmy nie wnosząc (są na szczęście wyjątki).

Przesadne ułatwianie nie czyni młodych ludzi szczęśliwymi, rodzi jedynie małych egoistów, wiecznie ze wszystkiego niezadowolonych, którzy potrafią na dodatek powiedzieć swoim, zapracowanym ponad wszelką miarę rodzicom, że ich nienawidzą.
Zauważyliście, że dzieci coraz częściej mówią to, co myślą, nie zważając na to, jak mocno ich słowa mogą zranić?
Pewna licealistka na pytanie matki, czemu jest dla niej tak bardzo niemiła, odpowiedziała ze wzruszającą prostotą:
- Bo jestem cyniczna.
No comment.

Łatwiej dać dziecku pieniądze niż własny czas, to jest cena takiego wychowawczego pójścia na skróty.

Ale ani przesadne ułatwianie, ani przesadne utrudnianie, nie wyzwoli w młodym czlowieku chęci osiągnięcia sukcesu, jeśli nie zaprogramowała w nim tego matka natura.

Jest prosty amerykański test (pewnie już o tym pisałam) sprawdzający umiejętność odkładania przyjemności na potem, co prowadzi prostą drogą do możliwości osiągnięcia sukcesu w dorosłym życiu.
Czterolatkowi stawia się przed nosem słodycze i obiecuje zwielokrotnić porcję, jeśli dziecko wstrzyma się ze zjedzeniem przez jakiś czas (na przykład nie zje, póki nie skończy się bajka). Odchodzimy, aby samo musialo się pilnować.
Dziecko, do którego trafi rozumowanie, że po wysiłku czeka nagroda i nie spałaszuje słodyczy od razu, jest kandydatem na człowieka sukcesu. Osiągną go bowiem jedynie ci, którzy bardzo tego pragną i są w stanie z surową konsekwencją, samodzielnie iść drogą wyrzeczeń. W tym rodzice mogą dziecku pomóc, nikt jednak nikogo do osiągnięcia sukcesu nie zmusi.

Ale, aby to wiedzieć, wystarczy przecież trochę doświadczenia i rozsądku, który coraz częściej usiłujemy zastąpić gotowymi formułkami z bestsellerowych poradników o wychowaniu, często zresztą ograniczając się jedynie do ich przekartkowania.

Co powiedziawszy szeroko i długo,
Pozostaję Państwa uniżoną sługą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz